Kreml ma coraz mniej czasu. Jeśli bowiem ruszy udana ukraińska ofensywa na dużą skalę, a rosyjskie społeczeństwo na serio odczuje ekonomiczne skutki sankcji, ze stabilnością władzy obecnej ekipy będzie kiepsko. Stąd wzmożenie propagandowe.

Piekło. Generał Jaruzelski spotyka Hitlera.
– Adolfie, gdybym ja miał taką armię jak ty, to bym tej wojny nigdy nie przegrał.
– Wojciechu, gdybym miał wtedy taką propagandę jak ty, to nikt by się nie dowiedział, że tę wojnę przegrałem...
Ten dowcip z czasów późnego PRL nasuwa mi się jako komentarz do sytuacji, której świadkami jesteśmy dzisiaj. Federacja Rosyjska bierze baty na niemal każdym froncie – wojskowym, polityczno-dyplomatycznym i ekonomicznym – zaczyna jednak wygrywać w sferze informacyjnej. A w zasadzie dezinformacyjnej.
W gruncie rzeczy to żadne zaskoczenie. Tradycje w tym zakresie Moskwa ma bogate, a doświadczenia i kompetencje imponujące. Zaskoczeniem, jeśli już, było raczej to, że 24 lutego 2022 r. Władimir Putin i jego ekipa – zamiast nadal grać w to, w czym są naprawdę dobrzy – podjęli próbę zmierzenia się z Zachodem w dyscyplinach, w których ewidentnie byli słabsi. Ze skutkiem, który był przecież łatwy do przewidzenia. Teraz Kreml najwyraźniej naprawia swój błąd.

Idioci i agenci

Siatka rosyjskich agentów wpływu była tkana latami. Składała się zarówno z „zawodowych” – którym wyznacza się zadania i wypłaca gratyfikację – jak i z dorywczych wolontariuszy zwanych pogardliwie za Leninem „pożytecznymi idiotami”. Taki agent zazwyczaj nawet nie wie, że nim jest: został wytypowany z uwagi na swoją szczególną podatność, np. poglądy lub różnego rodzaju fobie, i może potem długo pozostawać niewykorzystany. Aż przyjdzie moment, gdy ktoś uzna, że może stać się użyteczny. Że bzdury, które się naszemu nieświadomemu agentowi tłuką pod czaszką, po upublicznieniu i nagłośnieniu świetnie wpiszą się w strategię narracyjną Rosji. I wtedy ktoś podsuwa takiemu delikwentowi mikrofon albo podrzuca grant na szybki „ekspercki” raport, a ktoś inny dba, by setki i tysiące trolli poniosły przekaz w mediach społecznościowych.
Wydawało się, że ta siatka wpływu została pod koniec lutego porządnie przetrzebiona, jej członkowie albo wstydliwie wpełzli pod najbliższy kamień i zamilkli, albo wręcz ostentacyjnie zmienili stronę. W kilku lepiej zorganizowanych krajach zdarzyło się też tak, że najbardziej aktywni członkowie rosyjskich sieci – od dawna namierzeni przez miejscowe kontrwywiady, które cierpliwie czekały na polityczne zielone światło i wreszcie się doczekały – po prostu poszli za kratki.
Ale, jak się teraz okazało, spora część grzybni jednak przetrwała i na komendę podniosła głowę, sącząc w uszy i oczy zachodniej opinii publicznej treści korzystne dla Rosjan. Najpierw nieśmiało, potem coraz szerszym strumieniem. A do intensyfikacji dochodzi zapewne nieprzypadkowo akurat wtedy, gdy kolejne próby rosyjskiej ofensywy lądowej utknęły, a Ukraińcy na serio grożą kontratakami na skalę operacyjną i odwojowaniem przynajmniej południa kraju. Wtedy, gdy dostawy precyzyjnej, dalekosiężnej artylerii pozwalają im coraz częściej razić cele daleko poza linią frontu, paraliżując logistykę wroga. Wtedy, gdy wskutek sankcji gospodarka rosyjska straciła odpowiadające za niemal 40 proc. PKB firmy zagraniczne, krajowa produkcja w dużej mierze stoi z powodu braku niezbędnych importowanych komponentów, a zdolności eksportowe w strategicznych obszarach są przynajmniej poważnie zagrożone, jeśli nie uległy likwidacji (częściowo zresztą „na własną prośbę”). Dobrze i rzetelnie opisuje to wszystko raport opracowany i opublikowany niedawno przez zespół specjalistów z Yale School of Management.
Kreml ma coraz mniej czasu na odwrócenie losów wojny. Jeśli bowiem ruszy udana ukraińska ofensywa na dużą skalę, a jednocześnie rosyjskie społeczeństwo na serio odczuje ekonomiczne skutki sankcji i przede wszystkim uświadomi sobie, że są one nieodwracalne – ze stabilnością władzy obecnej ekipy będzie kiepsko. Stąd wzmożenie propagandowe, zarówno na użytek wewnętrzny, jak i zewnętrzny.
To także jest wojna – o ludzkie umysły, które Rosjanie (jako jedna z wciąż nielicznych nacji na świecie) od lat uznają za kolejne środowisko walki, równorzędne, a w pewnych sytuacjach nawet nadrzędne w stosunku do tych tradycyjnych (ląd, morze, przestrzeń powietrzna) i bardziej nowoczesnych (cyberprzestrzeń i przestrzeń kosmiczna). Specjaliści nazywają tę wojnę „kognitywną” i opisują zestaw narzędzi i działań zmierzających do manipulacji ludzką percepcją na wielką skalę, umożliwiających zakłócenie lub nawet odwrócenie kierunków myślenia wielkich zbiorowości, aby wymusić korzystne dla agresora decyzje polityczne. Wymaga to bardzo dobrego rozeznania nastrojów społecznych, identyfikacji atrakcyjnych z punktu widzenia manipulatora tematów, precyzyjnego doboru instrumentów i wirtuozerii w ich stosowaniu. To nie jest dzisiaj, jak przez wieki, „sztuka” dostępna jednostkom o genialnej intuicji, lecz „nauka” – dziedzina uporządkowanej wiedzy socjologicznej, psychologicznej, cybernetycznej. A za tą nauką idą zorganizowane, wręcz przemysłowe działania.
To, co w latach 80. było ponurym żartem, dziś staje się jeszcze bardziej ponurą rzeczywistością. Podmiot przegrywający klasyczną wojnę „w polu” i przy okazji bankrutujący pod względem politycznym i ekonomicznym jest o krok od wmówienia światu, że wygrywa, i w efekcie jest bliski narzucenia przeciwnikom warunków ich kapitulacji.

