BOR pracuje jak służby ochrony na całym świecie - uważa były szef Biura gen. Mirosław Gawor. Jego zdaniem opinia biegłych sporządzona dla prokuratury, która postawiła zarzuty wiceszefowi BOR, to "dywagacje" i "życzenia", bo na większą ochronę nie pozwala budżet.

PAP: Zastępcy szefa BOR gen. Pawłowi Bielawnemu postawiono w środę dwa zarzuty, w tym niedopełnienia obowiązków, w śledztwie dotyczącym przygotowań wizyt prezydenta Lecha Kaczyńskiego i premiera Donalda Tuska w Katyniu w kwietniu 2010 r. Jak powinno wyglądać zabezpieczenie takiej wizyty? Co BOR, którym kierował pan w latach 1991-2001 (z kilkumiesięczną przerwą w 1997 r.), powinien zrobić?

Gen. Mirosław Gawor: Od lat powtarzam, że polskie Biuro Ochrony Rządu w swojej działalności robi niezbędne minimum, bo na tyle nas stać. Oczywistą rzeczą jest, że chcielibyśmy robić więcej, ale nie zawsze na to pozwalają warunki.

Generalnie to, co robi polski BOR, robią wszystkie służby w Europie i na świecie. Zresztą od lat ich przedstawiciele spotykają się i dążą do pewnej unifikacji metod pracy. Dlatego jadąc z premierem czy prezydentem do danego kraju, wiemy, czego możemy się spodziewać po gospodarzach. Oczywiście jeszcze istnieją kraje, gdzie do służb ochrony trzeba podchodzić z rezerwą, bo odbiegają od standardów światowych.

PAP: Czy Rosja jest takim krajem?

Gawor: Nie. Wręcz jest na drugim biegunie - tylko Stany Zjednoczone i Rosja stosują "ochronę totalną", bo ich po prostu na to stać, poza tym nie bez znaczenia jest, że posiadają broń atomową.

Gdy kierowałem BOR, to na zabezpieczenie wizyty zagranicznej prezydenta lub premiera nigdy nie udało mi się wysłać więcej niż dziesięciu oficerów. Tymczasem, gdy amerykański prezydent przylatuje do Polski, towarzyszy mu 300 ochroniarzy. To nie znaczy, że oni nie mają zaufania do służb gospodarza lub przejmują dowodzenie. Po prostu mają na to pieniądze. To gospodarz wie, jakie są zagrożenia i niebezpieczeństwa, z jakimi można się spotkać na jego terenie, oczywiście uwzględnia też sugestie gości.

PAP: Czy zabezpieczenie wizyt zagranicznych premiera i prezydenta zawsze odbywało się według tego samego schematu, jak podróże w kwietniu 2010 r. do Katynia?

Gawor: Tak, i odbywa się to w ten sposób na całym świecie. Nikt z zewnątrz nie jest w stanie dobrze zabezpieczyć wizyty bez współpracy z gospodarzem. Zadaniem służb kraju gościa jest zabezpieczenie fizyczne i jednocześnie obserwowanie, czy gospodarze robią wszystko jak należy.

PAP: Co pan sądzi o ekspertyzie biegłych sporządzonej dla prokuratury? 20 "najistotniejszych uchybień" BOR prokuratura opisała w komunikacie z 30 stycznia.

Gawor: Jest dużo niedomówień i nieścisłości. Dla mnie jest to życzeniowa opinia, która nie ma uzasadnienia w faktach, a w większości wypadków - w prawie. Na przykład kwestia, czy lotnisko spełnia wymogi techniczne - to nie jest sprawa BOR-u, tylko specpułku. BOR nie ma nawet odpowiednich fachowców, by to ocenić.

Podobnie zarzut, że nie sprawdzono tras przejazdu. Ale niby na jakiej podstawie miałyby to na terenie Rosji zrobić polskie służby? Na podstawie jakiego prawa?

PAP: A zarzut, że nie było ochrony samolotów na lotnisku?

Gawor: Służby - z reguły na miesiąc przed wizytą - spotykają się i wcześniej ustalają zasady współpracy. Lotnisko w Smoleńsku, jako obiekt wojskowy, jest dozorowane przez całą dobę. Jeżeli podczas wstępnych ustaleń przed wizytą, Rosjanie zadeklarowali, że biorą na siebie zabezpieczenie lotniska, w tym polskiego samolotu, BOR nie ma podstaw, żeby im nie ufać. To samo dotyczy zabezpieczenia trasy przejazdu.

PAP: Jest też np. zarzut, że kierownictwo BOR w sposób niewłaściwy nadzorowało działania ochronne.

