Dla ikony szturmu na Kapitol – człowieka-bizona – Trump jest bogiem, a tajemniczy Q jego prorokiem. Demokrata w Białym Domu wcale nie oznacza końca religii QAnon, która nakręca ludowy bunt w USA.

„Zdejmij tę maskę! Wyglądasz jak bandyta” – powitali dziennikarkę BBC zgromadzeni na wiecu pod stanowym kapitolem w Phoenix w Arizonie. Fakt, twarz zasłaniają tam jedynie ludzie mediów. Mimo że od wyborów prezydenckich w USA minęły już ponad dwa miesiące, w Phoenix wciąż protestują ci, dla których nic nie jest rozstrzygnięte. „Trump wygrał i powinien rządzić. To demokraci urządzają pucz” – przekonują zwolennicy ustępującego prezydenta. Ktoś, niczym średniowieczny rycerz – na elektrycznym skuterku obwozi zdjęcie Trumpa przybite do amerykańskiej flagi na długim drzewcu. Byłoby to zabawne, gdyby nie fakt, że imprezy pilnują uzbrojone bojówki, a wokół siedziby władz w Arizonie – po szturmie na Kapitol – stanął wysoki płot.
Sophie Long z BBC przyjechała na demonstracje, by zobaczyć się z Jacobem Anthonym Chansleyem, znanym także jako Jake Angeli. Cały świat kojarzy go jako „człowieka-bizona”, który w rogatej czapce i z nagim torsem wdarł się do siedziby parlamentu i rozgościł za mównicą, jakby był u siebie. FBI kazało Angeliemu stawić się dobrowolnie na przesłuchanie, co pokornie zrobił. Agentom federalnym powiedział zresztą to samo, co Long: nie zrobił nic złego i nic złego go nie czeka. Bo ma Boga i prawdę po swojej stronie.
Wiara w „Boga i prawdę” to jednak wygodne i dość wymijające wytłumaczenie. Problem polega nie na tym, że skrajnie zradykalizowani Amerykanie wierzą za mocno w Boga, ale że wierzą w zupełnie nowe religie: QAnon, spisek głębokiego państwa i proroctwo o nadchodzącej zagładzie. Teoria spiskowa, o której tu mowa, zaczęła się od prawdziwej zagadki. Dziwnego szyfru plus zabawy w szpiegów i agentów. Może to zresztą przyczyniło się do jej szalonej popularności? A może to, że u jej podstaw legło coś jeszcze mocniej oddziałującego na wyobraźnię: przepowiednia.
Głębokie państwo
W październiku 2017 r. osoba podpisująca się jako „Q” umieściła na forum 4chan informację o tym, że Hillary Clinton zostanie lada chwila aresztowana. Pseudonim użytkownika nawiązywał do „przepustki Q”, która daje dostęp do wiedzy o broni nuklearnej. Styl, którym się posługiwał – hasłowy, pełen odwołań do wojskowego żargonu, najeżony pytaniami retorycznymi zrozumiałymi dla „wtajemniczonych” – również miał sugerować, że autorem jest ktoś mający dostęp do prawdziwych sekretów. Q przekonywał, że lada dzień – przy okazji rocznicy wygranych przez Trumpa wyborów – dojdzie do aresztowań jego przeciwników i wielkiej „zawieruchy”, rodzaju czystki na establishmencie, którą media będą próbowały ukryć za wszelką cenę. Q twierdził, że wystarczy znaleźć żołnierza powołanego do Gwardii Narodowej i zapytać go, czy został „aktywowany 30 października”, by samemu potwierdzić tę teorię.
Nic podobnego się jednak nie stało. Wielka zawierucha przeciwko wrogom Trumpa nie wybuchła ani 30 października, ani 3 listopada, ani nigdy później. Coś się jednak udało. Bo choć opowieść o aresztowaniu Clinton okazała się fałszywką, a rzekomo tajne i poufne informacje nic nie warte, to ten właśnie komunikat wzniecił kult Q.
