Jeśli w Europie wybuchnie wojna, to nikt jej nie wygra. Od jakiegoś czasu mam takie myślenie, może to natręctwo, ale jadę na rowerze, widzę, jak jest ładnie, jak się fajnie zrobiło, jak dobrze wyglądają ulice, ile to wysiłku kosztowało przez te 70 lat od wojny i że to się wszystko zmarnuje. W jeden dzień się zmarnuje
Magdalena i Maksymilian Rigamonti / Dziennik Gazeta Prawna
Anda Rottenberg fot. Maksymilian Rigamonti / Dziennik Gazeta Prawna / Maksymilian Rigamonti
DGP
Będzie wojna?
Jest taka społecznie zakodowana zasada, że jak się zaczyna mówić o wojnie, to ona będzie. Jestem za stara na to, żeby gdzieś uciekać, szukać szczęścia w Nowej Zelandii czy Vancouver. Spędziłam ostatnie 10 miesięcy w Berlinie, w Instytucie Studiów Zaawansowanych, w międzynarodowym towarzystwie. Rozmawialiśmy, gdzie się schronimy, kiedy już ta wojna wybuchnie. Jedni mówili, że uciekną tam, inni że gdzie indziej, ktoś też powiedział, że był taki Brytyjczyk, który czuł nadciągającą wojnę i kupił sobie wyspę na Pacyfiku, żeby spokojnie przeczekać – była to jedna z wysp Midway, gdzie w 1942 r. rozegrała się legendarna bitwa.
Więc po co się wygłupiać? Zostaję, nigdzie nie uciekam. Ale sporo wiem, zajmuję się sztuką wobec wojny, siłą rzeczy czytam dużo książek, które analizują różne sprawy związane z tym, czym jest wojna. Na początku pobytu w Berlinie powiedziałam jednej profesorce prawa, że może należy spojrzeć wstecz, nie 20, nie 80, lecz 1500 lat, kiedy zaczęła się kształtować cywilizacja Europy. Szły ludy ze Wschodu, aż doszły i podbiły Rzym, bogaty, zepsuty, taki jak dzisiejsza Europa. Patrzyła na mnie, jakbym zwariowała. A ja wiem, że nie zatrzyma się ludzi chcących znaleźć sobie miejsce do życia.
Teraz mówi pani o uchodźcach i imigrantach?
To jest konsekwencja. Jeśli w Europie wybuchnie wojna, to nikt jej nie wygra. Od jakiegoś czasu mam takie myślenie, może to natręctwo, ale jadę na rowerze, widzę, jak jest ładnie, jak się fajnie zrobiło, jak dobrze wyglądają ulice, ile to wysiłku kosztowało przez te 70 lat od wojny i że to się wszystko zmarnuje. W jeden dzień się zmarnuje. Tu za moim oknem rośnie klon, sięga II piętra, ja jestem na IV. I nie wiem, czy doczekam, aż urośnie. Pytała pani o wojnę. Na naszych obszarach wojny nie było przez ponad 80 lat. Otwieraliśmy się na innych, globalizowaliśmy, byliśmy jedną wielką, zhumanizowaną rodziną, teraz pochylamy się nad katowanymi zwierzętami i nawet karzemy ludzi za to, że biją psy. Staliśmy się wydelikaceni i wrażliwi... A tak naprawdę to taki cienki, kulturowy lukier. Już widać, że nie jesteśmy żadną rodziną i wszyscy nagle zaczęliśmy się czuć zagrożeni. Okazuje się, że trzecie pokolenie, a właściwie prawie czwarte, które II wojnę światową traktuje tak samo, jak np. wojnę napoleońską, nie wie, jak ma skanalizować swoją frustrację, więc gloryfikuje wojnę. I wcale nie mówię tylko o Polsce, bo radykalizują się narodowo wszystkie kraje. U nas to ćwierćwiecze demokracji pozbawiło ludzi wstydu. Już nikt się nie wstydzi, że ma ciasne myślenie, że jest niewyedukowany, że jest nacjonalistą, a wręcz przeciwnie, mówi o tym głośno. A mówi o tym głośno, bo jest na to przyzwolenie ze strony władzy. Oczywiście można przymknąć oczy i zachowywać się tak, jakby tego nie było. Jednak jak się troszeczkę zna historię, to widzi się analogie... Niemcy co prawda się zdenazyfikowali, każde kolejne pokolenie jest uczone tego, jak zły był nazizm, uczone jest życia w tolerancji, ale dotyczy to przede wszystkim zachodnich landów.
