Wypieramy ze świadomości społecznej wszelkie pozytywne aspekty gospodarki PRL. Nie tylko dlatego, że był to chybiony system. Bardziej z tego powodu, że współcześni politycy zdają sobie sprawę, iż na zamazanym, pochlapanym czerwoną farbą historycznym tle ich poczynania będą prezentowały się lepiej niż w rzeczywistości
Dlaczego budowa Gdyni i gdyńskiego portu była wielkim dziełem, zaś wzniesienie mieszkalno-przemysłowego kompleksu Nowej Huty – w najlepszym wypadku – idiotyzmem? Odpowiedź: bo tak. Oczywiście, jeśli w ogóle postawimy to pytanie, gdyż w dzisiejszej debacie – także gospodarczej – jeśli się już w ogóle odwołujemy do przeszłości, to najchętniej do czasów 20-lecia międzywojennego, które stało się wzorcem z Sevres. Tymczasem to, co działo się po II wojnie światowej aż do 1989 r., jest z definicji złe. (Pomijając coraz mniej liczną grupę, która wciąż twierdzi, że tamten system był najlepszy. Ale to drugi kraniec naszego ideologicznego zacietrzewienia).
Zastanówmy się razem – odrzucając emocje na tyle, na ile się da – czy porównując PRL i dzisiejsze czasy wolnej, demokratycznej i rynkowej Polski, można znaleźć jakieś wspólne punkty odniesienia. Te dobre i te złe. Z jednym zastrzeżeniem – analogie bywają atrakcyjne publicystycznie, acz powierzchowne. Niemniej, jak zauważa prof. Jerzy Kochanowski, historyk z Uniwersytetu Warszawskiego, przyglądając się procesom historycznym, warto robić to przez pewien intelektualny kalejdoskop: kiedy się nim obraca, zmienia punkty widzenia, poszczególne cząsteczki wirują, żeby ułożyć się w coraz to inny, fascynujący obraz.
Przedsiębiorczość
Kończy się wojna, kraj jest zrujnowany – dosłownie i w przenośni. Gospodarka w gruzach. To, czego nie zburzyli i nie wywieźli Niemcy, dokradają Rosjanie. Według historyków PKB Polski w 1945 r. w stosunku do tego z 1938 r. spadło o 38 proc. Pierwsze lata po wyzwoleniu to okres chaosu (więcej w rozmowie z Marcinem Zarembą na str. 18) – krwawej walki politycznej, ale także spontanicznych akcji i czynów podejmowanych przez ludzi marzących o tym, żeby ich życie stało się lepsze. Własnymi rękami odgruzowują ulice, odbudowują gmachy użyteczności publicznej, organizują życie społeczne i kulturalne.
Wybucha przedsiębiorczość – mnożą się stragany, każda najmniejsza miejscowość ma swój szaber-plac, handel idzie na całego – bo pojawiły się nowe możliwości. Otwierają się knajpki, sklepiki, warsztaty. Jedni dorabiają się pomysłowością i pracą, inni idą na skróty: bardziej opłaca się jechać na Ziemie Odzyskane, żeby przywieźć stamtąd wyszabrowane z opuszczonych przez Niemców domów mienie, łatwiej okraść domy wymordowanych Żydów, wygrzebać złote zęby z obozowej ziemi niż męczyć się w kiepsko opłacanej robocie. Zwłaszcza że tej jest niewiele – bezrobocie szaleje i nawet weterani walki o niepodległość nie mogą liczyć na zatrudnienie. Rośnie przestępczość, ta najbardziej brutalna. Państwo jest słabe, nie jest w stanie ogarnąć tego bałaganu. Bogacą się bandyci i kolaboranci. Oraz oficerowie polityczni.
Nie chcę być zbyt dosłowna, a więc prostacka. Ale rozwadze i wiedzy czytelnika zostawiam poskładanie tych obrazków z owych dwóch, niby nieprzystających do siebie epok. Teraz hasła wywoławcze. Przestępczość – po 1989 r. do naszego słownika weszło na stałe słowo mafia, które wówczas oznaczało głównie gangi, takie jak Pruszków czy Wołomin. Przedsiębiorczość: do Polski jadą TIR-y lewego spirytusu, a kto ma układy, ten zakłada kantory wymiany walut. Przekształcenia: za parę złotych można stać się właścicielem zakładu przemysłowego, pod warunkiem że ma się układy. Bezrobocie – jeśli w styczniu 1990 r. wynosiło (przynajmniej oficjalnie) 0,3 proc., to już cztery lata później 16,9 proc. Na kuroniówce wylądowali zwłaszcza bohaterowie rewolucji – wielkoprzemysłowa klasa robotnicza, której bunt doprowadził do zmiany. Ale jak pisał Pierre-Victurnien Vergniaud, polityk francuski czasów Wielkiej Rewolucji, ta jest jak Saturn – pożera własne dzieci. Tak było w 1793 r., tak samo po II wojnie światowej, podobnie po Okrągłym Stole (no dobrze, wówczas państwo nie skazywało swoich wrogów literalnie na śmierć, proszę więc wybaczyć tę może zbyt daleko idącą przenośnię).