Każdy kolejny „szyfrogram”, jaki wysyłał, czytało i podawało więcej osób. Pomogły media społecznościowe. Q „przepowiadał” kolejne wydarzenia. I choć prawie bez wyjątku się mylił, to zbudował na tyle wciągający świat i subkulturę, że rosła ona w siłę latami. Niektórzy uważali, że Trump i Q to jedna i ta sama osoba. „Szamanem QAnon” nazwał się Angeli, człowiek-bizon. To QAnonowcy stanowili istotną grupę wśród tych, którzy wdarli się do Kapitolu. QAnon opiera się na dwóch prawdach wiary. Po pierwsze, w Ameryce działa amoralna, wielbiąca Szatana i wykorzystująca seksualnie dzieci klika najpotężniejszych ludzi w państwie – środowisk skupionych wokół Clintonów, medialnych elit, establishmentu, służb specjalnych i świata Hollywood. Łączny wpływ tych ludzi na rzeczywistość – od kierowania cyklem newsowym i kulturą masową po kontrolę nad tajnymi służbami – pozwala im bezkarnie dopuszczać się nawet najohydniejszych przestępstw. Drugi filar QAnon to wiara, że Trump położy temu kres. Cała jego misja w Białym Domu służy wyłącznie jednemu: by doszło do aresztowania, rozliczenia i wypędzenia tej bandyckiej elity. Trump miałby użyć aparatu państwa – służb, FBI, Gwardii Narodowej i armii wiernych mu patriotów – przeciwko tym, którzy wcześniej używali tych samych instytucji, by kryć swoje niecne postępki. W mitologii QAnon wydarzenie to nazywano burzą lub zawieruchą, czyli the storm. Uchwyconą kiedyś przez kamery enigmatyczną wypowiedź Trumpa do zgromadzonych w Gabinecie Owalnym gości – „widzicie właśnie ciszę przed burzą” – QAnonowcy potraktowali jako oczywisty znak. Z czasem zresztą znaczenie tego, czym będzie „burza” ewoluowało – jedni sądzili, że chodzi o masowe aresztowania elit, inni, że o wybuch rozruchów i wojny domowej w USA, inni, że wprost o apokalipsę. Przez lata tajemniczy Q – jeden człowiek bądź kolejni naśladowcy – wysłał pięć tysięcy wiadomości, wskazówek, rebusów, szyfrów i przepowiedni. Ostatnia z nich – z ósmego grudnia – odsyła do teledysku na YouTube, który wygląda jak reklama zbrojnego powstania i zachęca do walki z wynikiem listopadowych wyborów.
Teoria spisku
Idee QAnon nie pozostawiły jednak śladu wyłącznie w internetowym śmietniku opinii. W Wikipedii można dziś odnaleźć tuzin artykułów o atakach i przestępstwach inspirowanych QAnon – od banalnych prowokacji, przez zastraszanie i groźby, aż do prób zamachu na polityków. Kilka tygodni temu na siedem lat więzienia za terroryzm skazano mężczyznę, który uzbrojony zablokował ruch na tamie Hoovera w stanie Nevada. Sprawca groził funkcjonariuszom i domagał się spełnienia przez Donalda Trumpa obietnic Q i ujawnienia dokumentów, jakie zdaniem Q władza ukrywała. W 2019 r. 24-latek niezwiązany ze zorganizowaną przestępczością zastrzelił w Nowym Jorku gangstera z rodziny Gambino. Gdy pojawił się w sądzie, reporterzy odnotowali, że na dłoniach miał nabazgrane symbole „Q”. Prawnik obrony oświadczył, że jego klient był przekonany, że działa w zgodzie z życzeniami i pod ochroną prezydenta Trumpa. Zdaniem mordercy gangster o pseudonimie Franky Boy nie był wcale żadnym pospolitym przestępcą, ale członkiem deep state, czyli „państwa w państwie”. Tego samego, które ma kryć elity i ich zbrodnie, a zwalczać Trumpa.
