Uprawiałem sobie radośnie turystkę barowo-restauracyjną po Moskwie, kiedy zadzwoniła Najlepsza z Żon. „Jest superdziałka ze starym domem do kupienia – powiedziała. – Zburzymy i wybudujemy własny! Kupujemy?”. – „Ooooszywiście! Daaawaj!”. Kiedy wytrzeźwiałem, było już za późno.
Konsekwencje tej szaleńczej decyzji ponoszę do dziś, a poziom mojej frustracji sięgnął już tak daleko, że zmuszony jestem rozpocząć antypaństwową agitację. Ludzie! Niech Wam nie przyjdzie do głowy pod żadnym pozorem pomysł budowania domu w Warszawie! Nie budujcie, bo zamiast we własnym domu, wylądujecie w wariatkowie! Za nic miejcie slogany o budownictwie jako kole zamachowym gospodarki! Bajki o ułatwieniach głoszone przez rząd włóżcie tam, gdzie ich miejsce – na półkę z literaturą dziecięcą! Miejsca pracy w sektorze budowlanym, PKB – nie wasza sprawa! Wszędzie, tylko nie w Warszawie! Zdrowie ważniejsze.
O niemal trzyletnich przygodach z konserwatorem zabytków, którego zgoda była niezbędna, żeby zburzyć starą budę, nie będę pisał, bo umawiałem się z DGP na felietony gospodarcze, a nie na horrory i thrillery.

Żeby przestawić śmietnik, potrzebuję zgody ministra infrastruktury

W zasadzie z budową nie ma dziś żadnych problemów, jeśli chodzi o wykonawców i materiały. Jak to na wolnym rynku bywa, w wyniku konkurencji rynek poszatkował się na bardzo wąskie specjalizacje typu pan od parapetów i od niczego innego. Na niemal 30 ekip, które przewinęły się przez budowę, problemy były z dwiema, co jest niezłym wynikiem. To efekt konkurencji i terroru internetu – Najlepsza z Żon bowiem zaczęła prowadzić w sieci dziennik budowy (ponad 100 tysięcy unikalnych użytkowników!), co okazało się bardzo skutecznym narzędziem dyscyplinującym wykonawców, a potem nawet źródłem zysków. 10 proc. ekstrarabatu za zamieszczenie zdjęć i namiarów wykonawcy na blogu!
Problemy zaczynają się w momencie, gdy jest nam coś – czyli papier! – potrzebne od III RP, reprezentowanej najczęściej przez miasto stołeczne Warszawa i różne jego ramiona. Wówczas gwałtownie opuszcza człowieka entuzjazm, a zaczynają się nawet pojawiać myśli samobójcze.
Pierwszego szoku doznałem, gdy Najlepsza z Żon poinformowała mnie, że zgodę na przesunięcie śmietnika bliżej sąsiada, który się na to zgadza, musi wydać minister infrastruktury. Zakomunikowano jej to w Urzędzie Gminy. Myślałem, że to żart. Dlaczego nie Prezydent RP? Albo nawet sam Barroso? Niestety to było poważnie.
Obok gazowego – o czym za chwilę – największym problemem, jak dotąd, był kryzys rurowy. 35 firm odmówiło wetknięcia rury do kanalizacji, dowiadując się, że chodzi o miasto stołeczne Warszawa. Bynajmniej nie z powodów technicznych, lecz z powodu odbioru. Nikt nie chce mieć do czynienia z warszawskimi wodociągami! Poza Warszawą, proszę bardzo, ale w Warszawie się nie podejmiemy – brzmiała odpowiedź. Początkowo komunikaty o problemach zgłaszane przez Najlepszą z Żon zlekceważyłem. Rynek to wyceni, pomyślałem sobie. Rynek potrafił wycenić zagrożony karą śmierci handel rąbanką w Generalnej Guberni, to da sobie również radę z wetknięciem rury w mieście stołecznym Warszawa. Nie dał sobie rady! Smith, Hayek, Friedman do kosza – rządzi miasto stołeczne Warszawa!
Nie było innego wyjścia, jak tylko uciec się do kolesiostwa. Pewien wielki deweloper wymusił na dużej firmie w imię dobrych stosunków handlowych wetknięcie rury i przejście odbioru. Hurra! Woda i kanalizacja są!
Obecnie jestem w środku kryzysu gazowego. Mazowiecka Spółka Gazownicza, mimo że państwowa, zrobiła wszystko na czas. Nie ma najmniejszego problemu, żeby jutro do mojego domu popłynął gaz. Ale nie popłynie. I to nie z powodu jakichś pozwoleń gazowych – wszystkie są. Nie popłynie z powodu wjazdu do posesji, którego nie ma w jakimś planie zagospodarowania przestrzennego i trzeba go nanieść. Bo rura z gazem idzie pod planowanym wjazdem! Od tygodni próbuję się doszukać, co ma jedno z drugim wspólnego, i nie jestem w stanie tego ustalić. Może Hanna Gronkiewicz-Waltz albo minister Sławomir Nowak byliby mi to w stanie wytłumaczyć.
Okazuje się, że wjazd na moją posesję jest chyba jakąś strategiczną kwestią dla Rzeczpospolitej, skoro w tej sprawie musi się wypowiedzieć aż tyle instytucji – jakiś inżynier ruchu, zarząd dróg miejskich, urząd gminy. I tak się cieszę, że nie jest na to potrzebna zgoda arcybiskupa Nycza, choć przy tym poziomie regulacji zapewne niedługo i do tego dojdziemy. Schlebia mi to niebywale, że wjazd na moją działkę to taka poważna sprawa dla państwa polskiego, ale trwa to nieco za długo. Według ostatniej uzyskanej informacji poczekam jeszcze od 6 do 9 miesięcy, a czekam już od listopada ubiegłego roku. Jeden bezsensowny papier w 1,5 roku! Do tego czasu mogę zapomnieć o gazie, choć dalej nie rozumiem związku.
Zacząłem popadać nawet w regularną paranoję. Jak sprawę odbierania śmieci przez warszawskie MPO załatwiłem w ciągu dwóch minut przez telefon i pani grzecznie zapytała, czy mógłbym zlecenie odbioru przesłać e-mailem zacząłem węszyć jakiś podstęp. Jak trzy dni później przed domem MPO postawiło kosz na śmieci, byłem już przekonany, że jest to wymierzona we mnie prowokacja. Tymczasem ani jedno, ani drugie. MPO wyraźnie nie umie budować reputacji firmy państwowej.
Ale żarty na bok. Albo zrobicie deregulację, albo liczba frajerów (za takiego się uważam w tym zakresie) chętnych do czekania na papierki po półtora roku będzie co roku spadać. Nie ma dla nich żadnego uzasadnienia oprócz chęci dręczenia ludzi i utrudniania im życia. Ja na pewno, żebym nie wiem jak był pijany, drugi raz decyzji o budowie domu w Warszawie nie podejmę.