Tak jest zdenazyfikowane, że traktuje nazizm jako coś abstrakcyjnego, co nie dotyczy ich kraju, dziadków i pradziadków.
To prawda. Ale w nowych landach działają ruchy neofaszystowskie, silna jest Pegida. Lecz ruchy nacjonalistyczne, faszystowskie obserwuje się w całej Europie i nikt im nie stawia tamy. Nikt.
Elity powinny.
Ja bardzo przepraszam, to znaczy co my mamy zrobić?
Coś, a nie tylko ględzić.
Ależ nie ględzimy. Marsze KOD-u są co prawda beznadziejne, nie widzę światełka w tunelu, ale też nie wypada nie pójść, bo nie ma alternatywy. Chciałabym usłyszeć jakąś pozytywną ofertę, ale nie słyszę. Za to wszyscy słyszymy, że w Polsce jest demokratycznie, legalnie wybrany rząd i może robić, co chce. Hitler też został demokratycznie wybrany, tylko że zaraz potem wprowadził dyktaturę.
Porównuje pani Jarosława Kaczyńskiego do Hitlera?
Nie, mówię o mechanizmach. W Turcji mamy Erdogana, który po jakimś nieznanym nikomu ze szczegółów puczu wprowadził daleko posunięte restrykcje. W Austrii demokratyczne wybory może wygrać nacjonalista. W Rosji odezwała się imperialna duma narodowa. I o czym pani myśli, mówiąc, żeby grupa kilkuset osób w Polsce coś zrobiła, a nie tylko ględziła? Każdy intelektualista, artysta i twórca ma ego jak stąd do wieczności.
I pani też, czyli razem nic nie zrobicie.
Ja nie mam, bo ja pracuję z artystami i moje ego się nie liczy. A jak się spotyka dwóch artystów, to wszystko polega na tym, który z nich mnie przeciągnie na swoją stronę. Widziała pani kiedyś, żeby artyści coś zmienili w społeczeństwie? Ingmar Villqist napisał książkę o tym, jak to wybucha wojna, kuratorzy spotykają się w muzeum, wyrywają klepki z podłogi, robią ognisko i ruszają na wojnę z obrazami jako tarczami. W Dreźnie, podczas chyba Wiosny Ludów, był taki pomysł, żeby zasłonić się „Madonną Sykstyńską” Rafaela, bo przecież nikt do tego obrazu nie strzeli.
W Polsce byłoby się czym zasłaniać?
Może „Bitwą pod Grunwaldem”. Ale nie wiadomo, przed kim i kto miałby się zasłaniać.
Ja wiem, że piramidy stoją, a niewolnicy, którzy je zbudowali, poszli do piachu i mnie jest oczywiście szkoda obrazów, domów, ale najbardziej ludzkiego życia. Dom można odbudować.
Obrazu się nie odmaluje.
Każde przejście barbarzyńców jest niszczeniem. Niszczymy, gwałcimy kobiety, rozsiewamy swoje nasienie – to są wszystko zachowania plemienne sprzed dziesiątków tysięcy lat.
W niemieckiej gazecie powiedziała pani: polska kultura dopiero co rozkwitła, jednak po zwycięstwie wyborczym PiS znów jest boleśnie zagrożona.
Pani pyta o sztukę, ja mówię o realiach, o historii. Możemy sobie opowiadać o priorytetach estetycznych autorytarnych rządów, chociaż nie wiem, czy stratedzy, ideolodzy obecnie nam panującej partii mają świadomość, że powracają w swojej koncepcji sztuki do socrealizmu i sztuki lat 30. z Niemiec, bo przecież chcą dzieł słusznych ideologicznie i podanych w określonej formie.
Dotyczących patriotyzmu, bohaterstwa. Co w tym złego?
Również tzw. wolności. Niech pani sobie przypomni dzieła, w których Stalin, przepiękny mężczyzna w białym garniturze, z jedną złotą gwiazdą, prawie lewituje nad tłumami, a Hitler w gotyckiej zbroi dzierży sztandar ze swastyką. Niech pani przypomni sobie filmy chwalące niezłomną walkę Armii Czerwonej „Opowieść o prawdziwym człowieku” albo „Zoja” o Zoi Kosmodiemiańskiej... Ludzie muszą mieć za co umierać. Umierali za Stalina, Hitlera, za wolność i walczyli o pokój. Za komuny było takie powiedzenie: tak walczymy o pokój, że kamień na kamieniu nie zostanie. Pokazywanie ludziom takich wyidealizowanych wzorców jest przyzwyczajaniem społeczeństwa do myślenia tego rodzaju obrazami.
