Nie wymyślono niczego nowego, tylko w Waszyngtonie odgrzebano stare opracowania, trochę je odkurzono i teraz są one sprzedawane jako właściwa reakcja NATO na wznowienie rosyjskiej agresji na Ukrainę. Uważam to za błąd i brak strategicznej kreatywności - mówi dr Sławomir Dębski, dyrektor Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych.

W środę i czwartek odbędzie się w Madrycie szczyt NATO, na który przyjadą przywódcy 30 państw członkowskich i krajów partnerskich Sojuszu. Jakich decyzji można się spodziewać?
Na pewno będziemy mieli do czynienia z bardziej jednoznacznym i stanowczym językiem dotyczącym sposobu, w jaki Rosja realizuje swoją politykę. Możemy się spodziewać potępienia rosyjskiej napaści i konstatacji, że sytuacja bezpieczeństwa w obszarze odpowiedzialności Sojuszu się pogorszyła. To oznacza, że NATO musi kontynuować adaptację do nowej sytuacji strategicznej. W komunikatach zapewne znajdzie się także wezwanie do zwiększania przez państwa członkowskie NATO nakładów finansowych na obronność. Jeżeli oczekuje się od Sojuszu działania, to musi on posiadać odpowiednie zdolności. Przypomnę, że przed artykułem piątym traktatu waszyngtońskiego jest artykuł trzeci, który zobowiązuje członków do utrzymywania sił zbrojnych w takiej kondycji, która umożliwi im w razie koniczności wykonanie zobowiązań traktatowych.
A co ze wzmocnieniem wschodniej flanki? Kanclerz Olaf Scholz, będąc niedawno na Litwie, zapowiedział, że będzie tam brygada niemiecka, choć nie jest jasne, jak to ma wyglądać: czy ci żołnierze będą na Litwie, czy jednak w gotowości w Niemczech.
Podejrzewam, że sam kanclerz nie wiedział, jak to ma wyglądać. Odczytuję to jako zapowiedź gotowości do zwiększenia liczby żołnierzy, które Niemcy będą mogli w razie potrzeby szybko wysłać, ale bez zwiększenia już rozlokowanego na Litwie kontyngentu. To by oznaczało, że w dalszym ciągu będzie obowiązywał paradygmat rotacyjnej obecności sił NATO rozmieszczonych na wschodniej flance - żołnierze przyjeżdżają na kilka miesięcy i potem są zmieniani. Nie ma stałej infrastruktury odstraszania na wschodniej flance NATO, czyli stałej obecności. Do tej pory w Polsce i krajach bałtyckich były to komponenty batalionowe, każdy po ok. 1 tys. żołnierzy. Jesienią 2015 r. brałem udział w Waszyngtonie w zamkniętym spotkaniu eksperckim dotyczącym odpowiedzi NATO na rosyjską agresję na Ukrainę i aneksję Krymu. Było to jedno ze spotkań przygotowujących szczyt w Warszawie. Omawiano wówczas rotacyjne rozlokowanie na wschodniej flance sił na poziomie batalionu. Ale z założeniem takim, że siły te będzie można zwiększyć do poziomu brygad, czy ostatecznie nawet dywizji, dostawiając jak klocki lego kolejne elementy w odpowiedzi na wzrost agresywności Rosji. Myślę, że niestety przed szczytem w Madrycie nie wymyślono niczego nowego, tylko w Waszyngtonie odgrzebano te stare opracowania, trochę je odkurzono i teraz są one sprzedawane jako właściwa reakcja NATO na wznowienie rosyjskiej agresji na Ukrainę. Uważam, to za błąd i brak strategicznej kreatywności. Tak jakby realizowano polityczną dyrektywę, aby zrobić jak najmniej, ale żeby publiczność odniosła wrażenie reakcji Sojuszu. Niestety w dalszym ciągu jest ona oparta na logice „trip wire”, czyli potykacza, którą uważam za niewystraczającą do odstraszania Rosji w sposób wiarygodny.
Na czym polega ta logika?
Dotychczasowa strategia obecności sił Sojuszu na wschodniej flance polega na tym, że rozlokowane są tam rotacyjnie oddziały większości sojuszników, w tym także z państw dysponujących bronią jądrową. To jest powtórzenie starej strategii Sojuszu jeszcze z czasów zimnej wojny. W ten sposób broniono np. Berlina Zachodniego. Tam byli Amerykanie, Francuzi i Brytyjczycy, którzy samodzielnie nie byliby w stanie obronić wolnej części miasta przed okrążającymi ich siłami Armii Czerwonej i sił NRD. Jednak żołnierze ci byli osłaniani parasolem jądrowym. Związek Sowiecki został po prostu poinformowany, że atak na tych żołnierzy spotka się z odpowiedzią w postaci użycia broni jądrowej i atak na Berlin Zachodni będzie początkiem III wojny światowej. Mocarstwa jądrowe nie są w stanie zaakceptować ataku na swoich żołnierzy i w wypadku batalionowych grup bojowych na wschodniej flance ta logika odstraszania jest zbudowana podobnie.
