Ważne, żeby być bardziej wpływowym od najbliższego otoczenia. Dzięki temu można sobie „ogarnąć” pracę za te kilka tysięcy albo przyspieszyć wizytę u specjalisty. Nie ucierpią na tym miliony

Gdy słyszy się o układach i sieciach kontaktów polityków obozu rządzącego, na myśl mogą przyjść głęboko zakonspirowane machlojki wszechmocnych decydentów, którzy w drogich restauracjach załatwiają osobiste interesy warte miliony złotych. Prawda jest całkiem inna. Polską rządzą raczej drobne układziki oparte na personalnych relacjach, które dotyczą zwykle spraw dnia codziennego. Wszechobecne wykorzystywanie znajomości to u nas „zaledwie” sposób na lepsze usytuowanie się na drabinie społecznej. Nie są temu winne jedynie elity – robią to także zwykli obywatele przesiąknięci rodzimą kulturą załatwiactwa, kierowani ideą „rodzina przede wszystkim”. Bez wątpienia to jednak klasy uprzywilejowane korzystają ze swoich sieci znajomości w bardziej spektakularny sposób, bo mają ku temu znacznie większe możliwości.

Któż nie przedatował szkolnej legitki

Dwie ostatnie żywo dyskutowane afery pokazują doskonale, w jaki sposób traktuje się w Polsce przepisy i obiektywne zasady dostępu do dóbr. Pierwsza z nich dotyczyła akcji szczepień na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym, w której wzięło udział blisko 200 osób spoza personelu placówki – a więc spoza grupy 0. Wśród nich znalazły się elity kulturalne i biznesowe oraz osoby z kręgu ich bliskich. Możemy więc przypuszczać, że to klucz towarzyski był kryterium dostępu do szczepień, a nie inne przesłanki. Druga afera, związana z byłą wicepremier Jadwigą Emilewicz, nie miała może wymiaru kumoterskiego, ale „załatwiacki” – już tak. Z relacji TVN24.pl wynika ewidentnie, że Emilewicz na szybko „ogarnęła” licencje narciarskie dla swoich synów, gdy tylko zorientowała się, że byli na obozie narciarskim bez odpowiednich dokumentów, a dziennikarze zaczęli drążyć temat.
Ktoś mógłby zakrzyknąć – co to za afery? Komu nie zdarzyło się ominąć kolejki do lekarza dzięki znajomościom? A któż nigdy nie przedatował dokumentu czy nie załatwiał sobie pieczątki po terminie? Bez wątpienia wielu zachowałoby się w podobnej sytuacji jak Emilewicz. I to jest właśnie kluczowy problem. Skoro nikt nie widzi niczego złego w wykorzystywaniu znajomości i załatwianiu sobie różnych drobnych potrzeb na lewo, to niejako godzimy się z tym, że w naszym kraju rządzić będzie przywilej, a nie zasługi. Przecież zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie miał lepsze sieci kontaktów i wciśnie się przed nas. Przyzwalając na załatwiactwo, mówimy jednocześnie, że powszechne zasady de facto nie będą obowiązywać tych, którzy sprawnie poruszają się w gąszczu przepisów i w starciu z biurokracją spadają na cztery łapy. Polska równość szans przegra więc z kretesem w nieuczciwej walce z polskimi układzikami dnia codziennego. Pozbawione przywileju klasowego dolne warstwy społeczeństwa będą bezradnie bić głową w mur, a ci dysponujący większym kapitałem społecznym i kulturowym spokojnie będą przechodzić przez drzwi obok, zarezerwowane dla wybranych.

Polska szarzyzna

Swego czasu dziennik „Fakt” specjalizował się w drobnych prowokacjach. Można mieć różne opinie na temat prasy bulwarowej, ale akurat tamte akcje doskonale oddawały specyfikę polskich sieci wpływów oraz metod ich wykorzystywania. W ramach jednej z takich prowokacji dziennikarka dzwoniła do krakowskich przychodni, próbując zarejestrować do kardiologa fikcyjną żonę wicemarszałka województwa. Pierwotnie termin wizyty miał wypadać na kwiecień, ale po informacji (fałszywej), kim jest pacjentka, w magiczny sposób pojawiło się okienko 11 marca. W innej rozmowie zaproponowano, żeby skontaktować się „w drodze wyjątku” bezpośrednio z lekarzem, on pewnie coś wymyśli. Kilka lat wcześniej „Fakt” próbował załatwić pracę dla fikcyjnej siostrzenicy ministra w szkole. Zastępca burmistrza obiecał, że „zacznie działać w poniedziałek”.
W 2016 r. prasa lokalna w Pabianicach rozpisywała się o sytuacji w Pabianickim Centrum Medycznym. W szpitalu miał znaleźć zatrudnienie mąż radnej gminy. Specjalnie dla niego utworzono dział marketingu. Otrzymał też kierowniczą pensję. W placówce pracę mieli zdobyć także syn wymienionej radnej, syn prezes PCM oraz mąż naczelniczki jednego z wydziałów w urzędzie miasta.
Podobne historie dzieją się w całej Polsce. Niespecjalnie ważne posady dla niespecjalnie wpływowych w skali kraju ludzi. Istotne, żeby być bardziej wpływowym od najbliższego otoczenia. Dzięki temu można sobie „ogarnąć” pracę za te kilka tysięcy albo przyspieszyć wizytę u specjalisty. Nie ucierpią na tym miliony, tylko pojedyncze osoby, które wypadną z kolejki albo stracą czas na udział w ustawionej rozmowie o pracę.