Widziała pani „Smoleńsk” Zbigniewa M. Dowgiałło?
Widziałam. Troszkę nieudany obraz. Pracowałam z tym artystą, zawsze robił takie składanki, tylko wcześniej były to składanki postmodernistyczne z gołymi boginkami. Potem zajął się jakąś grafiką futurystyczną i teraz nagle się pojawił z tymi obrazami.
Jest ekspertem Ministerstwa Kultury, opiniuje sztukę współczesną.
Jak nie on, to by był kto inny. To są rządy, w których wydaje się dyrektywy, co ma być popierane, kogo popieramy.
I kogo popieramy?
Popieramy tych, którzy popierają nas.
Ilu jest takich?
Znam wybitnego artystę, który popiera PiS. To Zbyszek Warpechowski, performer. I w porządku. Pytanie jest, jak długo on będzie tolerowany w tym, co robi. Bo najpierw popieramy tych, którzy nas popierają, a potem w nich przebieramy. Tak było i w Rosji, i w Niemczech. W Rosji najpierw kochano futurystów i konstruktywistów, zapewniano artystów, że współtworzą nowe społeczeństwo, ale po śmierci Lenina okazało się, że klasa robotnicza takiej sztuki nie rozumie i potrzebny jest nowy akademizm. Zabawne jest to, że byli tacy, którzy w dalekim kątach magazynów prowincjonalnych muzeów przechowali dzieła całej rosyjskiej awangardy. Nie palili nimi w piecu. Znaczy, może troszkę spalili, ale większość ocalała. I dziś jest przedmiotem narodowej dumy. Ale współczesną produkcję znów się tępi.
Sztuki, którą pani promowała od początku lat 90., naród też nie rozumiał.
To, co nazywamy sztuką współczesną, ma zawsze bardzo wąski krąg odbiorców. Zawsze, w każdym społeczeństwie. Ale inne społeczeństwa chcą się uczyć, nie wstydzą się zadać pytania. Kiedy do muzeum w Nowym Jorku przychodzi farmer z Teksasu, patrzy na jakieś dzieło sztuki i głośno mówi: „Ja tego nie rozumiem, może ktoś mi powiedzieć, o co chodzi”. I ktoś z muzeum mu wyjaśnia. Pamiętam, jak kiedyś oprowadzałam George’a Sorosa po wystawie Mirosława Bałki w Wenecji. Słuchał, słuchał i w końcu mówi: „Zrozumiałem, ale nie przekonałaś mnie”. Ale nie powiedział, że się wycofuje ze sponsorowania sztuki. Rozstaliśmy się w zgodzie i nie było problemu. W ogóle nie ma problemu, jeśli jest pluralizm. Rynek sztuki jest w Polsce tak rozległy, że na różne rzeczy znajdują się odbiorcy, od quasi-pornografii po sztukę kościółkową, naiwnie sakralną. Jedni mogą powiesić „Smoleńsk”, drudzy co innego. Gorzej, kiedy będzie miejsce na tylko jeden rodzaj sztuki. Twórcy, którzy uprawiali sztukę awangardową w Rosji i w Niemczech, nie tylko nie mogli jej wystawiać, ale i nawet tworzyć. Wielu ekspresjonistów niemieckich wyjechało z Berlina, żeby sąsiad przypadkiem nie poczuł zapachu terpentyny.
Pani Ando, znowu pani porównuje.
Ci ludzie, którzy teraz rządzą Polską, ci, od których zależą sztuka, kultura, oglądają inne filmy, czytają inne książki.
Niż kto?
Niż ja na przykład. Moje koleżanki, które doradzają ministrowi Glińskiemu, a które nie lubiły tego, co się działo w sztuce przez ostatnie 25 lat, szczególnie zaś nienawidziły palmy Joanny Rajkowskiej na rondzie de Gaulle'a w Warszawie, bo uważały, że ona szkodzi, decydują teraz, co jest dobre, a co złe.
Bo może jednak przez te 25 lat i pani, i artyści przesadzaliście z „Nazistami” Uklańskiego, papieżem przygniecionym meteorytem Cattelana.
