Obserwujemy naturalną koncentrację biznesu w dużych skupiskach miejskich i towarzyszące temu zjawisko metropolizacji. W nocy z kosmosu widać światła na Ziemi – to właśnie metropolie.
Rozmawiamy z Rafałem Dutkiewiczem, prezydentem Wrocławia
W swoich działaniach często wykracza pan poza zwyczajowe obowiązki samorządu, organizując choćby niedawne Forum Globalne z udziałem senatora Johna McCaina. To wręcz wejście w politykę międzynarodową. Taką właśnie rolę powinno w XXI wieku odgrywać wielkie miasto?
Obserwujemy naturalną koncentrację biznesu w dużych skupiskach miejskich i towarzyszące temu zjawisko metropolizacji. W nocy z kosmosu widać światła na Ziemi – to właśnie metropolie. W Europie Polska świeci stosunkowo najmniej, co oznacza, że metropolizacja przebiega u nas niewystarczająco energicznie. Metropolie żyją z kontaktów ze swoim regionem, ale w jeszcze większym stopniu z relacji między sobą.
Niekiedy wręcz pomijając rządy narodowe, jak choćby Londyn, który otwiera w świecie swoje przedstawicielstwa.
Może nie pomijając, ale działając obok. Za politykę zagraniczną odpowiada rząd, to jasne. Dla metropolizacji ważne są wydarzenia społeczne, a nawet polityczne, które wzmacniają pozycję miast, choćby właśnie Forum Globalne. Polityka zagraniczna powinna być spójna, co można osiągnąć, gdy jej liderami są MSZ i prezydent. Trzeba jednak pamiętać, że w ułożonym sieciowo świecie coraz większą rolę – także w sprawach zagranicznych – odgrywają symbole oraz PR. Duża część naszej polityki zewnętrznej powinna mieć właśnie charakter PR dla Polski i w tym miejscu otwiera się pole działania dla miast, coraz aktywniejszych w kontaktach ze światem. Ja realizuję to w przestrzeni gospodarczej.
Jakie zyski z międzynarodowej aktywności ma Wrocław?
Miasta rywalizują ze sobą. To ostry wyścig cywilizacyjny, w gruncie rzeczy o charakterze osiedleńczym. Kto zdobędzie dobrą ocenę ludzi, ten wygra też ich skłonność do osiedlania się. Aby przyciągnąć nowych obywateli miast, trzeba podnosić jakość życia, ale także się promować. Wrocław nie jest ani obecną, ani dawną stolicą państwa, „Solidarność” narodziła się w Gdańsku, musimy więc ostro zabiegać o dobre postrzeganie zarówno w kraju, jak i za granicą. Rzecz w tym, by jeszcze lepiej kręcił się biznes, a ludzie byli zadowoleni, że mieszkają we Wrocławiu. Najgłębszym uzasadnieniem naszych aspiracji międzynarodowych jest to, że na koniec wszystkich tych działań będzie więcej pieniędzy, większa cyrkulacja większej ilości kapitału.
Właśnie pieniądze stały się osią sporu z ministrem Rostowskim, który chciał nałożyć na samorządy twarde limity zadłużenia. Niejako w kontrze zainicjował pan, wraz z innymi samorządami, działania zmierzające do usamorządowienia Senatu RP. Metropolie ruszyły do walki o zmiany ustrojowe w Polsce?
Ta grupa nie ma charakteru formalnego, trudno więc mówić o sprecyzowanych celach. Kiedy po upadku komunizmu reaktywowano Senat, miał on być izbą niepokorną wobec Sejmu. To myślenie umarło. Chcemy je przywrócić do życia. W Polsce jedna trzecia pieniędzy publicznych przepływa przez samorządy, zdecydowana większość spraw, z którymi styka się obywatel, także dotyczy samorządu, ale regulacje dotyczące codziennego życia są tworzone przez rząd, który przedkłada je parlamentowi. Samorząd nie ma żadnej możliwości kontroli ani nawet odniesienia się, w sensie ustrojowym, do tworzonego prawa. Byłoby rzeczą pożyteczną, gdyby Senat stał się w jakimś stopniu izbą samorządową, byśmy mogli wpływać na proces legislacyjny. Mamy dwie możliwości, by tego dokonać: poprzez start samorządowców w najbliższych wyborach albo wypracowanie, np. we współpracy z prezydentem RP, który wykazuje ku temu pewną skłonność, nowego modelu izby wyższej. Nie podjęliśmy jeszcze decyzji, w którą stronę pójść. Z całą pewnością jednak samorządność Polsce powiodła się, trzeba więc zwiększyć jej oddziaływanie na państwo.
Jako prezydent miasta jest pan ograniczony nie tylko politycznie, lecz także finansowo, państwo nakłada na pana obowiązki wydatkowe w postaci służby zdrowia, szkół, żłobków, a nie daje dość pieniędzy. Czy chce pan też zmian systemowych, które zrzuciłyby ten gorset?
Coraz więcej kompetencji jest spychanych na samorząd, a nie towarzyszy temu stosowny zastrzyk finansowy. Pojawiła się jednak iskierka nadziei. W efekcie sporu z ministrem Rostowskim rząd przyjął moją sugestię, by na budżety instytucji publicznych patrzeć tak jak na budżety domowe. Kiedy zarabiam więcej, niż wydaję, mam zdolność spłacania kredytu. Jeśli w miastach przychody podatkowe są wyższe od bieżących wydatków, nadwyżka jest naszą zdolnością kredytową i wolno pod nią zaciągać pożyczki.
A nie chciałby pan mieć swobody w zatrudnianiu dobrych nauczycieli za dobre pieniądze i zwalniania złych? Teraz ograniczają pana przepisy ustanawiane na szczeblu centralnym, choćby Karta nauczyciela. Pan płaci, ale nie może wymagać.
Pieniądze oświatowe pochodzą z subwencji przelewanych z kasy państwowej, płynie ich jednak za mało i samorządy muszą dopłacać. System jest nieracjonalny. W ramach Karty świdnickiej, przyjętej podczas ostatniego Kongresu Regionów, zaproponowaliśmy, żeby zastosować zasadę: jeśli dokładamy, część dokładana podlega wyłącznie naszym regulacjom i rząd nie powinien się wtrącać do tych pieniędzy. To minimum naszych oczekiwań.
A maksimum?
Staram się myśleć rozsądnie, wydawaniu pieniędzy publicznych muszą towarzyszyć ostre rygory, chciałbym jednak, by większy procent podatków wytwarzanych miejscowo pozostawał na miejscu. Aby tak się stało, energia ministra Rostowskiego musi pójść w kierunku znaczniejszych redukcji na szczeblu centralnym. Mówiąc wprost – w tej chwili jakiekolwiek przesunięcie pieniędzy w kierunku samorządów jest niemożliwe, bo zabraknie ich w budżecie państwa. Przed wyborami rząd nie zrobi nic w tej materii, ale warto rozmawiać, żeby kolejny przynajmniej spróbował.