Przeciw szczepionkom i LGBT

W swej ofensywie (dez)informacyjnej Rosja wykorzystuje wciąż kilka tradycyjnych, sprawdzonych przez dekady strategii. Najważniejsza to sianie zamętu wszędzie tam, gdzie jest to możliwe, poprzez wykorzystanie istniejących konfliktów i sprzeczności. W ten obszar wpisuje się więc wspieranie przeróżnych teorii spiskowych, od wrogości wobec technologii 5G po wizje „plandemii” jako globalnego spisku, jak również gra na zaostrzenie sporów wokół kwestii obyczajowych, społecznych czy etnicznych.
Specyfiką działania jest dążenie do wspierania jednocześnie różnych stron konfliktu. Nie chodzi bowiem o to, by ktoś go wygrał. Optymalną sytuacją jest trwanie zamętu, który podbija emocje i wyłącza racjonalne myślenie uczestników, angażuje uwagę decydentów, paraliżuje ich zdolności do działania wobec innych wyzwań i zagrożeń i wskazując zastępczych wrogów, rozmywa obraz tego najgroźniejszego.
O zorganizowanym charakterze rosyjskiej akcji w tym zakresie najlepiej świadczy zbiorowe przerzucanie się licznych grup internetowych trolli pomiędzy tematami. Jak wynika z licznych badań, te same profile i portale, które jeszcze niedawno organizowały i szerzyły propagandę antyszczepionkową, po 24 lutego gremialnie ruszyły do suflowania narracji prokremlowskiej odnośnie do wojny w Ukrainie. To samo dotyczy wielu węzłów (i węzełków) globalnej sieci, które od dłuższego czasu zajmowały się promocją „konserwatywnych wartości” obyczajowych, czyli np. zwalczaniem „ideologii gender”. Paradoksem jest to, że za wzór owych tradycyjnych wartości bywa stawiana Rosja – kraj powszechnego upadku moralności, z licznymi patologiami (korupcja, powszechność używek), a przy okazji z bardzo liberalnym prawem dotyczącym rozwodów, aborcji czy antykoncepcji. Nie przeszkadza to np. prof. Jordanowi Petersonowi, uznanemu zachodniemu intelektualiście, wygłaszać wykładów o tym, że w Ukrainie toczy się wojna pomiędzy „dobrą” i „złą” cywilizacją – broniącymi konserwatywnych wartości Rosjanami i zdegenerowanym, patologicznym Zachodem.
Można tylko zgadywać, ile w tych występach zwykłej głupoty (która, jak uczy doświadczenie, wcale nie wyklucza akademickich stopni i tytułów), a ile cynizmu. Ważniejsze od prywatnych motywacji Petersona jest to, że jego słowa natychmiast podchwyciły przeróżne rezonatory na całym świecie. Także w Polsce, gdzie zresztą prof. Adam Wielomski już dawno ogłosił Putina powstrzymującym antychrysta „katechonem”, a teraz dr Leszek Sykulski przyznał publicznie rację Petersonowi, pisząc na swoim popularnym profilu w mediach społecznościowych, że „wojna Rosji z Ukrainą to wojna (…) ideologii. LGBT vs. Konserwatyzm”.
Bzdura? Oczywiście, ale może zdemobilizować jakąś część prawicowej opinii publicznej (a pod jej naciskiem także polityków) w kwestii popierania Ukrainy. Z punktu widzenia Moskwy: bezcenne.