Przez poprzednie 15 lat też przesadzałam podczas komunizmu. Tylko wtedy nie zgadzałam się pracować w żadnej instytucji, w której bezpośrednio podlegałabym naciskom politycznym. Nie pracowałam w Ministerstwie Kultury, choć miałam takie propozycje, nie byłam też związana na stałe z żadną gazetą; wypracowałam sobie taką pozycję, że gdy chciałam coś napisać, to pisałam. Daleka byłam od sfer rządowych, tak dalece poza układem, że nie było punktów stycznych. Byłyby, gdybym się zadeklarowała po stronie PZPR, ale do głowy mi to nie przyszło. Chociaż miałam pełno kolegów z akademika, którzy bardzo chętnie by mnie w tych szeregach widzieli. Oczywiście po 68 roku już nie, głównie z powodu nazwiska, bo nie brzmi specjalnie po polsku, imię też dziwne. W 1993 r. zostałam dyrektorką Zachęty i dopiero wtedy poczułam, co to znaczy nacisk polityczny. Z każdej strony, prawica, lewica, środek. Wie pani, władza ma zawsze poczucie, że wie lepiej. A ja mam poczucie, że poświęciłam pół życia dla dobra Polski, starając się lansować polską sztukę na świecie. Wiem, wiem, słyszałam, że teraz promowanie polskiej sztuki na świecie będzie polegało na tym, żeby przybliżać tę sztukę Polonii. Tylko że to już było, za komuny. Zespół Mazowsze, piwo, bigos i wspólne odśpiewanie „Dziś do ciebie przyjść nie mogę”. Trafimy do Polonii, ale nie trafimy do żadnego muzeum na świecie.
Zachęta to narodowa galeria. Służyła pani narodowi?
Nie uważam, że sztuka powinna być wciągana w służbę państwa i narodu. Podobnie zresztą jak nauka, która ma służyć prawdzie i badaniu rzeczywistości. Sztuka może reagować na to, co się dzieje.
Reaguje?
Jeśli pani myśli, że artyści mieliby poprzez swoją sztukę np. protestować, to byłaby to sztuka propagandowa na zamówienie. To, co było pokazywane podczas stanu wojennego w alternatywnym obiegu, w kościołach, to w gruncie rzeczy był repertuar propagandowy, tylko z odwróconym wektorem, przeciw komunie. Nie chcę, żeby taka sztuka powstawała. Teraz trudno będzie zrobić dzieło, które podstawi lustro dzisiejszej rzeczywistości i ją nazwie, bez uciekania się do banalnych środków. Być może coś już powstaje, nie wiem, nie było mnie tutaj prawie przez rok. Widzę jednak, że galerie już włączają cenzorski mechanizm, już wiadomo, że nie pokażą rzeczy kontrowersyjnych, bo nie chcą mieć kłopotów. To samo będzie z wydawnictwami, książkami, pismami... Dochodzą do mnie informacje, że zbiór moich esejów zaopiniowany pozytywnie przez Instytut Książki został skreślony przez ministra Glińskiego z listy książek, które miały otrzymać dotację. Jestem pewna, że nie wiedział, co to za książka, wystarczyło nazwisko. Zwykle też dostaję od artystów i młodych krytyków około 30 próśb rocznie o rekomendacje. Teraz mówię, że w Polsce moja rekomendacja może przynieść odwrotny skutek, może być nożem w plecy dla kogoś, kto chciałby dostać jakieś pieniądze z Ministerstwa Kultury: dla moich koleżanek i kolegów, którzy teraz są w sferach rządowych, jestem kolaborantką. Kolaborowałam przecież z nielegalnym rządem i agenturalnym prezydentem.
Była pani w komitecie poparcia Bronisława Komorowskiego.
Byłam, ale nie pchałam się do niego, zostałam zaproszona. Mogłam powiedzieć tak lub nie, ale doszłam do wniosku, że może to nie jest kandydat idealny, ale lepszych nie ma. Jedna koleżanka przestała mi mówić dzień dobry. W normalnym świecie ludzie potrafią się przyjaźnić, chociaż popierają dwie różne partie, jedni sprzyjają demokratom, drudzy republikanom. Nie tędy idą podziały. A u nas się nadaje w prasie, że jestem szefową mafii artystycznej. Mijamy się w parametrach.
Pani jest na czele tej mafii, bo to pani decyduje, kto będzie artystą znanym i uznanym.
Od 15 lat nie zarządzam żadną instytucją. Nie to, że chcę się bronić, ale jak na razie nie zrobiłam ani jednej komercyjnej wystawy, to na czym ta mafia, ta spółka ma polegać. Zapewne gdzieś to może tak funkcjonować, że się proponuje dzieło artysty na sprzedaż, a potem ten artysta odpala dolę.
