W najśmielszych snach nie mogłem przewidzieć, że życie tak mną pokieruje. Ale jedyny wniosek, jaki z tego wyciągnąłem, to że utalentowani ludzie, którzy mają coś wartościowego do pokazania, okazują się zupełnie normalni – mówi wybitny fotograf Ryszard Horowitz

W swojej autobiografii wielokrotnie wspomina pan, jak wielką rolę w pańskim życiu odegrała muzyka. Nawet własną profesję definiuje pan przez analogię do terminologii muzycznej. Nazywa pan siebie fotokompozytorem…

Fotografia wieloelementowa jest bardzo zbliżona do pracy kompozytora, który niezależne od siebie dźwięki składa w harmonijną całość. Ja składam zdjęcia, skrawki jakiejś rzeczywistości czy jakiegoś wydarzenia w całość, która reprezentuje mój własny świat. Nie jestem fotoreporterem ani portrecistą, nigdy nie chciałem się ograniczać do jednej formuły. Taki jest po prostu mój sposób pracy. Od czasu zaistnienia komputera jako narzędzia pracy jest może mniej unikalny. Przez całe lata miałem wielu krytyków, i to często wśród kolegów po fachu, choć nigdy nie kryłem się ze swoim warsztatem. W książce zresztą dużo na ten temat piszę.

Fotografia przyniosła panu światową sławę, ale to o jazzie pisze pan, że nie może bez niego żyć. Dlaczego?

Muzyka zawsze była i będzie ze mną. Pochodzę z rodziny muzyków, od niepamiętnych lat słuchałem muzyki, zawsze byłem przylepiony do radia i do płyt. Bardzo wcześnie miałem pierwszy adapter, który był przedmiotem marzeń wielu ludzi. Kupił go mój tata, tak się złożyło, że było nas na to stać. Potem był pierwszy magnetofon, do telewizora nie doczekałem, bo kiedy wyjeżdżałem z Polski w wieku prawie dwudziestu lat, telewizor był rarytasem. Dziś trudno to sobie wyobrazić, ale pierwszą telewizję oglądałem dopiero w Ameryce. Za to muzyka była czymś dostępnym, przyjaźniłem się zresztą z wieloma muzykami. Moi przyjaciele z młodości, jak Wojciech Karolak, Andrzej Dąbrowski czy Zbyszek Namysłowski, to są w tej chwili wielkie postacie, wspaniali artyści. A ja pamiętam dokładnie, jak wszyscy zaczynaliśmy, jak to wszystko było oparte na szukaniu jakiegoś piękna, jakiejś zabawy. Myśmy się po prostu delektowali muzyką, bo była czymś najprzyjemniejszym.

Z książki z podziwem można wywnioskować, że miał pan w życiu niebywałe szczęście do ludzi. Mówi pan, że pańskie życie było serią zbiegów okoliczności, najczęściej szczęśliwych. Który z nich uważa pan za najszczęśliwszy?

Trudno powiedzieć, bo zależy, o czym mowa. Jeśli chodzi o życie prywatne, nie ulega kwestii, że najszczęśliwszym zbiegiem okoliczności było spotkanie mojej żony. Nawet teraz, kiedy o tym myślę, zdaję sobie sprawę, że to była kwintesencja przypadku. Poznałem przepiękną kobietę, która natychmiast stała się mi bliska, byliśmy w stanie porozumieć się bez słowa. A później okazało się, że mieliśmy bliższe powiązania. Wuj, który sprowadził jej rodzinę do Wenezueli, dokąd wyemigrowali, kiedy moja żona była dzieckiem, miał najbliższego przyjaciela w Polsce. Ku swojemu zdumieniu odkryłem, że tym przyjacielem był mój wujek Poldek Rosner, akordeonista. Nie uwierzyłbym w to wszystko, gdyby nie wspólne fotografie. To jeden z niesamowitych przypadków. W życiu zawodowym rzeczywiście miałem szczęście poznać niezwykłych ludzi. Kluczowe było może spotkanie z szefem CBS-u, kiedy kończyłem pracę jako wykładowca w Nowym Jorku. On zaoferował, że przedstawi mnie osobom, które mnie interesowały. Wprowadził mnie w nadzwyczajny świat. Jedna osoba przedstawiła mnie następnej i tak to się potoczyło. Takich szczęśliwych przypadków było bardzo dużo.