Oprócz tego mamy w państwach bałtyckich i w Polsce też sojuszników z innych krajów: Duńczyków, Kanadyjczyków, Polaków, Chorwatów i Rumunów - ta dyslokacja jest sygnałem, że jakikolwiek atak na państwa wschodniej flanki oznacza natychmiastowy konflikt ze wszystkimi sojusznikami, na dodatek z potencjałem przesunięcia konfliktu na poziom jądrowy. To odstraszanie jądrowe jest niezwykle ważne. Gdyż podczas zimnej wojny Związek Radziecki i państwa Układu Warszawskiego miały przewagę konwencjonalną w liczbie żołnierzy i masie sprzętu nad NATO, dlatego element wiarygodności odstraszania nuklearnego jest kluczowy. Ale ze względu na przebieg rosyjskiej agresji na Ukrainę ten standardowy dla NATO sposób odstraszania jest moim zdaniem niewystarczający.
Co jest alternatywą?
Zbudowanie odpowiedniego potencjału konwencjonalnego, który dawałby nam możliwość obrony państw wschodniej flanki w szerszym spektrum scenariuszy i większą skalę możliwości w podejmowaniu decyzji o użyciu broni jądrowej. Polsce udało się wprowadzić do debaty sojuszniczej tezę, że pod wpływem doświadczeń z rosyjskim sposobem wojowania na Ukrainie potrzebna jest zmiana sposobu myślenia o odstraszaniu. Dotychczasowe odstraszanie NATO działa według logiki nieuchronności kary - czyli reakcji Sojuszu na agresję. Ale logika ta zakłada, że NATO godzi się, że w początkowej fazie wojny nie będzie w stanie obronić terytorium swoich członków. Dopiero po sprowadzeniu posiłków siły NATO będą utracony teren odzyskiwać. Tylko że dla setek tysięcy ludzi może być już za późno, bo skończą w dołach śmierci z kulą w głowie, zanim zostaną przez NATO wyzwoleni. Rosjanie nie mają potencjału do zawładnięcia zdobytym terytorium, zwłaszcza wrogim, dlatego uciekają się do terroru i masowych zbrodni. Widzieliśmy to ostatnio w Buczy, ale to ich sposób wojowania znany od stuleci, choćby z rzezi warszawskiej Pragi przez wojska Suworowa w 1794 r. Wielu ekspertom i politykom wydawało się, że to zamierzchła przeszłość. Otóż nie, to integralny element rosyjskiej taktyki w XXI w. Dlatego pojawia się pytanie - czy stać nas na to, by oddać część terytorium Sojuszu, w zamian kupując czas niezbędny do mobilizacji i ściągnięcia sił reagowania NATO. Odpowiedź Polski i wschodniej flanki brzmi „nie”.
Przebieg konfliktu w Ukrainie pokazuje, że jesteśmy w stanie zbudować wiarygodne odstraszanie konwencjonalne. Jeśli się przygotujemy, to Rosja nie będzie w stanie zdobyć terytorium natowskiego.
Co konkretnie musi się zdarzyć, by odstraszanie konwencjonalne na wschodniej flance było skuteczne?
Takiego odstraszania na pewno nie zapewni zrzut stu francuskich spadochroniarzy, jaki ostatnio widzieliśmy na Łotwie.
Choć należy to docenić.
Taka liczba żołnierzy wystarczy może do obrony jednego przejścia granicznego. Ale jeśli przeciwko nim będzie masa kilkunastu, kilkudziesięciu tysięcy żołnierzy, to oni nawet nie zdążą wylądować. Problem z Francuzami polega na tym, że mają 10 tys. żołnierzy, którymi można coś zrobić, ale większość jest przygotowana do misji w dominiach francuskich. Dlatego spadochroniarzy mogą używać spektakularnie, ale to nie odstraszy Rosji przed próbą przeprowadzenia przeciw państwom bałtyckim podobnej operacji, jaką przeprowadziła przeciw Ukrainie.