Wylansowała pani wielu artystów.
Ale nie zawierałam żadnych układów. Piotr Uklański...
Ten, którego prace „Naziści” ciął szablą Olbrychski.
Tak, ten sam. Współpracuje z dwiema galeriami, z Fundacją Galerii Foksal i najdroższą galerią na świecie, czyli Gagosian w Nowym Jorku.
Nie odpala doli?
Dlaczego miałby to robić?
W pewnym sensie jest pani jego matką.
Tak pani sądzi, bo był skandal. Ale kuratorem jego wystawy „Naziści” był Adam Szymczyk i w tym sensie on jest jego matką. Ja się tylko zgodziłam na tę wystawę w Zachęcie. A potem, kiedy już mnie w Zachęcie nie było, zaczęłam z Piotrem pracować na Biennale w Sao Paulo, zrobił wtedy znany portret papieża. Wie pani, Goshka Macuga pokazała na swojej wystawie, jakie listy przychodziły na moje biurko w Zachęcie. Pisali to ludzie, którzy nigdy w tej galerii nie byli i nigdy później do niej nie poszli. Podobnie jak wielu polityków.
Bo ich pani obrażała, naród, wartości, religię.
Jeśli głos artysty jest słyszalny, to zaraz krzyczy się, że to skandal, że obraża i won z nim.
Sztuka sama sobie stawia zadania. Jedni artyści starają się mówić o pięknie, a drudzy o brzydocie. Jedni o kwiatach, które pięknie kwitną, a drudzy o robakach, które te kwiaty toczą.
Ale panią prawie zawsze te robaki interesowały.
Niezupełnie. Mam bardzo klasyczne upodobania estetyczne. Jeśli idę do muzeum i czerpię przyjemność z oglądania obrazów, to są to obrazy zbudowane na zasadzie klasycznego trójkąta ze złotymi proporcjami, raczej statyczne i posiadające coś, co nazwałabym wartością dodaną, tzn. emanujące duchowością, a większość zwiedzających stoi przed dziełami Boscha, na których kłębią się wynaturzone potwory. W sztuce dzisiejszej zaciekawia mnie to, co artysta chce powiedzieć, i jego świat, ale najpierw muszę mu uwierzyć. Tak się składa, że większość twórców, z którymi kiedyś pracowałam, którzy mnie zaciekawili, mają teraz ustabilizowane pozycje.
To dlatego, że ich pani namaściła.
Nie, proszę pani. To znaczy, że na ogół nie strzelałam kulą w płot – choć przykład Dowgiałły temu przeczy. Ale też nie jest tak, że mam jakiś monopol. Pracuję z mniejszą liczbą artystów, niż bym chciała, niż mi na to pozwala mój dzisiejszy status. Nie rozsyłam projektów swoich wystaw, propozycje przychodzą z zewnątrz, mniej więcej raz w roku. Jeśli jest to wystawa zbiorowa, to jedni artyści mieszczą się w temacie, inni nie. Na chwilę się obrażają, bo w każdej widzą miejsce dla siebie. Ale ostatnio są to pokazy indywidualne. We wrześniu otwieram wystawę w Katowicach.
Będzie co oprotestowywać?
Chyba tylko to, że artysta jest z Izraela. Innych kontrowersji nie widzę. Nigdy nie inicjowałam skandalu. Nie szłam na zderzenia czołowe, dopóki życie mnie stawiało przed wyborami. Myślałam, że można to jakoś obejść, tylko że potem będę miała kaca, będę się źle czuła, więc wybierałam zderzenia. Godziłam się na ciekawą propozycję wystawy, a skandal był generowany przez pewne grupy. To był czas politycznego lansu, dla którego trampoliną była sztuka współczesna. Niedawno słuchałam wypowiedzi jakiegoś przedstawiciela Klubu Jagiellońskiego, który mówił: popełniliśmy błąd, bo przecież ta sztuka krytykowała status quo liberalnego społeczeństwa. Oni krytykowali liberalizm, a myśmy im zatykali usta. Dziwi mnie tylko, że oni nadal krytykują, a przecież wszystko się zmieniło.
Dlaczego nie powstała sztuka prawicowa?