Spotkał pan na swojej drodze tak legendarne postacie, że trudno nie czytać o tym z zazdrością…

Z tym sprawa bywa niebezpieczna, bo słuchacz mógłby pomyśleć, że bez przerwy ocierałem się o sławnych ludzi, żeby zrobić karierę. Muszę jednak opowiedzieć pani jedną anegdotkę, o której nigdy nikomu nie wspominałem. Pamiętam, jak Romek Polański przyjechał z premierą „Tragedii Makbeta”. Byłem nawet na planie w Londynie, kiedy kręcił film. Głównym finansjerem projektu był twórca „Playboya” Hugh Hefner. Odbyło się wielkie przyjęcie w klubie „Playboya” w Nowym Jorku, przyjechał oczywiście Romek. Tam poznałem Hefnera osobiście. Wiadomo, że była to wielka postać i szalenie zamożna. Przyznam, że w pewnym momencie zacząłem się tak ukradkiem o niego ocierać, żeby ta fortuna i na mnie jakoś przeszła (śmiech). To była jednak jedyna sytuacja, w której byłem tak interesowny. Nie należę do osób, które traktują wszystkich celebrytów ze szczególnym namaszczeniem, choć oczywiście cieszy mnie, gdy mogę poznać osobę, do której mam niesamowity szacunek. Niewiele lat po przyjeździe do Stanów poznałem Stanleya Kubricka, którego do dziś uważam za jednego z najwybitniejszych filmowców. Poznałem całą masę aktorów filmowych, pisarzy, malarzy, całą śmietankę muzyków, których uważa się w tej chwili za geniuszów jazzu. Coś, o czym absolutnie nie mógłbym marzyć, będąc w Polsce.

To niezwykła historia, zwłaszcza kiedy pomyślimy, że wychował się pan w Krakowie, a komunistyczną Polskę opuścił z biletem w jedną stronę, prawie bez grosza przy duszy.

W najśmielszych snach nie mogłem przewidzieć, że życie tak mną pokieruje. Ale jedyny wniosek, jaki z tego wciągnąłem i wyciągam nadal, to że naprawdę utalentowani ludzie, którzy mają coś wartościowego do pokazania, okazują się zupełnie normalnymi ludźmi. Ci, którzy najwięcej krzyczeli, najwięcej rozrabiali, robili najwięcej szumu wokół siebie, z reguły na tym poprzestawali. To wielka nauczka. Trzeba szukać normalności.

Jedna z moich ulubionych anegdot to ta o Micku Jaggerze, który podobno odbił panu dziewczynę. Pisze pan o tym z niebywałym wdziękiem i z przymrużeniem oka. Nie chował pan urazy?

To był początek lat 60. Poznałem wtedy przypadkowo świetnego fotografa Jerry’ego Schatzberga, który w tej chwili jest bardzo znanym reżyserem filmowym. Przedstawił mi go Romek Polański, który akurat przyjechał ze swoim filmem „Nóż w wodzie”. To była jego pierwsza wizyta w Nowym Jorku. Jerry spytał, czy może zrobić mu portret do jakiegoś magazynu. Roman wtedy mieszkał u mnie, opowiedział mi tę historię i spytał, czy nie chciałbym poznać Schatzberga. Niewiele wtedy o nim wiedziałem, ale oczywiście słyszałem o nim – siedział w pępku całego świata mody i celebrytów. Wszystkich znał, a u niego w pracowni bez przerwy odbywały się prywatki, na które przychodzili najwięksi i najsłynniejsi tego okresu: od Dylana i Warhola, po Rolling Stones, którzy akurat wtedy przyjechali do Nowego Jorku ze swoim pierwszym koncertem. W Stanach nikt ich w ogóle nie znał. Byliśmy na przyjęciu w jakiejś restauracji, siedziałem przy stole razem z całym zespołem. Coś tam bąkałem, wymieniliśmy trochę zdań, pośmialiśmy się trochę, potem byłem na ich koncercie. Ale dowiedziałem się później, że ja i Mick Jagger byliśmy zainteresowani tą samą panią. Opisałem to z poczuciem humoru, absolutnie nie chodziło mi o to, by imponować innym. Ale jako zbieg okoliczności jest to ciekawa sprawa.