Wróćmy jednak do czasów powojnia: państwo się umacnia, wypycha na margines (albo w zaświaty) przeciwników, sprząta bałagan. Także gospodarczy. Zaczyna się kolejny etap. Jak mówi dr hab. Tadeusz Rutkowski z Uniwersytetu Warszawskiego, za reformy biorą się fachowcy. – To ludzie związani z lewicą, lecz także z Państwem Podziemnym, jak np. przedwojenny ekonomista Czesław Bobrowski, pepeesowiec, który zostaje prezesem Centralnego Urzędu Planowania, czy bohater wojny z bolszewikami w 1920 r. Leonard Witold Maringe (obaj zresztą słono za to zapłacili) – mówi. Ale są też w gronie reformatorów takie postaci, jak Hilary Minc (od 1921 r. członek KPP) czy Stefan Jędrychowski (współorganizator Związku Patriotów Polskich i armii polskiej w ZSRR). Plan trzyletni 1945–1947, czyli Odbudowy Gospodarczej, mający na celu wzrost stopy życiowej obywateli, przygotowany przez tę ekipę, kończy się wielkim sukcesem. I mimo wprowadzenia nacjonalizacji przemysłu oraz rolnictwa zostaje przekroczony o kilkadziesiąt procent. Poprawia się sytuacja życiowa Polaków, już w 1946 r. zostają zniesione kartki na żywność (w Wielkiej Brytanii w 1954 r.) oraz kontyngenty rolnicze. Pewnie dlatego, że plan zakładał współistnienie własności prywatnej, spółdzielczej i państwowej, a ludzie, którzy go wprowadzali, mieli swój własny, odbiegający od sowieckiej praktyki, na to pomysł. – Osoby angażujące się w tworzenie PGR-ów miały doświadczenie rolnicze, pochodziły często z kręgów przedwojennego ziemiaństwa. Dlatego w majątkach na Ziemiach Odzyskanych produkcja rolnicza ruszyła i Polacy mieli co jeść – dowodzi dr Rutkowski. Inna sprawa, że nawet nasi komuniści nie palili się do wprowadzania wzorów sowieckich. Wiedzieli, czym to pachnie. Chcieli wszystko robić po swojemu, choć za chwilę okaże się, że jest to niemożliwe.
W latach 1947–1950 dochód narodowy wzrósł o 76 proc., a produkcja rolnicza i przemysłowa się podwoiła. Zaczęliśmy odbudowywać miasta – Warszawę, Gdańsk, Wrocław. I przemysł. Rewolucja przewaliła się przez kraj – mamy zmiany własnościowe, awanse społeczne, migracje (zarówno te międzynarodowe, jak i wewnętrzne – ze wsi do miasta). Już nic nie będzie takie jak kiedyś. Podobny walec historii, nie do zatrzymania, przetoczył się przez Polskę w 1864 r., kiedy miało miejsce uwłaszczenie chłopów. Tak samo było w 1989 r. Dla jednych zmiany są dobre, dla innych złe. Jednak w każdym z tych rewolucyjnych przypadków towarzyszy im wielki ludowy entuzjazm.
I jeszcze jedna sprawa. Profesor Kochanowski stawia śmiałą tezę: okres po 1945 r. miał tę przewagę nad innymi, że Polska nie była krajem demokratycznym, ale dyktaturą. A tylko system nie do końca demokratyczny może sobie pozwolić na wielkie zmiany, tylko on jest w stanie mobilizować masy. I sprawnie je organizować. Czego przykładem może być choćby współczesny cywilizacyjny skok azjatyckich tygrysów: Chin, Singapuru, Korei Południowej.
