Strategicznym doradcą przy Centralnym Porcie Komunikacyjnym zostali Koreańczycy z lotniska Seul-Inczon. Firma z tego kraju Hyundai Engineering realizuje na zlecenie Grupy Azoty Polimery Police – największą inwestycję przemysłową w Polsce wartą ok. 7 mld zł. Do budowy kompleksu sprowadziła z Dalekiego Wschodu nawet własnych pracowników.
Jak pisaliśmy na łamach DGP w ubiegłym miesiącu, dwie z trzech tłoczni w ramach Baltic Pipe wybuduje natomiast Max Streicher, której niemiecka filia wspiera projekt Nord Stream 2. W tym samym kraju powstały rury do podmorskiej części instalacji. Mierzeję Wiślaną przekopuje z kolei belgijski BESIX (choć gwoli ścisłości robi to w konsorcjum z polskim NDI), a pierwszy polski samochód elektryczny powstanie na zagranicznej platformie. Głównym integratorem jego konstrukcji jest założony w Niemczech, a mający siedzibę w Szwajcarii EDAG. Jeśli dojdzie do skutku budowa elektrowni jądrowej, to również za tym będzie stać zagraniczny wykonawca. Polacy znów będą musieli zadowolić się podwykonawstwem.
Wybór zagranicznych wykonawców przez kontrolowane przez rząd spółki nie dowodzi ich złej woli. Wbrew politycznym przekazom nie oznacza też, że władza wysługuje się zagranicznym firmom, chce zniszczyć krajową gospodarkę, a za współpracą z obcym kapitałem zawsze muszą stać ciemne interesy.
Takie oskarżenia względem oponentów są stałym i wygodnym repertuarem polityków wszystkich frakcji. PiS jest kolejną ekipą, która przekonała się na własnej skórze, że grzmieć z trybuny sejmowej jako opozycja jest dużo łatwiej niż podołać swoim dawnym zapowiedziom.
To nic złego, że spółki posiłkują się zagranicznymi wykonawcami. Utyskiwanie na to, że firmy spoza kraju uczestniczą w kluczowych projektach, to czysty populizm. I gdyby wprowadzać go w czyn, doprowadziłby nie tylko do sprzecznego z unijnymi traktatami naruszenia zasad konkurencji, ale i w dłuższej perspektywie nie sprzyjałby ani cenie, ani jakości.
Dodatkowo, stawianie wyłącznie na krajowego wykonawcę mogłoby być ryzykowne biznesowo, a w przypadku wielu specjalistycznych inwestycji w Polsce po prostu brak firm, które mogłyby podołać tak wielkim projektom. Dlatego sama obecność zagranicznych inwestorów ma więcej zalet niż wad. I to nawet uwzględniając problemy związane z ich opodatkowaniem czy faktem, że najwyższe kadry zarządzające znajdują się gdzieś indziej. Wbrew częstej retoryce, również obecna ekipa jest tego świadoma – o czym świadczyło np. zabieganie przez Mateusza Morawieckiego (wówczas jeszcze ministra w rządzie Beaty Szydło) o obecność w Polsce niemieckiego Daimlera czy wsparcie francuskiego PSA w Gliwicach.
Choć rządzący przy każdej możliwej okazji twierdzą, że kapitał ma narodowość, że trzeba budować patriotyzm gospodarczy, że nie możemy już być montownią konkurującą jedynie ceną, to powyższe przykłady inwestycji świadczą o tym, że deklaracjom wciąż daleko do realizacji. Łatwo mówić o konieczności spolonizowania gospodarki, ale znacznie trudniej przeprowadzić ją efektywnie i skutecznie. Tego nie załatwi prosta nacjonalizacja czy protekcjonizm. Nie zrobi tego też nakładanie kolejnych zadań na spółki Skarbu Państwa, których wykraczanie poza naprawdę strategiczne sektory rodzi ryzyko marnotrawienia publicznych pieniędzy i działania na polityczne zamówienie.
Nie jest wstydem podpatrywanie dobrych praktyk u firm, które odniosły sukces. Obcy inwestorzy zdobywali doświadczenie przez dekady. Trzeba patrzeć realnie – nie ma podstaw, by oczekiwać, że w kilka lat okażemy się od nich lepsi. Ale nie ma też uzasadnienia, by raz na zawsze godzić się ze swoją obecną rolą podwykonawcy.
Obecny stan, w którym polskie firmy nie są w stanie pilotować największych projektów infrastrukturalnych, to plan minimum, daleki od optymalnej sytuacji. A do spełnienia politycznego zaklęcia o gospodarczym „wstawaniu z kolan” jeszcze długa droga. Fakt, że polskim firmom brakuje know-how czy zaplecza finansowego do wielkich publicznych projektów, to nadal powód do obaw.
Skoro jako gospodarka chcemy się wspinać w górę łańcucha wartości, nie możemy zadowalać się rozpisywaniem przetargów, na których zarabiają w pierwszej kolejności zagraniczni gracze. Prawdziwymi potentatami nie są tylko ci, których towary widzimy na sklepowych półkach. Równie często, choć nie widać tego na co dzień, to firmy, od których zależy powstanie tych półek bądź do których one należą. Globalni czempioni nie biorą się znikąd. Zanim wejdą na zagraniczne rynki, zazwyczaj mają ugruntowaną pozycję na własnym podwórku. A zamówienia publiczne, ze względu na swoją skalę, to jedna z najlepszych okazji do tego, by budować własny przemysł, który potem może robić karierę na zewnątrz i napędzać kolejne inwestycje w kraju. Jeżeli spojrzeć na zagraniczne przykłady, widać, że nawet duzi nadal mogą liczyć na wsparcie państwa – dość powiedzieć, że Hyundaia w Policach wspiera rządowa agencja KIND, która ma posiadać 1,14 proc. akcji w projekcie Polimerów i udzieli pożyczki wartej 52 mln dol.
Pandemia to dobry czas na to, by przygotować nowe otwarcie i jasno nakreślić plan rozwoju polskich firm po zakończeniu recesji. Niewykluczone, że pojawi się szansa wejścia na zabetonowane wcześniej rynki. I choć na ogół nie mówi się tego wprost, można wykorzystać sprzyjające okoliczności – Komisja Europejska jak nigdy przymyka oko na pomoc publiczną, a firmy będą mogły liczyć na zastrzyk gotówki pozwalającej odbudować się po pandemicznym kryzysie. Ważne, aby pieniądze te wydatkować z uwzględnieniem dłuższej perspektywy niż tylko doraźna kroplówka. Należy myśleć o tym, co chcemy osiągnąć za dekadę czy dwie.
Konieczny jest plan przygotowany bez kompleksów, ale też bez mrzonek i prężenia muskułów, jak niegdysiejszy milion samochodów elektrycznych. Rzucanie liczbami bez pokrycia pozbawia wiarygodności i wprowadza chaos. Ani biznes, ani ludzie tego nie potrzebują.