Dzisiaj Dzień Dziecka. Politycy będą pić cytrynowy sok, brykać z maluchami na piknikach i festynach, uśmiechać się do kamer w trakcie plenerowych imprez. Później wszystko wróci do starych kolein. A powinien być to powód do zadumy nad kondycją polskiej rodziny. Bo jest fatalna.
Nie tylko, że dzieci rodzi się jak na lekarstwo, to dane GUS jednoznacznie wskazują, że najbardziej narażeni na ubóstwo w Polsce są właśnie najmłodsi. 700 tys. z nich żyje poniżej minimum egzystencji, czyli progu dochodu, który umożliwia fizyczne przeżycie. Ich rodzice borykają się z trudną sytuacją na rynku pracy, niedostępnymi przedszkolami, drogimi mieszkaniami, idiotycznymi przepisami, a większość tych barier funduje im państwo. Równocześnie dokonują wręcz heroicznego wysiłku, aby dzieci np. wykształcić. Nie miejmy złudzeń – to prywatne wydatki rodzin spowodowały rewolucję, w wyniku której liczba studentów zwiększyła się u nas czterokrotnie. Podobnie jest z edukacją przedszkolną. To nie nadzwyczajna troska państwa o tę dziedzinę odpowiada za wzrost liczby dzieci w przedszkolach. Bardziej to efekt wysiłku rodziców, którzy ponoszą koszty czesnego.
Politycy powinni sobie wreszcie postawić pytanie o priorytety. Te są poronione. Wypłacamy np. becikowe, fundujemy emerytury górnikom, świadczenia socjalne wędrują do zamożnych, toniemy w biurokratycznych nonsensach, a z drugiej strony tłumaczymy, że nie mamy pieniędzy na przedszkola. Czyli de facto inwestycje w kapitał ludzki. To droga donikąd.