Kumoterstwo nasze powszednie

Powszechność polskiego kolesiostwa najlepiej widać na rodzimym rynku pracy. Polscy studenci nie mają złudzeń co do zasobów, jakie dają największą na tym polu przewagę. W raporcie „Start na rynku pracy” firmowanym przez rząd zapytano ich m.in.: „Który z czynników w największym stopniu ułatwia wchodzenie na rynek pracy”. Połowa ankietowanych za najważniejszy uznała znajomości. Osobista baza kontaktów wygrała nawet z doświadczeniem (wskazanym przez jedną trzecią studentów). Nie mówiąc już o takich kwestiach jak prestiż uczelni (7 proc.) czy rozwiązania prawne (2 proc.). Podobne wyniki przyniosło badanie „Rola rekomendacji w poszukiwaniu pracy” dla portalu Praca.pl. Prawie połowa pytanych przyznała, że pracę w Polsce zdobywa się głównie po znajomości. Ponad jedna trzecia respondentów nie widziała zresztą w tym niczego złego.
Różnego rodzaju drobne machlojki stosuje się też zwłaszcza wtedy, gdy w grę wchodzi edukacja dzieci. Masową skalę przybrało np. omijanie rejonizacji zlikwidowanych już gimnazjów. „Szczególną odnotowaną formą «wybrania» szkoły obwodowej jest przemeldowanie dziecka pod adres należący do obwodu danej szkoły, tak aby szkoła ta była zobligowana do jego przyjęcia. W jednym z takich przypadków owo przemeldowanie poprzedzone było próbami zapisania dziecka do wybranego gimnazjum, do konkretnej, profilowanej klasy. Gdy okazało się, że dziecko co prawda mogłoby zostać przyjęte spoza obwodu do tej szkoły, ale do klasy ogólnej, rodzice zdecydowali się na przemeldowanie córki. W rezultacie córka, już jako dziecko z obwodu, została przyjęta do szkoły oraz klasy, na której jej i jej rodzicom zależało” ‒ czytamy w raporcie „Autoselekcja na progu gimnazjum” Instytutu Badań Edukacyjnych.
Efekt był taki, że w większych ośrodkach miejskich rejonizacja stała się fikcją. Przemysław Sadura w książce „Państwo, szkoła, klasy” pisze, że w 2003 r. ‒ czyli niedługo po reformie edukacji ‒ zróżnicowanie międzyszkolne egzaminów gimnazjalnych wynosiło tylko 15 proc., dekadę później ‒ już 24 proc. W miastach powyżej 100 tys. mieszkańców zróżnicowanie wyników egzaminów gimnazjalnych sięgnęło aż 40 proc. i było typowe dla etapów edukacji po progu selekcyjnym. Na obrotności rodziców ucierpieli: równość szans i słabsi uczniowie, skoncentrowani w gorszych szkołach, no ale to najwyraźniej ofiary, na które byliśmy gotowi przystać.

Maksymalna transparentność

Niewiele jest badań pokazujących skalę codziennego załatwiactwa. Kolesiostwo i inne nieformalne strategie uzyskiwania zasobów to rzeczy, którymi mało kto się chwali, nawet anonimowo ankieterowi. Stosunkowo dawno temu, bo w 2007 r., CBOS opublikował badanie „Korupcja w służbie zdrowia”, w którym 14 proc. pytanych przyznało, że wręczyło pieniądze lekarzowi przed lub w trakcie leczenia. Jak wskazali autorzy raportu, w większości w reakcji na sugestię lekarza. Choć to badanie jest sprzed 14 lat, tego typu społeczne nawyki trudno jest wykorzenić.
Co istotne, wiele nieformalnych sieci znajomości ułatwiających to i owo sięga poprzedniego systemu. W „Transition Report 2016–2017” analitycy Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju sprawdzili, jak wygląda równość szans w krajach postkomunistycznych. Jeśli chodzi o miejsca pracy, okazało się, że drugim najważniejszym czynnikiem nierównego dostępu do zatrudnienia w Polsce (po wykształceniu rodziców) było członkostwo rodziców w partii komunistycznej. Było ono znacznie ważniejsze niż płeć czy miejsce zamieszkania. Dla porównania w pozostałych państwach byłego bloku wschodniego, które dziś należą do UE, czynnik ten nie odgrywał większej roli. Oczywiście nie chodzi tu o to, że rekruterzy wybierali CV dzieci byłych pezetpeerowców. Po prostu mieli oni szerokie znajomości z czasów PRL, które wykorzystywali do zapewnienia potomkom lepszego miejsca pracy.
Bagatelizowanie przypadków kumoterstwa i załatwiactwa jest fatalną praktyką. Szczególnie gdy mówimy o elitach, które z definicji dysponują przywilejami. Oczywiście najbardziej pokrzywdzone są doły społeczne, zwykle niemające wpływowych kontaktów i nieporuszające się sprawnie w gąszczu przepisów. Jedynym rozwiązaniem jest maksymalna transparentność życia społecznego. Na przykład załatwianie pracy po znajomości można próbować ograniczyć wprowadzeniem obowiązku podawania na piśmie powodów odrzucenia danego kandydata. Według badania „Candidate Experience w Polsce”, przeprowadzonego przez firmę eRecruiter, takiej informacji oczekuje trzy czwarte przepytanych kandydatów do pracy (faktycznie otrzymuje ją 17 proc.). Nawet jeśli przejrzystość nie zlikwiduje zupełnie kultury załatwiactwa, to chętni do wykorzystania swoich nieformalnych możliwości dwa razy się zastanowią, czy na pewno warto ryzykować ujawnienie tych praktyk i społeczny ostracyzm. ©℗