Gawor: Nie mam dostępu do dokumentów i nie mogę się wypowiadać jednoznacznie. Mogę powiedzieć, że za moich czasów codziennie rano odbywały się odprawy u szefa Biura, a potem zastępcy przekazywali dyspozycje do podległych sobie pionów. Nie sądzę, by to się zmieniło, a czy jest z tej odprawy notatka, tego nie wiem.



PAP: Biegli mówią też, że w grupie rekonesansowej i grupach zabezpieczających zabrakło odpowiednich specjalistów - funkcjonariusza grupy lotniskowej, pirotechnika i lekarza.

Gawor: Gdybyśmy mieli tak działać, na przygotowanie wizyty w Katyniu powinno polecieć 10-15 funkcjonariuszy, a później na fizyczne zabezpieczenie - 20 albo 30. Ale gdyby BOR tak postępował, budżet kończyłby mu się w maju. Poza tym o liczbie miejsc dla ochrony w samolocie nie decyduje szef BOR, tylko organizator wizyty.

PAP: W opinii biegłych jest mowa o braku zabezpieczenia sanitarnego, biochemicznego oraz nawet pirotechnicznego.

Gawor: Dlatego powiedziałem, że opinia jest dla mnie życzeniowa.

PAP: To kto powinien to zapewnić?

Gawor: Gospodarz. Zresztą wyobraźmy sobie, że gość z zagranicy chce lądować w polskiej bazie wojskowej. Tylko idiota wpuściłby obce służby. Taki obiekt jest dozorowany przez całą dobę, a gość może co najwyżej zgłosić - i jest to norma - żeby nie odbywały się tam w tym samym czasie np. żadne prace techniczne.

PAP: Co pan myśli o zarzutach dla gen. Bielawnego?

Gawor: Obecnie wiemy, że nie ma żadnych przesłanek, że ta wizyta skończyła się katastrofą ze względu na ochronę - na pokładzie nie wybuchła bomba, nikt maszyny nie ostrzelał z terenu lotniska itp. Dlatego dla mnie dużym zaskoczeniem jest, że zarzut dotyczy wiceszefa BOR-u. Według mnie funkcjonowanie ochrony to poboczny wątek, który jest ciągnięty zupełnie niepotrzebnie. Widzę tu też podgrzewanie atmosfery przez prokuraturę, która najpierw zapowiadała, że nosi się z zamiarem postawienia zarzutów, potem informowała, kiedy ma się to stać, i dopiero teraz postawiła zarzuty.

Mam też uwagi i pewien żal do współautora opinii płk. Jarosława Kaczyńskiego (byłego wiceszefa BOR, który odwoływał się od decyzji o zwolnieniu go ze służby - PAP). Na jego miejscu nie podjąłbym się roli biegłego.

Gdybyśmy rozważali sytuację taką, jak obrzucenie jajkami prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, to w porządku. Wówczas takie dywagacje - bo dla mnie ta opinia to dywagacje, a nie ekspertyza - bym przyjął. Ale tutaj rozmawiamy na grobach naszych kolegów, którzy zginęli w Smoleńsku. Te dywagacje poszły za daleko, one są po prostu nieuprawnione.

Mało tego, ppłk Jarosław Florczak (zginął w Smoleńsku - PAP), który był odpowiedzialny za obie wizyty - i premiera, i prezydenta - był jednym z bardziej doświadczonych oficerów. Moim zdaniem wiedza profesjonalna ppłk. Florczaka była o wiele wyższa niż tego, który go oceniał.

Co więcej, ta opinia podważa także pracę jej autora. Jako zastępca szefa BOR-u był on w USA, przygotowując jedną z wizyt. Postępował według tych samych schematów, co w kwietniu 2010 r. Ta sytuacja osobiście mnie boli, bo powoduje złą atmosferę wokół BOR. Wciąż czuję się związany z tą firmą.

PAP: Czy powinniśmy na przyszłość zmienić sposób ochraniania najważniejszych osób w państwie podczas podróży zagranicznych?

Gawor: To jest pytanie, czy powinniśmy wsadzić w samolot setkę agentów ochrony i wysłać ich wcześniej do Smoleńska. Może i powinniśmy, tylko, czy nas na to stać?

Niech wszyscy przeanalizują wizyty, które się odbywają w Polsce, oprócz wizyt rosyjskich i amerykańskich. Czy przylatuje 50, czy 100 agentów ochrony? Nie, przylatuje kilku. Wiedzą, że BOR działa na tyle profesjonalnie, że nie będą mieli stresu.

Rozmawiał Rafał Lesiecki