Z Romanem Polańskim znał się pan od dzieciństwa, wychowywaliście się wspólnie. Nadal są sobie panowie tak bliscy?

Romek zadzwonił do mnie parę dni temu i mówi: „Słuchaj, nie uwierzysz, gdzie jestem”. „Gdzie jesteś?” – pytam. „W Krakowie. A czy wiesz, gdzie stoję? Stoję przed twoją kamienicą”. Potem niestety musiał nagle wyjechać. Ale jesteśmy w kontakcie. Oczywiście on do Stanów nie może przyjeżdżać. Kiedykolwiek jestem w Paryżu, to dzwonię i od czasu do czasu utrzymujemy kontakt. On mi coś przesyła do przeczytania, ja jemu. To jest facet, którego znam niemal od urodzenia, żyliśmy pod jednym dachem. Dziś to nie jest przyjaźń codzienna, przede wszystkim dlatego że żyjemy w innych krajach. On ma swoje życie, ja mam swoje, ale utrzymujemy kontakt wystarczająco, by wiedzieć o sobie i pamiętać. Z wiekiem ta przyjaźń staje się coraz bardziej ciekawa.

Wzruszająco wspomina pan wasze wspólne młodzieńcze eksperymenty, m.in. z fotografią. Obaj od dziecka marzyliście, by zostać artystami?

Romek zaczął wcześniej, bo jest starszy ode mnie o parę lat. Zawsze był reżyserem, w każdej sytuacji, zawsze prowadził akcję lub dyrygował innymi. Zaczął karierę wcześnie, niemalże jako cudowne dziecko. Występował w bardzo popularnym słuchowisku radiowym, a potem grał główną rolę w teatrze. Nie ulegało wątpliwości, że facet jest nadzwyczajny, utalentowany i że coś z niego wyrośnie. Kiedy byliśmy chłopcami, ja byłem bardziej ułożony, spokojniejszy niż on. Moja babcia powiedziała kiedyś: „Popatrz na Romka, on w życiu nie zrobi kariery!”. Na szczęście się pomyliła. Ja wiedziałem, że on karierę zrobi. Okazał się osobą nie tylko niezwykle utalentowaną, ale też wiedział, czego chce. Jego życie niestety jest strasznie skomplikowane, tragiczne. Życzę mu jak najlepiej, ale nie chciałbym być w jego butach. On też miał wiele szczęśliwych momentów i przypadków, ale przeżył bardzo dużo tragedii. Podziwiam go, że w żadnym momencie się nie załamał. Inni ludzie na jego miejscu albo wylądowaliby w zakładzie psychiatrycznym, albo po prostu byliby zdegustowani życiem. Człowiek na takim etapie, na takim poziomie jak on, będący rozpoznawalny na całym świecie, z trudem wie, kto jest jego przyjacielem, a kto się do niego przymila dla własnych celów. Ilu ludzi podstawiło mu nogę w przeszłości. Przykra sprawa, ale dzięki Bogu jest zdrowy, silny i bardzo produktywny. Pracuje nad nowym filmem o aferze Dreyfusa, który planuje kręcić w Polsce, wyreżyserował sztukę, w Paryżu wznowił też „Bal wampirów”. Na pewno myśli już o następnym filmie. To niezwykła postać.

Pan poszedł swoją drogą. Wybrał pan sztuki plastyczne.

