Resort zdrowia przygotował projekt o płacy minimalnej, ale nie podał, kto pokryje koszt wyższych pensji. Jeśli szpitale, to będzie to dla nich gwóźdź do trumny.
ikona lupy />
Sytuacja finansowa lekarzy i szpitali / Dziennik Gazeta Prawna
W sobotę środowiska medyczne (bez pielęgniarek) wyszły na ulice Warszawy, domagając się podwyżek. Negocjacje w tej sprawie trwają od wielu miesięcy. Minister zdrowia proponuje, by do 2021 r. lekarze zarabiali minimum 4800 zł, lekarze bez specjalizacji – 3900 zł, pielęgniarki i położne – 3200 zł, a te bez specjalizacji i technicy medyczni – 2400 zł. Dla środowiska to za mało. Lekarze chcą trzykrotności średniej krajowej (ok. 11,7 tys. zł), a rozpoczynający specjalizację rezydenci i pielęgniarki – dwukrotności (ok. 7800 zł). Skutki finansowe propozycji ministra są szacowane na 6,7 mld zł. Żądań środowiska medycznego – na 21–25 mld zł.
Sęk w tym, że nikt nie wie, kto miałby zapłacić za podwyżki, nawet te skromniejsze proponowane przez resort zdrowia. Lekarze rezydenci wynagradzani są z jego budżetu, ale reszcie personelu pensje wypłacają dyrektorzy szpitali. – Podwyżki, jakich domagają się pracownicy medyczni, oznaczałyby dla nas dodatkowy wydatek rzędu 8 mln zł rocznie – szacuje przedstawiciel jednej z placówek, która już teraz walczy o to, by nie skończyć roku na dużym minusie. W krakowskim szpitalu uniwersyteckim lekarze dostają po 2,3–7,3 tys. zł plus dodatki. Przy podwyżce do 11,7 tys. zł niektóre pensje musiałyby się zatem zwiększyć nawet o 400 proc.
– Podniesienie pensji bez jednoczesnego zwiększenia nakładów na leczenie byłoby ciosem dla wielu placówek – uważa Dobrawa Biadun z Konfederacji Lewiatan. I przyznaje, że największe obawy budzi to, że ministerstwo, przygotowując projekt wprowadzenia płacy minimalnej, nie podało źródła finansowania. Podobnie uważa Jakub Szulc, były wiceminister zdrowia, obecnie konsultant w firmie doradczej EY. – Wydając 4,5 proc. PKB na zdrowie, nie jesteśmy w stanie sfinansować kosztów pracy na poziomie europejskim. A przerzucenie podwyżek na pracodawców oznaczałoby, że część szpitali, które mają np. 3–5-proc. rentowność, weszłaby do grupy zadłużonych – tłumaczy.
Z obserwacji Szulca wynika, że wynagrodzenia pochłaniają 40–60 proc. tego, co szpitale otrzymują od NFZ, choć znane są przypadki, gdzie jest to 100 proc. Aby placówki mogły pokryć wydatki ekstra na pensje, musiałaby wzrosnąć wycena świadczeń. Innymi słowy, NFZ musiałby więcej płacić za każdą procedurę. Tymczasem w tym roku część wycen została obniżona, a wzrosło niewiele z nich. – Dotyczy to np. opieki długoterminowej, za którą NFZ płaci obecnie w 100 proc. [wcześniej było to 50 proc. – red.]. Ale i tak nie mamy możliwości odłożyć pieniędzy na inne rodzaje leczenia, bo dostajemy mniej, niż wydajemy – mówi jeden z dyrektorów.
Podwyższenie pensji lekarzom, pielęgniarkom i położnym mogłyby doprowadzić do powtórki ze słynnej ustawy 203. W 2000 r. nakazano, by pracownicy publicznych zakładów opieki zdrowotnej zatrudniających powyżej 50 osób otrzymali w 2001 r. podwyżki w wysokości 203 zł, a w 2002 r. – kolejne 171 zł. Nie określono jednak, kto ma za to zapłacić. Przez lata szpitale procesowały się z NFZ o wypłatę środków. Teraz minister i środowisko medyczne wskazują, że negocjowane podwyżki teoretycznie wymagają zwiększenia nakładów na ochronę zdrowia do 6,8 proc. PKB. Nikt już jednak nie zabiera głosu na temat tego, jak takiego cudu dokonać.
Zmiany w dostępie do in vitro i aborcji
Poza projektem zakazującym aborcji posłowie dość jednomyślnie skierowali do dalszych prac sejmowych także radykalne ograniczenie in vitro. W piątek, ku zaskoczeniu samych autorów projektu, zdecydowano, że zajmie się nim komisja zdrowia. Doszło do tego głównie dzięki posłom PiS, ale pomysł wsparła również część posłów PO. Jeżeli podobna jednomyślność będzie i na dalszym etapie, zabiegi in vitro w Polsce w praktyce staną się niemożliwe. Lakoniczny projekt, który znalazł się w Sejmie bez konsultacji społecznych i medycznych, wprowadza zakaz mrożenia zarodków i możliwość zapłodnienia jednej komórki jajowej. Eksperci wskazują, że to narażanie kobiety na niepotrzebne inwazyjne zabiegi. Ponadto nawet jeżeli będzie wiadomo, że zarodek może być uszkodzony genetycznie, trzeba będzie go wprowadzić do organizmu. A kobieta będzie musiała urodzić niepełnosprawne dziecko.
Podczas debaty sejmowej poseł sprawozdawca Jan Klawiter starał się wykazać, że wprowadzenie ograniczeń nie będzie miało przełożenia na skuteczność leczenia. – W tej chwili in vitro skutkuje śmiercią ogromnej większości dzieci poczętych w ten sposób – utrzymywał w rozmowie z RMF FM europoseł PiS Marek Jurek. – Ta pozornie mała zmiana oznaczałaby faktyczny koniec in vitro w Polsce – uważają eksperci. In vitro nie wzbudziło tylu emocji, co zakaz aborcji, choć leczenie niepłodności taką metodą dotyczy aż 15 tys. par rocznie. Z rządowego programu, który do połowy 2016 r. finansował takie zabiegi, w ciągu dwóch lat urodziło się 6391 dzieci.
W piątek posłowie sprzeciwili się za to wysłaniu do dalszych prac projektu liberalizującego przepisy antyaborcyjne, choć były wyjątki: z PiS za jego skierowaniem do komisji głosował m.in. Jarosław Kaczyński. W kwestii skierowania do dalszych prac zakazu aborcji posłowie PiS nie mieli wątpliwości. Z rozmów z politykami wynika, że istnieje duże prawdopodobieństwo, iż zostanie zakazana aborcja z powodu wad płodu. W zeszłym roku był to główny powód wykonywanych zabiegów: 966 z 1040 ogółem. Spośród państw UE jedynie Irlandia i Malta mają bardziej rygorystyczne prawo niż Polska.