Ustawę o nasiennictwie mało kto zna, ale wielu jest przeciw. Niektóre organizacje ekologiczne uznały bowiem, że otwiera ona furtkę do tego, by genetycznie modyfikowane organizmy (GMO) mogły być uprawiane w naszym kraju. My zaś GMO się boimy, a ten strach przed wyborami staje się bronią, którą postanowili wykorzystać politycy. Straszy głównie PiS, ale premier – który lubi płynąć z głównym nurtem – też powiedział, że się GMO boi. I że nie będzie zdziwiony, jeśli prezydent ustawy nie podpisze. Decyzja ma zapaść do 24 sierpnia.
Bez względu na to, jaka ona będzie, nasza wiedza o organizmach genetycznie modyfikowanych nie stanie się głębsza. Politykom nie zależy na merytorycznej dyskusji w tej poważnej sprawie. Chcą jedynie manipulować naszym strachem, wykorzystać go do przejęcia albo utrzymania władzy. Głosy naukowców próbujących ten strach racjonalizować traktuje się jak naciski lobbystów pracujących dla zagranicznych koncernów, które chcą w naszym kraju na GMO zarabiać. Otóż warto sobie uświadomić, że jak roślin genetycznie modyfikowanych siać się nie będzie, to koncerny też będą zarabiać. To one przecież sprzedają naszym rolnikom herbicydy i środki ochrony roślin, niezbędne przy uprawach obecnych. O wielkie pieniądze nie walczą więc nasi rolnicy (ci najwięksi są za GMO) z koncernami zagranicznymi, ale jedne koncerny przeciwko innym (te produkujące chemiczne środki ochrony roślin przeciwko tym, które chcą sprzedawać nasiona modyfikowane, do upraw których te środki będą niepotrzebne).
Politycy są od tego, by pomóc nam uświadomić sobie nasz własny interes. Na czym polega nasz wybór i jakie będą jego konsekwencje. Ale z tego obowiązku się nie wywiązują. Otóż możemy zdecydować, że nie chcemy mieć GMO. Wprawdzie nie ma żadnych badań mówiących, że żywność z roślin modyfikowanych niesie ze sobą choćby cień zagrożenia dla naszego zdrowia, ale może kiedyś się pojawią. Mamy prawo się bać, nie jesteśmy w Unii jedyni, inni też się boją. Miejmy jednak świadomość, że nasz wybór ma konsekwencje ekonomiczne. Kraje, w których rośliny GMO zyskują popularność, decydują się na uprawy ze względu na wyższe plony i niższe koszty. Chcą mieć tańszą żywność. Decyzja, że Polska ma być krajem wolnym od GMO, oznacza zgodę na to, że nasza żywność będzie droższa. Jeśli konsumenci są tego świadomi, to w porządku. Moglibyśmy nawet na takim wyborze, jako kraj, zarabiać. Mamy dużo ziemi, moglibyśmy na niej uprawiać prawdziwie ekologiczne warzywa (czyli certyfikowane) i sprzedawać je bogatym krajom, gotowym za nie dobrze płacić. Ale Polska tego nie robi, nie korzystamy z szansy karmienia sąsiadów ekologiczną żywnością. Nie mamy takiej oferty.
Ci sami politycy, którzy dziś straszą nas GMO, nie są wobec konsumentów uczciwi. Oni dobrze bowiem wiedzą, że my tę żywność jemy już od dawna. Polskie kurczaki, których eksport tak pięknie rośnie, karmione są soją genetycznie modyfikowaną. Tak samo jak kurczaki niemieckie, francuskie czy austriackie. Bo to jest najtańsza pasza wysokobiałkowa. W tamtych społeczeństwach też są konsumenci, którzy nie chcą jeść GMO. Idąc do sklepu, sięgają po drób czy wołowinę specjalnie oznakowaną, sporo jednak droższą. Bo pochodzą od zwierząt karmionych bez GMO. My też już mamy taki wybór, ale kurczaki karmione tradycyjnie, właśnie ze względu na wyższą cenę, nie cieszą się uznaniem olbrzymiej większości klientów. Te same osoby, które deklarują sprzeciw wobec GMO, w sklepie wybierają mięso ze zwierząt karmionych paszą z GMO. Bo albo ich na droższą żywność nie stać, albo są tego wyboru nieświadome.
Demokracja polega na tym, że rząd, zależnie od woli społeczeństwa, żywność powstałą z roślin GMO dopuści albo jej zakaże. To nasza decyzja. Chodzi jednak o to, żebyśmy wybierali świadomie. Wypowiadając się przeciwko roślinom genetycznie modyfikowanym i jednocześnie kupując mięso ze zwierząt karmionych paszą z GMO, jesteśmy „za”, ale także „przeciw”. Tak jak Prawo i Sprawiedliwość, które straszy równocześnie GMO i drożyzną.