Nie zgadzajmy się na symetryzm

Peterson (i wielu podobnych mu zachodnich intelektualistów, np. prof. John Mearsheimer) ma też w zanadrzu inną użyteczną dla Kremla narrację: „za wojnę i rozgrywające się na Ukrainie tragedie nie odpowiada bynajmniej Putin, lecz NATO”. A szczególnie amerykańscy imperialiści, którzy dążą do poszerzenia swej strefy wpływu bez poszanowania dla słusznych interesów bezpieczeństwa oraz zrozumiałych lęków Rosji. Takie teorie – jako niezdolne do wytrzymania konfrontacji z faktami i jeszcze niedawno funkcjonujące na marginesie poważnej debaty eksperckiej – postanowiono ostatnio ożywić i spopularyzować, a użytecznym narzędziem uczyniono celebrytów ze świata popkultury. Raczej nieprzypadkowo podobne tezy wygłosili więc niedawno Roger Waters i Steven Seagal. Ten pierwszy, skądinąd wybitny i zasłużony muzyk, umieścił Joego Bidena na swej liście „zbrodniarzy wojennych” (wyświetlanej przed koncertami), a następnie wyjaśnił w wywiadzie dla CNN, że to prezydent USA „rozpala wojnę w Ukrainie”. Drugi, artysta zdecydowanie mniej wybitny, ale przynajmniej równie popularny, pojechał do okupowanej części Donbasu kręcić film dokumentalny, który „pokaże światu prawdę” – oczywiście stosownie spreparowaną przez rosyjskich propagandzistów. To oferta dla tych, dla których Jordan Peterson i John Mearsheimer są poza intelektualnym zasięgiem.
Dla wszystkich – i tych, którzy czytują eksperckie raporty, i tych, którzy wiedzę o świecie czerpią z przypadkowych uwag celebrytów – była za to przeznaczona niedawna akcja z Amnesty International w roli głównej. Bo to organizacja na tyle znana i ciesząca się niejako z urzędu autorytetem, że nawet wyrobionej publice wystarczy nagłówek na popularnym portalu: „Ukraina też popełnia zbrodnie wojenne”. Szczegóły mało istotne, późniejsze wyjaśnienia i dymisje w AI także – przekaz poszedł w świat i pozwala relatywizować ogrom ewidentnych zbrodni rosyjskich.
W tej grze chodzi nie tylko o etyczną wartość (lub jej brak) działań obu stron wojny. Także o napuszczanie na siebie sojuszników. Na przykład Polaków na Amerykanów (i na jakoby stojących za nimi Żydów, stąd częste na prorosyjskich profilach sformułowanie „usrael”), Amerykanów na Polaków (w amerykańskim necie przy wydatnym udziale niedawnych profili antyszczepionkowych odżyły polish jokes). Ale przede wszystkim Polaków na Ukraińców (którzy mają nam zabierać pracę i świadczenia, szarogęsić się w Polsce zamiast jechać walczyć, a poza tym są nieodrodnymi dziećmi banderowskich morderców) i Ukraińców na Polaków („polskie pany” tylko czyhają, by dogadać się z Putinem i zabrać sobie Lwów; notabene ukraiński wywiad doniósł niedawno, że w niektórych zakładach pracy w okupowanej części Donbasu organizowane są pogadanki, podczas których padają twierdzenia o już dokonanej przez nas aneksji zachodniej Ukrainy). Cel jest oczywisty: przekonanie konkretnych segmentów opinii publicznej, że zamiast z tak paskudnymi pseudoprzyjaciółmi lepiej już dogadać się z Rosjanami. I przygotowanie gruntu pod stosowne decyzje polityków. Tym bardziej że „z Rosją nikt nigdy nie wygrał”. Takie stwierdzenie, oczywiście nieprawdziwe, ale za to nośne wśród kiepsko wyedukowanej klienteli, zdarzyło mi się znaleźć w ciągu ostatnich kilku dni wielokrotnie w internetowych wpisach wielu różnych osób. To musi być przypadek…

