Żeby prowadzić debatę polityczną, trzeba przygotowania programowego. A partie dysponują jedynie serią psychologicznych zagrywek. W dodatku ich hasła są sprzeczne z tym, co robią. Bo co to za prawica, która chce nacjonalizować banki, albo lewica, która obniża podatki bogatym?
Spin doktorzy mówią o tym „narzucanie narracji”. Zwykli wyborcy używają bardziej adekwatnego słowa „ściema”. Bez względu na nazewnictwo tym właśnie jest spór na debaty i programy, od jakiego rozpoczęła się kampania wyborcza.
W tym roku politycy mają wyjątkowo mało czasu na prezentację, bo znaczna część kampanii przypada na okres wakacji i początek września, gdy u normalnych ludzi polityka nie znajduje się w pierwszym kręgu zainteresowania. Tym ważniejszy stanie się każdy dzień rzeczywistej kampanii, czyli takiej, w której mowa będzie o tym, co stanie się po wyborach.
Do tego jednak w żaden sposób nie przybliżą nas ani debaty, ani analiza programów wyborczych. Seria debat spowoduje, że przez kilka tygodni polityka zamieni się w mydlaną operę, w której politycy – na wzór wenezuelskich czy brazylijskich aktorów – będą mniej lub bardziej sztucznie odgrywać swoje role. Zwycięży ten, kto brak pomysłów i kompetencji przykryje bardziej promiennym uśmiechem oraz sugestywną gestykulacją.
Myliłby się też ten, kto uważałby, że gwarancją dobrego wyboru byłyby żmudne i merytoryczne analizy programów partyjnych oraz klasyfikowanie ich jako liberalne, socjalne czy chadeckie. Po pierwsze partie nie realizują zwykle programów wyborczych, a po drugie, nawet jeśli mają propozycje, to nie wspierają ich konkretnymi projektami ustaw. A to przecież kształt przygotowanego prawa w dużej mierze decyduje o skuteczności rządzenia.
Najlepszym sposobem sprawdzenia skuteczności polityków jest przyjrzenie się ich osiągnięciom z poprzednich kadencji. Wszystkie formacje, które mogą mieć nadzieję na obejmowanie najwyższych w państwie stanowisk, rządziły już krajem. Poznaliśmy już ich mocne i słabe strony, wiemy więc, czego się po nich spodziewać. A nadzieja, że tym razem będzie inaczej, przypomina złudzenia hazardzisty, który po przegraniu fortuny wchodzi do kasyna, by się odegrać.
Nikt nie jest w stanie nałożyć na polską scenę polityczną szablonów obowiązujących w innych krajach. Jeśli np. jeszcze cztery lata temu można było sądzić, że PO jest partią liberalną w europejskim tego słowa znaczeniu (a przynajmniej taki nurt w niej dominuje), to dziś możemy być pewni, że jest inaczej. Bo czy za taką można uznać formację, która ma na swoim koncie rozrost administracji i wzrost zadłużenia państwa? Jest to zachowanie charakterystyczne dla formacji socjaldemokratycznych, ale ten obraz PO zaburza przyspieszenie prywatyzacji. Platforma nie zdobyła się też na obniżenie kosztów pracy, co, zwłaszcza w przypadku absolwentów, mogłoby zmniejszyć bezrobocie.
Jej główny konkurent – PiS – sam siebie przedstawia jako formację prospołeczną. Ale ugrupowanie to wsławiło się wprowadzeniem de facto podatku liniowego, czyli najbardziej korzystnego dla najbogatszych. Nie dość że podniosło progi podatkowe, to jeszcze zlikwidowało najwyższą stawkę. W efekcie niższą stawkę płaci ponad 90 proc. obywateli. Takie rozwiązanie niekoniecznie jest zgodne z ideą solidarnego państwa, w którym bogatsi mają płacić więcej, by biedniejsi mogli wyjść ze sfery ubóstwa. Patrząc na te dane, można by oczywiście w tej sytuacji powiedzieć, że PiS zmienia się w partię konserwatywną w brytyjskim rozumieniu tego słowa, ale przecież ugrupowanie to w zasadzie wstrzymało prywatyzację. Co więcej, opowiada się za renacjonalizacją banków.
Ciekawym przypadkiem jest SLD, który chce być antykościelny i prospołeczny. Ale to właśnie za rządów Leszka Millera podpisany został konkordat i wprowadzony podatek liniowy dla firm. Także dla tych jednoosobowych. W ten sposób SLD zagwarantował grupie dobrze zarabiających obywateli najniższe stawki podatkowe. Lewica?
Wierne swoim hasłom jest tylko PSL. Wiadomo, że dopóki będzie rządziło, nikt nie ruszy KRUS i rolniczych agencji. Dlatego jego elektorat jest najbardziej stabilny.
