Niedzielna, pierwsza tura wyborów we Francji będzie spektaklem ułożonej mieszczańskiej nudy porównywalnej do mebli z Ikei. Mimo to nie było w ostatnim czasie elekcji o tak dużym znaczeniu dla Europy.

Francja już dawno nie jest gospodarczym prymusem. Raczej zadłużonym kolosem, który z dnia na dzień traci zaufanie inwestorów. Niezależnie od tego, kto ostatecznie wygra: udający konserwatystę Nicolas Sarkozy czy kawiorowy socjalista Francois Hollande, pomysły pretendentów do fotela prezydenckiego są dla Europy potencjalnie groźne i szkodliwe. Szczególnie dotyczy to państw Europy Środkowej.
Zacznijmy od Sarko, który dziś uczy Europę oszczędzania, tak by zaciskania pasa uniknął Francuz. Proponuje np. zamrożenie nominalnej składki Paryża do unijnego budżetu, co oczywiście odbije się na kształcie – kluczowej dla Polski – polityki spójności po 2013 roku. Chce też zmiany unijnych traktatów, by EBC mógł drukować pusty pieniądz na pokrycie francuskich długów.
Hollande jest jeszcze bardziej pomysłowy. Proponuje odrzucenie paktu fiskalnego i marzy, by Unia skupiła się na promowaniu wzrostu gospodarczego. Czytaj, zaczęła szukać euro na walkę z rekordowym bezrobociem nad Sekwaną. Sarkozy i Hollande to z punktu widzenia Europy Środkowej wybór między Scyllą i Charybdą. Gdy obejmą urząd, zaczną ścigać się z czasem, by Francja nie powtórzyła losu Włoch. Odbije się to i na ruszających właśnie negocjacjach o nowy budżet UE, i na samej filozofii polityk unijnych. Tak jak kiedyś kluczem było wyrównywanie różnic między starą i nową Unią, tak dziś będzie nim kreowanie wzrostu gospodarczego. Punkt ciężkości wydawania unijnych pieniędzy przenosi się do starej Europy. Nowy albo nowy-stary prezydent Francji będzie temu procesowi patronował. Ze stratą dla Europy Środkowej.