Powiedziano mi, że chodzi o rzekomo niezapłacone podatki za lata 2017–2019, chociaż zacząłem współpracę z Press Clubem dopiero w 2020 r. - mówi Siergiej Jakupow, szef Akademii Press Clubu Belarus

22 grudnia 2020 r. funkcjonariusze Komitetu Kontroli Państwowej (KDK) zatrzymali niemal całe kierownictwo białoruskiego Press Clubu.
Mniej więcej w tym samym czasie. Najpierw koledzy z Rosji napisali mi o zatrzymaniu Julii Słuckiej, założycielki Press Clubu. Po pół godzinie dostałem wiadomość, że wyważają drzwi do mieszkania jego dyrektorki Ały Szarko. Z internetu dowiedziałem się o trwającym przeszukaniu siedziby Press Clubu, a potem przyszli po mnie. Akcja była skoordynowana. W ciągu poprzednich dwóch tygodni były pewne sygnały świadczące o tym, że zaczynają się nami interesować. Do jednego z uczestników organizowanego przez nas hackathonu (wydarzenie, którego uczestnicy rozwiązują jakiś problem w sferze IT; hackathon Press Clubu dotyczył wykorzystania nowych technologii w mediach – red.) ktoś zadzwonił i powiedział, żeby w najbliższym czasie nie pojawiał się w miejscu, w którym przed chwilą był. A wyszedł właśnie z Press Clubu. Najdłużej zatrzymywali Ałę i mnie, bo nie otwieraliśmy im drzwi. Pod moimi drzwiami stali przez trzy godziny. Adwokat, z którym się skontaktowałem, polecił mi nie otwierać. Nie było sensu udawać, że mnie nie ma, bo mogli mnie wyśledzić po logowaniu telefonu komórkowego. Ostatecznie wyważyli te drzwi.
Ilu ich było?
Sześć osób. Najpierw wbiegł jeden w kominiarce z pistoletem, uderzył mnie dwa razy w głowę, zmusił, bym uklęknął. Potem weszli inspektorzy i ludzie z KDK, którzy asystowali przy przeszukaniu i spisywaniu protokołu. Adwokat stał w tym czasie na klatce schodowej, bo go do mnie nie dopuszczali. Powiedzieli mu, że to nie jest ani przeszukanie, ani zatrzymanie, więc prawnik nie jest potrzebny. Adwokata zobaczyłem po raz pierwszy dopiero na drugi dzień po zatrzymaniu. Przez pierwszą dobę nie zostałem oficjalnie zatrzymany, ale nie pozwolono mi opuścić pomieszczeń departamentu postępowań finansowych (DFR) KDK. Dostawałem tylko wodę. Przez tę dobę cały ten departament zajmował się praktycznie tylko nami.
Czym tłumaczyli swoje działania?
Powiedzieli mi, że wejście do mojego mieszkania to oględziny miejsca przestępstwa, choć nie potrafili wyjaśnić, o jakie przestępstwo chodzi. Pierwszego dnia byłem dwukrotnie przesłuchiwany. Funkcjonariusze grali ze mną w dobrego i złego policjanta. Zadawali mi całkowicie przypadkowe pytania o działalność Press Clubu. Niczego na nas nie mieli, więc usiłowali dokopać się do czegokolwiek. Potem się dowiedziałem, że chodzi o rzekomo niezapłacone podatki za lata 2017–2019, chociaż ja zacząłem współpracę z Press Clubem dopiero w 2020 r., a z poprzednimi latami działalności nie miałem nic wspólnego. Zresztą formalnie nie mam nawet podpisanej umowy z Press Clubem, tylko z inną osobą prawną. Już po tym widać, że to był tylko pretekst, żeby uderzyć w Press Club. Zatrzymany razem z nami dyrektor finansowy Siarhiej Alszeuski też pracował tam raptem od września 2020 r. Czyli przestępstwa brak, strat dla skarbu państwa brak, więc w KDK muszą ich teraz głowy boleć, bo trzeba coś wymyślić.
Jak długo był pan przesłuchiwany?
Pierwszego dnia przesłuchania w DFR trwały całą noc. Następnego dnia pozwolono przyjść naszym adwokatom, bo sformalizowano nasz status jako zatrzymanych. Wtedy powiedzieli też, o co jesteśmy podejrzewani. Adwokat mówił, że najpewniej mnie wypuszczą, ale ku naszemu zaskoczeniu zostaliśmy formalnie zatrzymani na 10 dni. Na noc odwozili mnie do aresztu, wprowadzając tylnym wejściem, żeby nikt z osób zgromadzonych w pobliżu głównego wejścia mnie nie zauważył. Od 27 do 31 grudnia trwały kolejne przesłuchania. Ostatecznie dostałem protokół, w którym napisano, że nie stwierdzono znamion przestępstwa, więc zostaję zwolniony z aresztu. Kiedy wyszedłem, zobaczyłem samochód mojej żony. Poszedłem w jej stronę i w tym momencie podjechało inne auto. Wyszło z niego dwóch mężczyzn. Powiedzieli, że jest postanowienie o mojej deportacji do Rosji jako obywatela tego kraju, więc zostanę odwieziony do aresztu, w którym w oczekiwaniu na deportację spędzę pięć dni, ponieważ zbliżają się święta. Żona z siostrą błyskawicznie znalazły bilety, więc udało się tego uniknąć. Z przesiadkami w Wilnie i Stambule poleciałem do Moskwy. Nowy Rok obchodziłem na tureckim lotnisku.