Dostałem się do liceum sztuk pięknych w Krakowie, które wtedy rzeczywiście było czymś nadzwyczajnym. Było oazą sztuki w sensie tradycyjnym. Wykładało w nim wielu oddanych belfrów, którzy uczyli nie dla pieniędzy, bo wtedy nikt nie zarabiał żadnych pieniędzy, tylko z miłości. Oni wpoili mi takie oddanie szacunku historii, oddanie szacunku mistrzom. Ta bardzo konkretna klasyczna edukacja pomogła mi jakoś odnaleźć się w Nowym Jorku. Gdybym nie miał tej bazy, to bym się pogubił. Ale łącząc edukację, którą wywiozłem z Polski, z tym, co zainteresowało mnie w Nowym Jorku, znalazłem swój własny świat, swoją metodę pracy. Byłem zupełnie inny od ludzi, z którymi współpracowałem na początku, inny od kolegów, studentów. Mój sposób myślenia był tak radykalnie odmienny, że na początku mnie to bulwersowało, potem zaczęło bawić, aż w końcu zacząłem wyciągać z tego wszystkiego wnioski i adaptować od innych to, co najlepsze. Ten melanż, to połączenie jednego z drugim na pewno w wielkiej mierze pomogło mi znaleźć siebie.

W Nowym Jorku studiował pan w Pratt Institute i w pewnym momencie postanowił rezygnować z malarstwa na rzecz fotografii. To była trudna decyzja?

Podjąłem tę decyzję, bo nie czułem się wystarczająco mocny jako malarz i znalazłem się w warunkach zupełnie dla siebie obcych. Wtedy w Stanach szalenie lansowane było malarstwo abstrakcyjne, niefiguratywne. Wielu malarzy nie miałem szans poznać w Polsce, wtedy nie było żadnej wymiany, nie było reprodukcji współczesnej sztuki, nie było książek na ten temat. Najpierw musiałem się otrząsnąć z tego szoku, uczyć się nowego i starać się zrozumieć, o co tutaj chodzi. Jako malarz w moim stylu na pewno nie zrobiłbym kariery, a co najważniejsze – nie byłbym w stanie utrzymać się na własnych śmieciach bez żadnej podpory. Dostałem małe stypendia, ale musiałem od razu myśleć o zarobkowaniu, o tym, jak sobie ułożyć życie. Dosyć szybko zdałem sobie sprawę, że fotografia może być czymś, co mi w tym pomoże. Interesowałem się fotografią niemalże od dziecka, przyszło mi więc łatwo zaadaptować to wszystko do tamtejszego rynku. Na początku studiowałem grafikę, potem grafikę reklamową, fotografii nigdy nie studiowałem, bo wtedy w ogóle nie było takich fakultetów. W instytucie była wspaniała ciemnia, ale nikt się nią nie interesował. Uczyłem się więc we własnym zakresie, zacząłem potem poznawać ludzi, obserwować ich przy pracy. Z czasem udało mi się znaleźć sposób na zarobkowanie, robiąc zdjęcia osobom, które poznałem, artystom, reprodukcje rzeźb, obrazów, biżuterii. To mi przynosiło dochód, który zapewniał mi pokrycie najbardziej podstawowych wydatków.

Został pan jednym z najbardziej rozchwytywanych artystów przez branżę reklamową, był asystentem Richarda Avedona, pracował pan dla największych koncernów i domów mody. Pańskie wspomnienia w pewnym momencie stają się opowieścią o złotej erze reklamy. To taki świat trochę jak z serialu „Mad Men”.

Pracowałem w reklamie, bo to wiązało się z grafiką, fotografią i filmem. Potem przeszedłem przez cały szereg firm, wylądowałem w bardzo dużej agencji reklamowej, najpierw jako asystent asystenta, potem doszedłem do pozycji szefa artystycznego. Ale ponieważ wciąż czułem się sfrustrowany, pomyślałem, że po co płacić innym, sam mogę to robić, czasami lepiej, czasami inaczej. W 1967 roku otworzyłem własną pracownię, stosunkowo nie tak długo po przyjeździe.

To był skok na głęboką wodę?

Wskoczyłem w to, nie zastanawiając się, czy robię dobrze, czy źle i czy się z tego utrzymam. To było ryzyko. Często dzięki różnego rodzaju przypadkom [??? – kor.] odnalazłem sposób fotografowania i patrzenia na świat, trochę inny od reszty. Odnalazłem niszę, która umożliwiła mi wystarczającą liczbę zamówień i przyniosła pieniądze na utrzymanie. Trwało parę dobrych lat, zanim naprawdę stanąłem na nogi i wiązało się to z ciężką pracą. Ludziom czasem wydaje się, że wszystko spada z nieba, że pojechał, był w Ameryce, miał aparat, to robił dobre zdjęcia. Z takim przekonaniem spotykałem się w życiu wielokrotnie, głównie w kontaktach z tutejszą rzeczywistością.

