Ponury cień pandemii jeszcze długo będzie nad nami wisiał. Ale SARS-CoV-2 nie jest jedynym problemem, z jakim świat zmierzy się w 2021 r.

Kiedy 90-letnia Margaret Keenan 8 grudnia rano jako pierwsza osoba otrzymała szczepionkę Pfizera i BioNTechu, świat poczuł ulgę: wreszcie dostaliśmy do ręki narzędzie, które pozwoli pokonać wirusa. Ale wkrótce pojawiły się doniesienia o mutacjach patogenu, a wraz z nimi pytanie, czy opracowywane przez ostatnie miesiące szczepionki zabezpieczą nas także przed nimi. W tym sensie początek bieżącego roku przypomina pierwsze dni 2020 r., kiedy świat dowiedział się o krążącym po Chinach nowym koronawirusie.
Walka z SARS-CoV-2 nie jest jedynym wyzwaniem, jakie stoi przed światem. W świecie globalnej polityki sporo będzie się działo – można nawet zaryzykować stwierdzenie, że więcej niż w minionym. Od nowego lokatora Białego Domu można się spodziewać, że nada nową dynamikę polityce zagranicznej Stanów Zjednoczonych, chociaż jej cele pozostaną te same. Europę czekają trudne rozmowy o tym, na co wydawać pieniądze z funduszu odbudowy. Państwo Środka będzie celebrować stulecie Komunistycznej Partii Chin. Przekonamy się również, na ile szczelna jest architektura, dzięki której przez lata nie musieliśmy obawiać się bomby atomowej.
Ciężar korony
Najważniejszym zjawiskiem, które zdominuje politykę, życie gospodarcze oraz społeczne, pozostanie pandemia. Dopuszczenie do użytku szczepionek dało nam strategiczną przewagę, ale nie ma co jeszcze świętować zwycięstwa. Jeśli walkę z koronawirusem porównać do frontu wschodniego w czasie II wojny, to raczej jesteśmy tuż po bitwie na łuku kurskim w 1943 r. niż u wrót Berlina dwa lata później.
Tym bardziej że wróg wciąż potrafi zaskakiwać. Nowe warianty koronawirusa – brytyjski i południowoafrykański – są bardziej zaraźliwe. „Stary” ledwo imał się dzieci do 11.–12. roku życia, więc bezpieczne wydawało się posłanie ich znów do szkół. Z nowym tej pewności nie ma. Brytyjczycy woleli więc dmuchać na zimne i znów zarządzili dla wszystkich uczniów nauczanie zdalne.
Już w tej chwili powinniśmy się przyzwyczaić, że 2021 r. – a przynajmniej jego pierwsza połowa – nie będzie się bardzo różnił od 2020 r. Szczepienie osób z grup ryzyka, seniorów i ludzi powyżej 50. roku życia potrwa zapewne do lata. Wtedy będziemy mogli liczyć na chwilę wytchnienia, ale przykład zeszłorocznych wakacji w USA pokazuje, że wirus doskonale przenosi się w skupiskach ludzkich także, kiedy świeci słońce. Zakończenie roku będzie zależało do tego, jaki odsetek osób uda się zaszczepić przed nadejściem jesieni.
Dobra wiadomość jest taka, że wtedy będziemy mieli już w bród szczepionek (o ile wszystko dobrze pójdzie). Oprócz trójki już dostępnych do gry dołączą preparaty firm Johnson & Johnson, Sanofi-GSK, CureVacu oraz Novavaxu. Tegoroczne święta Bożego Narodzenia mogą więc być w miarę normalne. Pytanie brzmi, jak do tego czasu wytrzymają ludzie – i gospodarki.
Jest pan zwolniony, panie Trump
Jeśli uwzględnianie nowego prezydenta USA w takich zestawieniach wydaje się być pewnym banałem, wystarczy przypomnieć sobie pierwszy rok rządów Donalda Trumpa. Ten wielokrotnie określił wówczas Europę jako konkurencję dla USA i odmówił publicznego uznania art. 5 NATO (w razie agresji na jednego członka, reszta Sojuszu solidarnie przychodzi mu z pomocą), czym zasiał popłoch wśród europejskich sojuszników. Efekty odczuwalne są do dziś: Berlin i Paryż pozbyły się złudzeń, że Stary Kontynent może bezwarunkowo liczyć na pomoc zza Atlantyku.