Gra o niemiecki atom

Kluczowa ofensywa rosyjska w infosferze w najbliższym czasie będzie jednak zapewne dotyczyć czegoś innego – energetycznej przyszłości Unii Europejskiej. Do 24 lutego wszystko szło zgodnie z planem: Niemcy nie tylko wygasili już niemal wszystkie własne elektrownie atomowe, lecz w dodatku dość skutecznie przeciwdziałali powstawaniu nowych w innych państwach UE. Nord Stream 2 był na finiszu i obiecywał wzrost uzależnienia Europy od rosyjskiego gazu. Zbrojny atak na Ukrainę nagle zaburzył tę sielankę. Nie dość, że projekt NS2 został nagle zatrzymany, to jeszcze ktoś w Moskwie wpadł na samobójczy pomysł, by w ramach kontrsankcji ograniczyć Europejczykom dostawy błękitnego paliwa innymi drogami. Jeśli ów ktoś liczył przy tym na natychmiastową kapitulację UE, czyli zdjęcie rujnujących rosyjską ekonomię sankcji, to srodze się przeliczył – mimo oporów i tarć kraje unijne zdecydowały się wytrwać we wsparciu dla Kijowa i w polityce karania Moskwy, a równocześnie zaczęły na gwałt racjonalizować swoje strategie energetyczne.
Stało się nawet coś, czego Rosjanie chyba nie przewidzieli w najczarniejszych snach: w Niemczech zaczęto poważnie rozważać utrzymanie produkcji energii w ostatnich jeszcze działających elektrowniach atomowych, a nawet ponowne włączenie już zamkniętych, przynajmniej żeby przetrwać najgorszą fazę kryzysu. Reakcja była natychmiastowa i wykorzystała całą gamę dostępnych narzędzi walki informacyjnej. Od prostych i tradycyjnych – w rodzaju aktywizacji dyspozycyjnych publicystów i działaczy „ekologicznych” – po bardziej finezyjne i pośrednie. Do tej drugiej kategorii można zaliczyć celowe rozpowszechnienie kontrowersyjnych informacji dotyczących okupowanej przez Rosjan elektrowni atomowej w ukraińskim Enerhodarze, kontrolowane przecieki na temat planów jej wysadzenia w razie skutecznej ofensywy ukraińskiej, prowokacje związane z ostrzałem obiektu. Zamieszanie i niepokój mają działać m.in. na niemiecką opinię publiczną i na tamtejszych decydentów – przypomnieć im lęki przed pozyskiwaniem energii z atomu i zablokować plany, które są długofalowo zabójcze dla rosyjskich interesów eksportowych. Udało się lata temu, gdy gabinet Angeli Merkel podjął mało racjonalną ekonomicznie i ekologicznie decyzję o odejściu od atomu pod bezpośrednim wpływem wieści o katastrofie w Fukushimie, choć japoński scenariusz (katastrofę wywołało tsunami) z oczywistych względów akurat Niemcom nie zagrażał. Może udać się i teraz, choć elektrowniom na zachód od Odry też raczej nie grozi los ich zaporoskich odpowiedniczek.

Edukacja, durniu!