Wie pani, na przełomie 2014/2015 zrobiłam w Zachęcie wystawę „Postęp i higiena” na temat praktyk zwiastujących ludobójstwo. Przed powstaniem tej wystawy rozmawiałam z jedną z moich prawicowych koleżanek i usłyszałam: Oni ci nie pozwolą zrobić tej wystawy. Którzy oni? Mam podpisany kontrakt, termin wystawy, nikt mi się nie wtrąca, o czym ty mówisz? Potem Bronisław Wildstein przyszedł na wernisaż, szukał, do czego może się przyczepić, a nie zastanawiał się nad misją obnażającą mechanizmy, które doprowadziły do tego, co się działo podczas II wojny światowej. Okazało się, że nie jest ważne, co się robi. Podejrzewam, że żaden z tych prawicowców nie przeczytał ani jednego zdania, które napisałam przez te wszystkie lata na temat sztuki. Wystarczy im mój krytyczny stosunek do działalności ministra Glińskiego.
Śmieje się pani z tego.
Bo to nie tragedia. Potrafię się sama zagospodarować. Nie muszę robić wystaw, mogę pisać, a jak mi tego nie wydadzą w jednym miejscu, to wydadzą w drugim. Mogę żyć z emerytury, nie mam dużych potrzeb. Poza tym dostaję sporo zaproszeń ze świata.
Gdzie też cenzurują. Z pani wystawy w Niemczech zdjęto pracę Artura Żmijewskiego „Berek”.
To jest druga strona denazyfikacji. „Berek” został zdjęty po uwadze przedstawiciela gminy żydowskiej, dyrektor galerii w Berlinie bronił tej gminy przede mną jako antysemitką. I Arturem Żmijewskim, również antysemitą. Niemcy na tym punkcie absolutnie zwariowali. Świat zwariował. Moja koleżanka kuratorka, Żydówka z Izraela, która od ponad 30 lat mieszka w Niemczech, zrobiła wystawę w Izraelu, a po powrocie mówi: Izrael to jest faszystowskie państwo, myślałam, że tam zwariuję... Inteligencja w Izraelu też to widzi. Ale jest też model odwrotny. Wiele państw europejskich, szczególnie skandynawskich, jest nadopiekuńczych, a przy tym silnie kontrolujących swoich obywateli. Kolega, który mieszka w Szwecji, opowiadał, że jak sąsiad zauważy, że dwa razy w tygodniu wynosisz flaszki po piwie, to znaczy, że jesteś alkoholikiem i trzeba ci odebrać dziecko. To też wariactwo.
Pani tu nie pasuje.
Czasami mam wrażenie, że do niczego nie pasuję. W Polsce jestem dość rozpoznawalna na ulicy i jeszcze nadal miłe reakcje są częstsze niż niemiłe. I to nie są reakcje żadnej elity. Jak się ta proporcja zmieni, to będę miała kłopot, bo jednak nie chciałabym wyjeżdżać z Polski na zawsze. Mieszkałam w Berlinie w dzielnicy Grunewald, w dość okazałej willi, z długą historią. Została zbudowana przez żydowskiego przedsiębiorcę, który się ożenił z niemiecką baronessą, z którą się następnie rozwiódł i sprzedał dom dobrze sytuowanemu żydowskiemu małżeństwu. Ale przyszły lata 30. i małżeństwo zostało z tej dzielnicy wyrzucone przez Goeringa. W 1936 r. ci państwo stwierdzili, że pora uciekać, i zapłacili ogromne pieniądze za to, żeby wyjechać do Szanghaju. A tam właśnie była rewolucja i okazało się, że ci wszyscy uchodźcy z Europy zamykani są w obozach, w których umierają z głodu.
Mówi pani o nieuchronności.
Tak, coś jest takiego. Ludzie na co dzień o tym nie myślą. Śmieją się, zapraszają na kolację, żyją. I ja też tak żyję. Choć czasem patrzę, że taki też był sierpień 1939 r. I też jest tak dużo jabłek i grzybów. Wracałam z weekend z Drohiczyna, przejeżdżałam obok sadów i widziałam gałęzie uginające się od owoców. Pomyślałam: jak w sierpniu 1939 r., ale oczywiście nie powiedziałam tego na głos. Jeszcze rok temu tak nie myślałam, ale może wtedy nie było urodzaju jabłek.
Rynek sztuki jest w Polsce tak rozległy, że na różne rzeczy znajdują się odbiorcy, od quasi-pornografii po sztukę kościółkową, naiwnie sakralną. Jedni mogą powiesić „Smoleńsk”, drudzy co innego. Gorzej, kiedy będzie miejsce na tylko jeden rodzaj sztuki