Joe Biden raczej nie będzie wykorzystywał urzędu do zastraszania partnerów w takim samym stylu jak poprzednik (o prezydenckim biurku mówi się czasem „bully pulpit”, czyli biurko łobuza). Możemy się spodziewać końca polityki zagranicznej uprawianej za pomocą wpisów na Twitterze. Co więcej drużyna, jaką skompletował Biden, wierzy w siłę sojuszy i międzynarodowej kooperacji: jak w ubiegłym roku powiedział Anthony Blinken, przyszły szef amerykańskiej dyplomacji – Chinom będzie trudniej ignorować koalicję składającą się z państw mających razem 60 proc. globalnego PKB niż samą Amerykę.
Pekin pozostanie w centrum zainteresowania Waszyngtonu przez nadchodzące lata. Z punktu widzenia USA nie ma innego wyjścia – pod koniec dekady chińska gospodarka prześcignie amerykańską jako największa na świecie. Pekin stanowi też największe wyzwanie dla porządku, jaki Amerykanie budowali na świecie po II wojnie światowej. Na tej linii nie przestanie więc skrzyć.
Sto lat, sto lat!
Ten rok będzie wyjątkowy dla Państwa Środka – setną rocznicę urodzin będzie obchodzić Komunistyczna Partia Chin. Fajerwerkom z pewnością nie będzie końca, a rządzący ogłoszą dwa sukcesy: wytępienie skrajnego ubóstwa oraz budowę umiarkowanie zamożnego społeczeństwa (termin wywodzący się z myśli konfucjańskiej).
To celebracje na użytek wewnętrzny. Na zewnątrz sprawy nie wyglądają już tak różowo. Po drugiej stronie Pacyfiku, pomimo zmiany władzy, raczej nie dojdzie do korekty kursu na łagodniejszy wobec Państwa Środka. Prowadzona z żelazną konsekwencją polityka amerykańska zaczęła przynosić efekty także w innych krajach – np. państwa europejskie zaczęły wykluczać chińskich dostawców z przetargów na budowę sieci komórkowej 5G. Nietrudno sobie wyobrazić, że przyłączą się także do innych, wycelowanych w Chiny amerykańskich inicjatyw.
Politycy w Pekinie wiedzą, że nikt nie pozwoli im ogrywać światowego systemu handlu na dotychczasowych zasadach. Wychodzą więc naprzeciw postulatom zmiany zasad gry, oferując lekkie otwarcie gospodarki, ale tylko tam, gdzie jest im to na rękę (m.in. w sektorze finansowym).
Setna rocznica istnienia KPCh zbiega się w czasie z zaostrzeniem autorytarnego kursu w Państwie Środka. Gdyby wszystko wyglądało, jak wcześniej planowano, przewodniczący Xi Jinping właśnie szykowałby się do przekazania władzy w przyszłym roku, a jego następca byłby już znany. Nic takiego jednak nie będzie miało miejsca. Chiny zawsze były trudnym partnerem. Teraz będą jeszcze trudniejszym.
Zmierzch bożyszczy
Historia zna takie przypadki: powstaje firma oferująca rewolucyjny produkt. Wszyscy z niego korzystają, więc rośnie jak na drożdżach. W końcu staje się tak duża, że trudno dłużej przymykać oko także na mniej chwalebne aspekty jej działalności. Wtedy do gry wchodzą prawnicy na państwowym wikcie. Tak było z AT&T w latach 80. i z Microsoftem w latach 90., tak też jest teraz w przypadku nowych potentatów IT.
Od lat mówi się o tym, że gwiazdy Doliny Krzemowej stały się zbyt potężne – niewiele jednak w tej kwestii się działo. Aż do teraz. W grudniu prokuratorzy w USA skierowali do sądu sprawy przeciw Alphabetowi (spółka matka Google) i Facebookowi – obydwie firmy są oskarżane o nadużywanie pozycji rynkowej. Ich szefostwo traktuje zarzuty bardzo poważnie; na tyle poważnie, że – jak ujawnił pod koniec października dziennik „Washington Post” – FB zaoferował regulatorom stworzenie nowej sieci społecznościowej.
