Bałagan ostatnich dni prezydentury Donalda Trumpa to woda na młyn państw, z którymi Stany Zjednoczone mają na pieńku.

Podczas gdy demokraci zwierają szyki przed planowanym impeachmentem odchodzącego lokatora Białego Domu, adwersarze Stanów Zjednoczonych wykorzystują polityczną zawieruchę do realizacji własnych celów. Dla wielu z nich ubiegłotygodniowe zamieszki w Waszyngtonie stały się doskonałą okazją do tego, żeby się wybielić.
Przykładem chociażby Alaksandr Łukaszenka, który nawiązał do wydarzeń w stolicy USA podczas poniedziałkowego spotkania z prezesem Międzynarodowej Federacji Hokeja na Lodzie René Faselem. Prezydent Białorusi przekonywał działacza, że pomimo protestów jego kraj jest w stanie na przełomie maja i czerwca zorganizować do spółki z Łotwą mistrzostwa świata w tym sporcie. – W naszym kraju protestujący oraz inni niezadowoleni nie włamują się do siedzib agencji rządowych i parlamentu. Z punktu widzenia procesów demokratycznych u nas sytuacja jest całkowicie normalna – dowodził Łukaszenka.
„Stanom trudno będzie teraz udawać, że są globalnym drogowskazem dla demokracji” – dodawał przedwczoraj w komentarzu Hu Xijin, redaktor naczelny chińskiego tabloidu „Global Times”. Parę dni wcześniej gazeta obśmiała wydarzenia w Waszyngtonie, cytując reakcje internautów z Państwa Środka na „ostatni odcinek realnej wersji «House of Cards»”, wśród nich wspomnienie, jak przewodnicząca Izby Reprezentantów Nancy Pelosi nazwała protesty w Hongkongu w 2019 r. „pięknym widokiem”. „Teraz Pelosi może podziwiać ten piękny widok zza swojego biurka” – cytował dziennik. „To pierwszy polityczny zamach na amerykańskim kontynencie, do którego doszło bez zaangażowania ambasady USA” – brzmiał inny.
Szturm na Kapitol stał się również przedmiotem kpin polityków z Iranu, Rosji i Wenezueli. Przede wszystkim jednak zapewnił zasłonę dymną adwersarzom Ameryki, liczącym na to, że pochłonięty wewnętrznym kryzysem Waszyngton będzie zbyt zajęty, żeby zareagować. Kalkulacja ta okazała się więcej niż słuszna, biorąc pod uwagę, że po zamieszkach dymisje złożyło wiele osób z otoczenia Donalda Trumpa odpowiedzialnych za bieżące monitorowanie sytuacji na świecie, w tym nadzorujący region Azji i Pacyfiku zastępca głównego doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego Matthew Pottinger.
Pottinger był jednym z architektów polityki odchodzącej administracji wobec Chin. Rzucił papierami już po tym, jak władze Hongkongu przeprowadziły gigantyczną operację, w której zatrzymały ponad 50 działaczy i aktywistów prodemokratycznych. I chociaż na rozprawę z opozycją w samorządnym mieście zanosiło się od dłuższego czasu – w końcu po to przede wszystkim w 2020 r. przyjęto nowe prawo dotyczące bezpieczeństwa wewnętrznego – to czas aresztowań przypadający na końcówkę chaotycznego przekazania władzy w USA nie wydaje się całkowicie przypadkowy, nawet jeśli taka operacja wymaga przygotowania.
Nie zanosi się, żeby Pekin miał zamiar ustąpić Hongkongowi. Jak podał wczoraj Reuters, powołując się na rozmowy z wysokiej rangi przedstawicielami chińskiego rządu, zatrzymania są jedynie częścią większego planu, który władze Państwa Środka mają wobec terytorium. Jego celem jest niedopuszczenie do powtórki z 2019 r., kiedy miasto ogarnęły rozruchy. W praktyce oznacza to rozprawę z przeciwnikami Pekinu, której elementem ma być maksymalne ograniczenie ich reprezentacji w legislaturze.
Pekin postanowił wykorzystać przekazanie władzy w USA nie tylko na własnym podwórku. Chodzi o umowę inwestycyjną między Chinami a Unią Europejską, która ma zastąpić dokumenty podpisywane niegdyś przez każde z państw członkowskich osobno. Jak donosił tygodnik „The Economist”, prezydentowi ChRL Xi Jinpingowi zależało na tym, żeby zakończyć rozmowy z Brukselą, zanim Joe Biden wprowadzi się do Białego Domu. Dla Pekinu umowa to polityczne zwycięstwo i dowód, że nie wszyscy chcą brać udział w handlowej awanturze, którą rozpoczął Trump.
Przez ostatni tydzień znacznie bardziej wojowniczy stał się również Iran. Kilka dni po Nowym Roku władze w Teheranie poinformowały, że wznowiły wzbogacanie uranu na poziomie 20 proc. To poziom znacznie wyższy niż przewidywany na mocy porozumienia z 2015 r. (3,67 proc.), które porzucił Trump (ale które pozostaje w mocy). Parę dni później Iran pokazał również zdjęcia nowego bunkra rakietowego zbudowanego z myślą o ostrzale Zatoki Perskiej na wypadek konfliktu.
Sytuację wykorzystał również Kim Dzong Un. Dwa dni po zamieszkach w Waszyngtonie na zjeździe Partii Pracy Korei zadeklarował kontynuację prac badawczych nad arsenałem atomowym swojego kraju, w tym nad taktycznymi ładunkami jądrowymi, rakietami zdolnymi do przenoszenia więcej niż jednej głowicy nuklearnej oraz możliwością wystrzeliwania takowych z okrętów podwodnych. Północnokoreański lider nie omieszkał też skierować kilku słów do prezydenta elekta, deklarując, że nieważne, kto będzie zasiadał w Białym Domu, i tak będzie wrogiem Pjongjangu.
Oczywiście nie jest tak, że chaos ostatnich dni administracji Trumpa oślepił amerykańskie władze. Sekretarz stanu Mike Pompeo w odpowiedzi na działania w Hongkongu ogłosił w niedzielę, że znosi ograniczenia, jakie obowiązywały amerykańskich dyplomatów podczas kontaktów z przedstawicielami Tajwanu, traktowanego przez Chiny jako zbuntowana prowincja. Teraz spotkania z Tajwańczykami będą mogły się odbywać w budynku Departamentu Stanu (dotychczas nie wolno było tego robić). Pompeo nie zamierza również odpuszczać Teheranowi; wczoraj oskarżył Iran o współpracę z Al-Kaidą.