Podczas przesłuchań poruszano jakieś polityczne tematy? Dostawał pan jakieś oferty tego typu?
Musiałem podpisać zobowiązanie do nieudzielania informacji na temat śledztwa. Nie chcę zaszkodzić kolegom, którzy wciąż siedzą w areszcie. Mogę powiedzieć tyle, że nie zdołano mi przedstawić żadnych konkretów, które by wskazywały na to, że popełniliśmy jakiekolwiek przestępstwo. 24 grudnia mogłem za to porozmawiać z innymi zatrzymanymi kolegami. Na jakieś trzy godziny umieścili nas w jednym pomieszczeniu, gdy przygotowywali protokoły o zatrzymaniu.
Jak się czują?
Nie wiem, jak teraz, ale wtedy miałem wrażenie, że wszyscy czują się dość raźnie i rozumieją, że im o to chodzi, żeby nas wszystkich zastraszyć. Sądziliśmy, że nas potrzymają parę dni i wypuszczą. Niestety to się nie ziściło. Najciężej było chyba Ksienii Łuckinie, która samotnie wychowuje 10-letnie dziecko. Julii dokucza ból pleców. Warunki w areszcie wszyscy mieliśmy podobne z wyłączeniem Siarhieja, który trafił do celi pod kwarantanną, bo u jednego ze współaresztowanych wykryto COVID-19. Sądziłem, że będzie gorzej. W celach siedzą w większości ludzie, którzy trafili tam z przyczyn politycznych. Nasłuchałem się paru nieludzkich historii o fingowanych zarzutach. Sprzątaliśmy celę po kolei, karmili nas przyzwoicie.
Z emocjonalnego punktu widzenia jak się pan czuł?
Najtrudniejsze było uspokojenie bliskich. Prosiłem adwokatów, żeby przekazali mojej żonie, mamie i siostrze, że wszystko jest w porządku. Było to trudne także ze względu na przyzwyczajenie białoruskich służb, żeby ukrywać nasze miejsce przebywania. Żona mi potem opowiadała, jak jeździła od jednego aresztu do drugiego, żeby się dowiedzieć, gdzie mnie właściwie trzymają. To nieludzkie. Ja w tym czasie oglądałem telewizję, czytałem książki. W celi wszyscy palili. Jako niepalącemu było mi ciężko, ale po paru dniach zacząłem się przyzwyczajać. Przeszkadzało też poczucie, że nic ode mnie nie zależy. Można robić, co się chce, a i tak na nic się nie wpłynie. Jakby człowiek znajdował się w jakimś worku, a nie w celi. Były przypadki, kiedy oglądaliśmy jakieś świąteczne filmy, rozmawialiśmy wesoło, a ja zaczynałem czuć, że zbliża mi się atak paniki. Trudno było te uczucia opanować.
Kiedy przyjechał pan na Białoruś?
W 2019 r. Miałem tam swoich klientów. W styczniu 2020 r. Słucka zaproponowała mi zorganizowanie Akademii Press Clubu, która miała oferować dziennikarzom i menedżerom mediów warsztaty zawodowe. W międzyczasie pojechałem na jakiś czas z żoną do Włoch, więc zacząłem pracę w marcu. Pandemia trochę nam przeszkodziła, ale przestawiliśmy się na kursy online. Co dalej będzie z Akademią, nie mam pojęcia. Wiem tylko, że zdalnie dokończymy hackathon.
Rozmawiał Michał Potocki
O co chodzi w sprawie Press Clubu
22 grudnia 2020 r. białoruskie władze przeprowadziły skoordynowane uderzenie na Press Club Belarus (PCB), organizację zajmującą się integracją i profesjonalizacją środowiska dziennikarskiego. W pierwszym rzucie zatrzymano założycielkę PCB Juliję Słucką, dyrektorkę Ałę Szarko, odpowiadającego za finanse organizacji Siarhieja Alszeuskiego i szefa Akademii Press Clubu Siergieja Jakupowa.
Wkrótce do aresztu trafili też operatorzy Dzianis Sakałouski i Piotr Słucki (syn Julii) oraz dziennikarka Ksienija Łuckina, członkini opozycyjnej Rady Koordynacyjnej przy Swiatłanie Cichanouskiej. 31 grudnia Rosjanin Jakupow jako jedyny cudzoziemiec został zwolniony z aresztu i deportowany z kraju z pięcioletnim zakazem wjazdu. Pozostałym postawiono zarzuty przestępstw podatkowych. Obrońcy praw człowieka nie mają wątpliwości, że sprawa została sfingowana i jest elementem rozprawy ze środowiskami niezależnymi. Zajmujące się monitoringiem represji centrum Wiosna uznało wszystkich zatrzymanych za więźniów politycznych.