Wiatr dla technotytanów zmienia się nie tylko po drugiej stronie Atlantyku. W grudniu Komisja Europejska przedstawiła projekty dwóch bardzo ważnych dyrektyw, które regulują cyfrowy rynek i mogą zmusić spółki z USA do poważnych korekt dotychczasowego kursu. Wśród nich jest np. znacznie większa odpowiedzialność za publikowane w sieciach społecznościowych treści – coś, przed czym dotychczas firmy te broniły się rękami i nogami. Propozycje muszą teraz zatwierdzić parlament europejski oraz państwa UE, więc szykuje się poważna batalia.
Za gigantów bierze się jednak nie tylko Zachód. Chińskie władze pod koniec ubiegłego roku zaczęły przyglądać się uważnie spółkom turbobiznesmena Jacka Ma, w tym przede wszystkim grupie Ant – operatorowi największego w Chinach systemu płatności elektronicznych (i nie tylko). Zmieniła się też retoryka wobec takich firm: Xi Jinping nakazał, żeby aparat państwowy prześwietlił stosowane przez nie praktyki monopolistyczne, aby zapobiec „niekontrolowanemu wzrostowi” kapitału.
Dobry klimat dla klimatu
Nadchodzący rok będzie przełomowy, jeśli idzie o globalną walkę ze zmianami klimatu. Joe Biden już zapowiedział, że zamierza ponownie przystąpić do porozumienia paryskiego, z którego Donald Trump wypisał Amerykę w 2017 r. Trudno przecenić powrót drugiego emitenta gazów cieplarnianych na świecie do przełomowego układu.
Nowy prezydent wielokrotnie wspominał, że jest przywiązany do osiągnięcia neutralności węglowej (a więc nie tyle zakończenia emisji, co ich zmniejszenia i zrównoważenia) przez USA do 2050 r. I zapewne z taką deklaracją pojawią się jego przedstawiciele w Glasgow, gdzie pod koniec roku odbędzie się przełożona z 2020 r. konferencja klimatyczna. Sygnatariusze porozumienia mają złożyć na niej po raz pierwszy nowe, bardziej ambitne cele klimatyczne (mechanizm podnoszenia sobie poprzeczki jest wpisany w układ z Paryża). Unia Europejska także zamierza zadeklarować neutralność węglową w połowie wieku (to nie podoba się Polsce), Chiny – do 2060 r.
Każda z tych potęg określi w tym roku także sposoby, jakimi zamierza osiągnąć te cele. Na Starym Kontynencie będzie to Europejski Zielony Ład, w Chinach nowy plan pięcioletni, a w Stanach Zjednoczonych rozwiązania, jakie zaproponuje nowa administracja. Zaangażowane w te procesy sumy będą ogromne, ale z tych pieniędzy powinniśmy wycisnąć więcej niż jeszcze parę lat temu: w grudniu Między narodowa Agencja Energii zadeklarowała, że po raz pierwszy w historii najtaniej prąd jest produkować z paneli słonecznych. Co prawda przy niskooprocentowanym finansowaniu i tam, gdzie jest dużo słońca – to jednak pokazuje, że wieloletni postęp technologiczny w dziedzinie zielonej energii wreszcie stawia cele klimatyczne w zasięgu ręki.
Zmiana za Odrą
W Berlinie szykuje się polityczne trzęsienie ziemi: po czterech kadencjach u steru władzy na polityczną emeryturę wybiera się Angela Merkel. A ponieważ Niemcy to największy kraj Unii Europejskiej, wstrząsy będą odczuwalne na całym kontynencie.