Szaloną popularność QAnon najlepiej wyjaśniła Adrienne LaFrance w eseju dla magazynu „The Atlantic” z wiosny minionego roku. Uchwyciła coś, co czyniło QAnon zjawiskiem wyjątkowym. W odróżnieniu od popularnych teorii spiskowych o reptilianach – kontrolujących świat jaszczuroludziach – czy zbrodniczych zamiarach Billa Gatesa, QAnon miał strukturę religii. Miał swoje święte księgi w postaci kolejnych wiadomości od Q. Stawiał przed wyznawcami kilka jasnych zadań: zrozumieć treść przekazu, interpretować go, wcielać w życie, a na końcu być gotowym poświęcić się dla sprawy i uzyskać chwałę dzięki wielkiemu rytuałowi przejścia – czyli the storm. Teoria QAnon obiecywała moment ostateczny – wspomnianą już „burzę” czy „zawieruchę”. I miała coś, co pozwala trzymać wyznawców w napięciu i oczekiwaniu: proroctwo. Cóż z tego, że już pierwsza przepowiednia, ta o aresztowaniu Clinton, okazała się fałszywa. Ważne, że było coś, na co naprawdę warto czekać i dla czego warto było studiować słowa proroka, czyli Q. Wielkie rozliczenie elit i sądny dzień dla grzeszników.
Przez całe XIX stulecie – ale i wcześniej – w Ameryce pełno było ruchów religijnych, które obiecywały rychły koniec świata albo inny kataklizm. Bez wyjątku w tych przepowiedniach katastrofa miała – co znamy i z Biblii chrześcijan – ukarać grzeszników, a oszczędzić wiernych. Nieraz wędrowni prorocy ogłaszali nawet konkretną datę tego wydarzenia. Gdy nie przychodziła, przekładali ją na inny termin. Wiernych przybywało. Wtedy (jak i dziś) przepowiednie, proroctwa i zamykanie się w grupie pomagało przetrwać czas przyspieszającej zmiany technologicznej, alienacji od świeckiej władzy i poczucia, że świat, jaki znamy odchodzi w niepamięć.
Porwanie
Idea Rupture, czyli „porwania Kościoła” – jest teologicznym konceptem, który odegrał niezwykle ważną rolę w uformowaniu się mitu o amerykańskiej wyjątkowości, rozwoju ewangelikalizmu i popularności religijnych sekt. Opiera się ona właśnie na tym przekonaniu, że czasy ostateczne poprzedzi „porwanie Kościoła”, czyli wiernych wyznawców w Niebiosa, a na niewiernych czekają czasy grozy i ucisku. Czym, jak nie kolejnym wcieleniem „zerwania”, jest fantazja o „zawierusze”, która ukarze przeciwników, a oszczędzi wyznawców Trumpa i jego proroka, Q?
Jak przekonuje LaFrance, QAnon „być może napędza paranoja i populizm, ale napędza go też religijna wiara”. Bo „ruch Q określa się za pomocą języka ewangelikalnego. Żeni apetyt na spiski z wiarą w radykalnie odmienną i lepszą przyszłość, która jest nam pisana”. Zwolennicy QAnon mogli nie tylko skutecznie wyjaśnić swoją nienawiść do elit. Ich niechęć do zaakceptowania wyniku wyborów czy wierność wobec Trumpa dzięki proroctwom zyskiwały jeszcze inny sens – chuligani, którzy zdewastowali Kapitol i pomyleńcy skłonni okładać na śmierć policjantów koszem na śmieci, mogli widzieć siebie jako bożych bojowników. W tym sensie słowa Jake’a Angeliego o tym, że ma Boga po swojej stronie, stają się bardziej zrozumiałe. Bogiem był Trump. Zaś Q jego prorokiem.