Pozostałe formacje najmocniej walczą o elektorat niezdecydowany czy raczej zdezorientowany, który co innego widzi, a co innego słyszy.
Jarosław Kaczyński w odpowiedzi na zaproszenie do debat, sformułowane przez premiera Donalda Tuska, odpowiedział zaproszeniem do mającego powstać ośrodka programowego Prawa i Sprawiedliwości. Debaty mnie nie interesują, natomiast zastanawia mnie to, że na siedem tygodni przed wyborami PiS dopiero tworzy ośrodek programowy. Obowiązek utworzenia takiego think tanku wynika z ustawy wyborczej, ale także ze zdrowego rozsądku. Do czego jednak można programowo przygotować się w trakcie kilku tygodni?
I tu jest cały problem polskiej demokracji. Nie jest tak, że podziwiam programowe deklaracje Platformy Obywatelskiej, ale mniej więcej znamy je wszyscy, którzy się ciekawimy polityką. Nie mają one sensacyjnego charakteru, raczej ostrożny i spokojny, co zapewne w niedobrych czasach jest lepsze, a w każdym razie bezpieczniejsze. Jednak nie wiemy kompletnie nic o programie PiS, który tylko atakuje PO, ani o programie SLD, które w tych właśnie czasach podało swoje humorystyczne hasło: „Jutro bez obaw”. Jak można być tak beztroskim, kiedy wokół same obawy o gospodarkę, o politykę, o pracę, o kredyt, o kurs franka, o wszystko. Jeżeli jest to skrót programu Sojuszu Lewicy Demokratycznej, to gratuluję!
Wróćmy jednak do PiS. Fakt, że partia ta nie ma jeszcze programu i będzie go w ostatniej chwili pichcić, nie przeszkadza mi specjalnie, ale sytuacja taka prowadzi do zepsucia lub wręcz uniemożliwienia debaty publicznej, a taka debata stanowi jeden z warunków dobrze funkcjonującej demokracji i sensownych wyborów. Wiem, że PiS ma swoich zwolenników, których program kompletnie nie interesuje, bo i tak będą głosowali na swoją partię, cokolwiek by uczyniła lub czegokolwiek nie uczyniła. Wiem też, że jest ich zapewne większość. Jednak demokracja stoi na publicznej debacie, a obywatele mogą podjąć roztropną decyzję tylko w rezultacie debaty. W zaistniałej sytuacji, kiedy to PiS od debaty ucieka (doprawdy nie wiem dlaczego, chyba tylko dlatego, że nie dysponuje odpowiednimi ludźmi), PO jest skazana na deklaracje, co zarazem ułatwia, ale i utrudnia jej sytuację, gdyż zawsze same deklaracje, a nie argumenty padające w starciu ideowym, mają pusty charakter.
Zapewne nie ma z tej sytuacji dobrego wyjścia, debaty byłyby dla PiS bardzo niebezpieczne, a brak debat jest niedobry dla całej demokracji. Komentatorzy sądzą często, że skończy się na debacie Kaczyński – Tusk, ale poprzednia taka debata w 2007 roku, niewątpliwie wygrana przez Donalda Tuska, nie miała także charakteru programowego. Są to zderzenia osobowości o charakterze raczej psychologicznym niż merytorycznym. Zresztą ile można powiedzieć na tematy programowe, jak się ma dwie czy trzy minuty i następuje kolejne pytanie.
Wynika z tego, że brak programowego przygotowania PiS szkodzi wszystkim, a nie tylko tej partii. Ale powstaje tu problem znacznie poważniejszy. Niewątpliwie następna kadencja Sejmu i rządu będzie pod znakiem wielkiego światowego kryzysu. Jak wielkiego, nie wiemy, ale na pewno poważniejszego, niż na razie sądzimy. W tej sytuacji jakiekolwiek sformułowania programowe, jak wspomniane hasło SLD, nie mogą mieć charakteru obietnic dotyczących poprawienia losu milionów Polaków, gdyż po prostu nie będzie to możliwe. Jakiekolwiek obiecywanie jest nie tylko niebezpieczne, ale stwarza pozory, że istnieją jakieś tajne zasoby, z których władza będzie mogła skorzystać. Nie, będzie raczej tylko gorzej. A pytanie podstawowe brzmi: o ile gorzej?
Przecież sfera budżetowa czy wszyscy inni opłacani przez państwo, przecież młodzi i wykształceni ludzie nie mogą się spodziewać, że koniunktura będzie im sprzyjała. Debata powinna dotyczyć tego, jak polepszyć stan nauki polskiej bez dodatkowych pieniędzy, czy jak zapewnić stabilność emerytur. Okres przedwyborczy nie sprzyja takim programom, ale jakieś poglądy trzeba mieć, a nie projektować utworzenie ośrodka programowego w ostatniej chwili i na łapu-capu.
ikona lupy />
Marcin Król / DGP
ikona lupy />
Mariusz Staniszewski / DGP