Mało który polityk jest w stanie odcisnąć swoje piętno na związku 27 państw jak szef niemieckiego rządu. To kanclerz po katastrofie w Fukuszimie zadecydowała o odejściu Republiki Federalnej od energetyki atomowej, przy okazji zatrzymując rozwój tej technologii praktycznie na całym kontynencie (sprzeciwiając się finansowaniu takich projektów z unijnej kasy). Merkel grała kluczową rolę podczas kryzysu zadłużeniowego, stojąc na stanowisku, że pożyczone wówczas państwom południa Europy pieniądze muszą być jak najszybciej zwrócone – z czego niektórzy, jak np. Grecja, nie mogą się wykaraskać do dziś. Szefowa niemieckiego rządu postanowiła również otworzyć granice dla uchodźców, czym zapoczątkowała kryzys migracyjny. A kiedy do władzy w Paryżu doszedł Emmanuel Macron z ambitną platformą europejską, studziła jego reformatorskie zapędy.
Nie ulega więc wątpliwości, że ktokolwiek zastąpi Merkel, odciśnie swoje piętno na Europie w nie mniejszym stopniu niż poprzedniczka. Pytanie brzmi: jakie to będzie piętno?
Niezależna Europa
Kiedy szefostwo Komisji Europejskiej obejmował Jean-Claude Juncker, obiecał, że będzie to początek „politycznej komisji” – która nie ogranicza się do zadań administracyjnych, ale dysponuje odrębnym głosem w debacie europejskiej. Jego następczyni Ursula von der Leyen postanowiła podnieść poprzeczkę i ogłosiła, że za jej kadencji komisja będzie „geopolityczna”, czyli dysponująca własnym głosem na arenie międzynarodowej.
Prościej powiedzieć, niż zrobić. Kwestia gazociągu Nord Stream 2 to bolesny przykład na to, że wypracowanie wspólnego frontu w polityce zagranicznej to w UE wciąż bardzo trudne zadanie – zwłaszcza kiedy jedne państwa postrzegają jakiś kraj jako partnera, a inne jako zagrożenie. Zarazem rura układana na dnie Bałtyku to przykład tego, że wizja Junckera po części się ziściła – przedstawiciele Komisji wielokrotnie i w wyraźny sposób dawali do zrozumienia, że inwestycja nie służy interesom Unii, i dążyli do tego, aby podciągnąć ją pod wspólnotowe przepisy. Gdyby uważali się wyłącznie za urzędników, coś takiego nie miałoby miejsca.
Samodzielny głos na arenie europejskiej to jednak coś innego niż na arenie światowej. A wyzwań nie brakuje: Rosja, Turcja, Chiny, konflikty tlące się na peryferiach Unii. W każdym z tych przypadków mamy do czynienia nie z jednym głosem, ale z kakofonią wielu. Jeśli von der Leyen uda się dokonać w tej materii przełomu, będzie to wielki krok dla Unii.
Niemka udowodniła już, że ma determinację, aby wykorzystać siłę, jaką daje związek 27 państw: po oskarżeniach o to, że Komisja nic nie zrobiła w sprawie zaopatrzenia członków UE w środki ochrony osobistej w pierwszej połowie roku (to kompetencja poszczególnych państw), szefowa KE postanowiła przejąć inicjatywę i doprowadziła do tego, że Wspólnota jako całość zaopatruje się w szczepionki. W efekcie Polska płaci za niektóre preparaty mniej niż Amerykanie.
Ale to niejedyne wyzwanie, jakie czeka Europę w tym roku. W 2020 r. udało się na szczeblu unijnym podjąć decyzję o emisji wspólnego długu, co ma dać impuls rozwojowy dla zmęczonych pandemią gospodarek. Przed nami trudna debata o tym, na co te pieniądze przeznaczyć. Jedne państwa zaczną wtrącać się w to, jak będą je wydanwać drugie – co dotychczas było w Unii absolutnym tabu (nie licząc programów pomocowych po kryzysie zadłużeniowym). A mieszać będą się na pewno, bo wiosną do urn udają się Holendrzy i premier Mark Rutte nie podłoży się z tej okazji swoim eurosceptycznym wyborcom.
Rządź, Brytanio!
Tuż przed referendum w 2016 r. w przemowie kończącej debatę telewizyjną Boris Johnson – wówczas szeregowy, choć prominentny członek Partii Konserwatywnej – wyraził przekonanie, że brexit może być nowym dniem niepodległości dla Zjednoczonego Królestwa. Życzenie się spełniło, ale nad Tamizą celebracji nie widać.