Polacy nie byli dumni z pańskiego sukcesu?

Po raz pierwszy przyjechałem do Polski po jakichś dwunastu, trzynastu latach. Nie byłem zbyt dobrze widziany jako twórca. Nasłuchałem się wielu niezbyt miłych opinii i interpretacji tego, co przywiozłem ze sobą. Ale wydawało mi się, że wiem, co robię, miałem już otwartą głowę, otwarte oczy. Wtedy Polska była jeszcze pod komuną i sposób myślenia tu był zupełnie inny.

Zawiść to podobno najgorsza z naszych cech narodowych.

Na festiwalu Camerimage oglądałem bardzo dobry film „Bogowie”. Jest tam scena, w której jeden z chirurgów broni bohatera, mówiąc, że Polacy krytykują nawet niepowodzenia innych. To jest, wydaje mi się, kwintesencją tego wszystkiego. Zazdrość istnieje na całym świecie, ale w Ameryce uwidacznia się w inny sposób. Ludzie nie psioczą na siebie, nie plotkują. Wieczne krytykanctwo i malkontenctwo to strata czasu, a dla ludzi słabych coś niebezpiecznego. Ci ostatni w końcu zaczynają wierzyć w tę krytykę, poddają się i mają podcięte skrzydła. Trzeba pokazać trochę wiary w siebie i robić, co należy.

Teraz wielu ludzi ma nieograniczoną wiarę we własne możliwości i własną wyjątkowość. Dziś każdy ma aparat w telefonie i fotografuje najchętniej siebie. Razi pana wszędobylska moda na „selfie”?

To jest w tej chwili jakaś epidemia wśród ludzi, żeby bez przerwy paplać o sobie, niezależnie czy ma się coś do powiedzenia, czy nie, i wysyłać to w szeroki świat, dając do przetrawienia milionom ludzi. I do tego te fotki, które nie mają żadnego znaczenia poza tym, że w mniemaniu ludzi ich unieśmiertelniają i pozwalają im zaistnieć w świecie. Dziś myśli się w sposób zupełnie inny do tego, do czego ja jestem przyzwyczajony. Wszystko w tej chwili na świecie opiera się na marketingu, wszystko jest stwarzane za pomocą manipulacji, czasem świadomej, czasem podświadomej. Ludzie ulegają temu, nie mają samoobrony, żeby odrzucać to, co absolutnie nie ma najmniejszego sensu. Nie chcę teraz brzmieć jak stary profesor, bo się nim nie czuję, ale żyjemy w zupełnie innym świecie. Czy lepszym, czy gorszym, trudno powiedzieć, najważniejsze, że dobrze rozumiem się z synami.

„Życie niebywałe” czyta się jak opowieść człowieka spełnionego. Czuje się pan nim?

Kto to jest człowiek spełniony? Każdy z nas ma swoje marzenia, każdy chciałby zrobić coś inaczej, chciałby zrobić coś, do czego nie ma dostępu albo nie wie jak. Nie, ja nie jestem zadowolony z siebie ani nie jestem pewny siebie. To niebezpieczne, kiedy człowiekowi zaczyna się wydawać, że zjadł wszystkie mądrości i że wszystko, co robi, jest wspaniałe. Czegoś takiego nie ma. Im jesteśmy na wyższym poziomie, tym chcemy więcej. Tak długo jak umysł pracuje i funkcjonują kończyny, nie widzę powodu, dla którego miałbym przestać pracować czy nagle się zmienić. Nie, nie czuję się spełniony. Stale poszukuję nowych rozwiązań i nie mam zamiaru, jak to się tutaj mówi, odcinać kuponów. Nie rozumiem konceptu „osoby spełnionej”.

„Życie niebywałe. Wspomnienia fotokompozytora” autobiografia Ryszarda Horowitza ukazała się nakładem Wydawnictwa Znak