Gra jest warta świeczki, bo jeśli uda się zablokować próby odejścia Berlina od straceńczej Energiewende, to automatycznie wzrośnie niemiecka (a w konsekwencji także unijna) podatność na rosyjskie szantaże. W przewidywalnej perspektywie pojawi się więc szansa, że kraje UE jednak nie tylko złagodzą sankcje, lecz także odpowiednio mocno nacisną na Kijów, by zaakceptował jakiś korzystny dla Kremla „plan pokojowy”. Na przykład zawieszenie broni na linii demarkacyjnej zgodnej z aktualnym przebiegiem frontu przy jednoczesnym przyklepaniu aneksji Krymu i uznaniu referendów w kolejnych separatystycznych republikach. To pozwoliłoby Rosji nie tylko wyjść z obecnej awantury z twarzą i z możliwie ograniczonymi stratami, lecz przede wszystkim odbudować nadwątlone siły i lepiej przygotować się do następnej.
Jeśli Zachód przegra z Rosją wojnę informacyjną i psychologiczną, choć wygrywa militarnie i ekonomicznie, będzie to z oczywistych względów fatalne dla Ukrainy i dla krajów wschodniej flanki NATO, w tym dla Polski. Ale także dla Unii Europejskiej, która sama przyjmie rolę posłusznego wasala, którą pisze dla niej Kreml. Szerzej – dla całego Zachodu, który wyśle do innych reżimów autorytarnych, na czele z pekińskim, mocny sygnał brzmiący: „Jesteśmy bogaci, ale słabi i nie potrafimy się obronić. Atakujcie”. Trudno się spodziewać, by tak wyraźna zachęta pozostała bez rychłej odpowiedzi.
My, Zachód, mamy ten problem poniekąd na własną prośbę. Obecne możliwości wrogiej manipulacji opinią publiczną to efekt dwóch trendów. Po pierwsze, skokowego wzrostu możliwości technicznych, którego społeczne i polityczne skutki nie zostały na czas zrozumiane, bo elity uległy złudzeniu „końca historii”. Po drugie, oportunistycznego lekceważenia jakości edukacji, na wszystkich zresztą szczeblach, i zastępowania jej biurokratycznymi procedurami, które ową „jakość” jedynie pozorują. W efekcie „wyprodukowano” milionowe populacje ludzi formalnie wysoko wykształconych (i wskutek tego przekonanych o swoich wysokich kompetencjach poznawczych), ale w gruncie rzeczy leniwych intelektualnie i niezdolnych do samodzielnej, krytycznej analizy. Nieumiejących odróżnić wiarygodnych źródeł informacji od wątpliwych lub jawnie wadliwych. Niezdolnych przełamać wrodzonych lub wyuczonych błędów poznawczych. Skłonnych do chodzenia na skróty, czyli ufania pozornym autorytetom, byle miały ładną oprawę medialną. I w konsekwencji wysoce podatnych na celowe oddziaływania dezinformacyjne. Z bardzo prostą „instrukcją obsługi”: zazwyczaj wystarczy zagrać na ich lękach, opartych na niewiedzy, a potem zaapelować, by „włączyli myślenie”. I wskazać za pomocą działającego na emocje obrazka, co konkretnie mają „samodzielnie wymyślić”.
Przez lata hodowano w ten sposób bardzo mało wymagających klientów komercyjnych i równie mało wymagających „klientów demokracji”. Korporacjom i politykom było z tym wygodnie. Aż przyszedł bandyta z zewnątrz, pierwszy z długiej kolejki oczekujących, i mówi: „sprawdzam”.
Nie ma co się łudzić. Nawet jeśli wygramy z tym pierwszym, drugi uderzy mądrzej i zapewne skuteczniej. Bez fundamentalnych zmian w całej naszej dotychczasowej „filozofii edukacji”, bez systemowych reform w systemie szkolnictwa przygotowujących społeczeństwa Zachodu do radzenia sobie z zagrożeniami natury kognitywnej, będziemy coraz bardziej bezradni wobec agresji informacyjnych ze strony różnych podmiotów. Państwowych i komercyjnych.
W XXI w. Mass Manipulation Weapon – „broń masowej manipulacji” – jest stokroć groźniejsza od XX-wiecznej broni masowego rażenia. A tarczą przeciw niej może być tylko naprawdę dobra, nieustająca i odpowiednio masowa edukacja. Ale trzeba po drodze, również masowo, opuścić swoje strefy komfortu. Bez łaski, i tak zostaniemy z nich kiedyś wyrzuceni przez jakiegoś bandytę.
Przez lata hodowano bardzo mało wymagających klientów komercyjnych i równie mało wymagających „klientów demokracji”. Korporacjom i politykom było z tym wygodnie. Aż przyszedł bandyta z zewnątrz, pierwszy z długiej kolejki oczekujących, i mówi: „sprawdzam”
Autor jest wykładowcą Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, ekspertem fundacji Po.Int oraz Nowej Konfederacji