Powodem jest oczywiście pandemia, ale w 2021 r. karty wreszcie zostały wyłożone na stół i okaże się, jaki będzie realny wpływ rozwodu z Unią na brytyjską gospodarkę. Czy przemysł przyzwyczajony do płynnego ruchu między dwoma brzegami kanału La Manche się zaadaptuje? Co będzie z finansowym centrum Europy, londyńskim City? Czy brexit da się we znaki zwykłym wyborcom?
Już teraz wiadomo, że rozstanie z Unią nie zamieni się w pasmo porażek. Dla przykładu Brytyjczycy nie zostali odcięci od najbardziej lukratywnego programu UE finansującego badania naukowe. Na nowo planują także wsparcie swojego rolnictwa – w końcu nie należą już do wspólnej polityki rolnej – i wiele wskazuje na to, że będą chcieli położyć nacisk na aspekty, które na kontynencie nie grają aż takiej roli, jak ochrona wiejskiego krajobrazu i środowiska.
Wkrótce po referendum brexitowym ówczesna premier Theresa May zaproponowała wizję swojego kraju po rozwodzie z Unią Europejską jako „globalnej Brytanii”. Na razie te ambicje trzeba mocno ograniczyć, bo Brytyjczycy mają sporo pracy u siebie: spadek PKB spowodowany pandemią był katastrofalny, a kanclerz skarbu Rishi Sunak już zapowiedział cięcia budżetowe. Nie mają one jednak objąć infrastrukturalnych projektów rozwojowych, jak nowa kolej wysokich prędkości, które mają wyrównać różnice między północą a południem kraju. Przez jakiś czas Królestwo będzie więc bardziej skupione na sobie niż świecie.
Znów dr Strangelove
W styczniu 2020 r. naukowcy zajmujący się oceną globalnego bezpieczeństwa nuklearnego przesunęli wskazówki tzw. zegara zagłady (doomsday clock; wizualny sposób na przedstawienie, jak blisko jesteśmy końca świata) na 100 sekund przed północą. Zaznaczyli, że tak źle jeszcze nie było – i że nawet w szczycie zimnej wojny zegar dawał nam więcej czasu. W tym roku zobaczymy, na ile mieli rację.
Już w lutym wygasa porozumienie między USA a Rosją, na mocy którego obie strony od lat zmniejszają potencjał nuklearny. Joe Biden jest orędownikiem przedłużenia Nowego START-u, jak nazywa się układ; Donald Trump też niby był, ale stwierdził, że takie porozumienie nie ma sensu, o ile trzecią stroną nie zostaną Chiny. Pekin nie ma zamiaru wpuszczać kontrolerów z zagranicy, co jest wymogiem sine qua non porozumień, więc sprawa utknęła w martwym punkcie.
Globalne bezpieczeństwo nie kończy się na układzie Waszyngtonu z Moskwą. Jego stanu nie poprawił fakt, że w ubiegłym roku Amerykanie wypowiedzieli układ, który zabrania konstrukcji i posiadania rakiet zdolnych do przenoszenia ładunków jądrowych o zasięgu 500–5500 km. Z polskiej perspektywy nie jest to arcyważne (vide Obwód Kaliningradzki), ale z europejskiej już bardzo. Trump wypowiedział traktat INF, ponieważ uznał, że Rosjanie łamią jego zapisy. Nawet jeśli to prawda, to i tak osłabiło to misterną architekturę światowego bezpieczeństwa.
Sprawy nie zmienia to, że pod koniec stycznia w życie wchodzi traktat o zakazie broni jądrowej, bo jego sygnatariuszami są państwa, które ambicji nuklearnych nie mają (co ciekawe, nie ma wśród nich większości krajów UE, w tym Polski). Znacznie ważniejszy w tej perspektywie jest starszy układ o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej. W tym roku ma się odbyć konferencja podsumowująca jego realizację i – w skrócie mówiąc – nastroje przed nią nie są najlepsze. Ostatnie takie spotkanie w 2015 r. skończyło się nawet bez wydania wspólnego komunikatu.
W tym roku może nie być lepiej – a zegar wciąż tyka.