Demokraci nie odpuszczają Trumpowi

Partia Joego Bidena nie zamierza odpuszczać odchodzącemu lokatorowi Białego Domu w związku z ubiegłotygodniowymi wydarzeniami w Waszyngtonie. Dzisiaj w Izbie Reprezentantów przedłożona zostanie rezolucja, która oskarża Donalda Trumpa o podżeganie do zamieszek i wnioskująca o impeachment prezydenta, czyli postawienie w stan oskarżenia przez kongresmenów.
Odchodzący prezydent został już poddany impeachmentowi w 2019 r., jednak sprawa nie skończyła się odwołaniem z urzędu. Pozbawienie funkcji to efekt rozprawy przed Senatem, który decyduje, czy lokator Białego Domu jest winny. Jeśli tak – co musi stwierdzić większością dwóch trzecich – karą jest dymisja. O wyniku rozprawy decyduje więc parlamentarna arytmetyka. Demokraci w Senacie mają 50 głosów, co oznacza, że musieliby znaleźć kilkunastu republikanów gotowych, by uznać Trumpa za winnego.
Chociaż na prawicy nie brak ludzi chętnych, by dać prezydentowi nauczkę na odchodne, to niewielu jest zwolenników impeachmentu. Zwrócił na to uwagę republikański kongresmen Tom Reed w komentarzu dla „New York Timesa”, gdzie stwierdził, że jest otwarty na poszukiwanie wspólnej drogi do ukarania prezydenta, np. poprzez odwołanie się do 14. poprawki do konstytucji, ale nie zaangażuje się w impeachment. Jeden z artykułów poprawki mówi, że sprawując urząd publiczny nie można jednocześnie namawiać do rebelii przeciw rządowi USA pod sankcją wilczego biletu na stanowiska w przyszłości (przyjęto ją po wojnie secesyjnej i była wymierzona w byłych konfederatów). To jednak byłaby sprawa dla sądu, nie Kongresu. Sam Biden nie mówi dużo o impeachmencie. Podczas jednego z wywiadów wyraził jedynie zaniepokojenie, że proces przed Senatem odwróci uwagę izby od ważniejszych wyzwań i skomplikuje życie jego administracji.