Przypomnę, że to polegało na zgromadzeniu 180 tys. żołnierzy, masy czołgów i artylerii i wjechaniu na terytorium Ukrainy. Kraje bałtyckie to 6 mln ludzi, a Ukraina ma ok. 40 mln. By odstraszanie było wiarygodne, nie wystarczy obiecać państwom bałtyckim, że kiedyś je wyzwolimy. Obecność NATO na wschodniej flance musi być odpowiednia ilościowo i jakościowo, by od pierwszego dnia napaści móc się skutecznie bronić. Tylko to skutecznie odstraszy Rosjan.
Jak duża powinna być obecność sił sojuszniczych w państwach bałtyckich, by to odstraszanie konwencjonalne było skuteczne?
W każdym z państw bałtyckich powinna stacjonować międzynarodowa brygada. Długofalowo w Polsce i w Rumunii powinny zostać zbudowane stałe bazy Sojuszu. Najlepiej amerykańskie. Na wschodniej flance trzeba stworzyć bardzo silny przyczółek, który pozwoli na natychmiastowe przyjęcie kilkunastu tysięcy żołnierzy. Ten sprzęt dla nich powinien już tu być, by później nie tracić miesiąca na jego przerzucanie zza Atlantyku albo z magazynów zachodnioeuropejskich. Te czołgi i wozy bojowe powinny być na stałe na wschodniej flance.
Pod koniec roku taki magazyn sprzętu dla jednej amerykańskiej brygady budowany w Powidzu powinien być gotowy.
To się nie dzieje samo z siebie. Nasze argumenty powtarzamy sojusznikom wręcz do znudzenia od lat i to przynosi owoce.
Wróćmy do szczytu w Madrycie.
Dla Polski bardzo ważne jest to, że zostanie przyjęta nowa koncepcja strategiczna Sojuszu. Jest to niesłychanie istotny fundament kształtowania wspólnej odpowiedzi Sojuszu. Ten dokument głównodowodzący sił NATO, czyli SACEUR, traktuje jako wytyczną polityczną i przekłada ją na planowanie wojskowe i logistyczne. On decyduje o tym, czym siły zbrojne powinny dysponować, aby zrealizować strategię przyjętą na poziomie politycznym. Idziemy w dobrą stronę, ale szczyt w Madrycie nie jest wystarczająco długim krokiem. To taki kroczek. Na alibi. Była szansa na szczyt historyczny, wiele wskazuje na to, że skończy się na niewykorzystanej szansie.
Rosja, która już raz zdecydowała się na używanie agresji zbrojnej do realizacji polityki zagranicznej, będzie to robić stale. Jeśli uzna wojnę na Ukrainie za swój sukces, to znów użyje tego narzędzia. Ten szczyt NATO powinien być komunikatem do Moskwy: nie będzie strategicznego sukcesu Rosji w wojnie z Ukrainą. Przypomnę, że lord Ismay, pierwszy sekretarz NATO, mówił, że Sojusz został powołany do obrony pokoju w Europie. To oznacza, że Sojusz ma obowiązek dbać o to, by wojna nie powróciła jako skuteczny środek uprawiania polityki międzynarodowej.
Czego po tym szczycie może się spodziewać Ukraina?
Myślę, że przedstawiciel Ukrainy, minister obrony czy spraw zagranicznych zostanie zaproszony przynajmniej do części obrad. Nie powinno też być kłopotu ze zdalnym wystąpieniem prezydenta Zełenskiego. Uważam, że powinny też pojawić się bezpośrednie deklaracje sojuszników wyrażające polityczne poparcie dla Kijowa, a także powtórzenie politycznych deklaracji o otwartości Sojuszu na nowych członków. To, jakie państwa przystąpią do Sojuszu, to decyzja tych państw i członków Sojuszu. Nikt inny nie może wpływać na te decyzje. Dotyczy to nie tylko Ukrainy, ale też Finlandii czy Szwecji.
Jakie znaczenie ma to, że na spotkaniu będą także premierzy państwa tak odległych geograficznie jak Australia czy Japonia?
To jest niezwykle ważny element aksjologiczny. Sojusz Północnoatlantycki jest w pewnym sensie instytucjonalną emanacją wolnego świata w obszarze transatlantyckim, jest sojuszem państw demokratycznych. Ta obecność przedstawicieli innych demokracji podkreśla ideowy, ponadregionalny charakter zobowiązań wszystkich państw demokratycznych do obrony porządku opartego na prawie międzynarodowym i zakazie traktowania wojny jako instrumentu polityki zagranicznej.
Rozmawiał Maciej Miłosz