Jeszcze raz przytoczmy te dane: wzrost PKB w latach 1947–1950 to 76 proc. Natomiast w 1990 r. mieliśmy –11,6, w 1991. r.: –7, dopiero w 1992 r. wyszliśmy na plus: 2,6, aby w 1995 r. osiągnąć apogeum: 7 proc. Można to jeszcze liczyć inaczej – na głowę mieszkańca. Według brytyjskiego ekonomisty Angusa Maddisona w latach 1950–1973 średnie tempo wzrostu gospodarczego w Polsce wynosiło 3,4 proc. rocznie per capita. Co ciekawe – biliśmy pod tym względem większość krajów rozwiniętych, m.in. Wielką Brytanię (2,5 proc.), Kanadę (2,9 proc.), USA (2,4 proc.). Tymczasem w 2012 r. było to 1,9 proc., rok później 1,6 proc. Te różnice można oczywiście tłumaczyć efektem niskiej bazy po wojnie, a wysokim stopniem uprzemysłowienia po 1989 r. Ale i tak daje to do myślenia. A może była to kwestia fachowców, którzy w obu epokach brali się za zmiany? Ekipa Leszka Balcerowicza, która przeprowadziła po Okrągłym Stole proces transformacji, składała się z ludzi wykształconych już w Polsce Ludowej. Choć zapatrzonych na Zachód, to niemających realnych punktów odniesienia w kapitalizmie. Za to, podobnie jak ich ideologiczni adwersarze sprzed 40 lat, równie przekonanych co do słuszności swojego działania. Tyle że jeśli tamci nacjonalizowali na oślep, to ci oddali się radosnej prywatyzacji. Jedni i drudzy będą twierdzić, że nie było żadnej opcji pośredniej.
Rewolucjom towarzyszą zmiany prawne. Tą, która nam się do tej pory odbija czkawką, jest tzw. dekret Bieruta z października 1945 r. o własności i użytkowaniu gruntów na obszarze Warszawy. Dziś mało kto pamięta o tym (niestety, także sędziowie rozstrzygający sprawy dotyczące stołecznej reprywatyzacji), że nie dotyczył on budynków, lecz jedynie gruntów, które przechodziły na własność miasta. Co, jak podnosi prof. Kochanowski, pozwoliło na odbudowanie i uporządkowanie stolicy: wyburzenie czynszówek, poszerzenie ulic. Odejście od fatalnej zabudowy. Jednak obecna interpretacja stosowana przez wymiar sprawiedliwości wyrzuca na bruk ludzi, którzy w tych kamienicach mieszkali przez dziesięciolecia. I oddaje je, dopłacając ciężkie miliony z publicznej kasy, rzekomym spadkobiercom, wśród których nie brak oszustów. Być może to jest cena kolejnej transformacji, za którą jak zwykle płacą maluczcy.
Innowacje
Historia gatunku ludzkiego ma przynajmniej 200 tys. lat, więc łatwo ulec pokusie, aby jej odcinki liczone dziesiątkami sprowadzać do encyklopedycznych haseł. Których wydźwięk będzie zależał od tego, kto je pisze (historię, jak wiadomo, piszą zwycięzcy). Jednak gdybyśmy chcieli zobaczyć coś więcej niż same hasła („Naszym obowiązkiem jest to, czego wymaga od nas chwila obecna” – taki transparent wisiał swojego czasu na płocie KWK Wujek), gdybyśmy pochylili się nad mniejszymi jednostkami czasu liczonymi nie w tysiącleciach, okaże się, że nawet dziesięciolecia dzielą się na epoki, mają swoje początki i końce, składają się na historyczne fraktale.
Choć plan trzyletni był sukcesem, to pojawiły się inne, także „zewnętrzne”, problemy: partie się jednoczą (w 1948 r. powstaje PZPR), zimna wojna wchodzi w strefę zmarzliny, świat spodziewa się III wojny. Ważniejsze więc od dobrego samopoczucia jednostek stają się zbrojenia. Poprzedni reformatorzy dostają kopa, zaczyna się realizacja planu sześcioletniego (potem historia PRL zapisze cztery kolejne, tyle że pięcioletnie). Liczy się przemysł ciężki, trzeba wycisnąć, co się da, ze znacjonalizowanych fabryk. Udrożnić kolej i drogi, pobudować lotniska. Skądś muszą startować samoloty, potrzeba tras, którymi można przemieszczać czołgi.
Jeśli wcześniej czegoś nie upaństwowiono, robi się to teraz. Kosztem rolnictwa i górnictwa, które jest zresztą niesamowicie eksploatowane – przez dziesięciolecia będzie stanowiło główne źródło dewiz. Ale same kopalnie nie wystarczają, zbrojenia i utrzymanie wojska to kosztowna sprawa. Trudno jest jednocześnie polepszać poziom życia obywateli i szykować się do wojny. Coś za coś. Dlatego około 1953 r. pierwszy plan pięcioletni się załamuje. Gałęzie ważne dla ludności – przemysł lekki i rolnictwo – zostają odłożone na później. Wprawdzie, co zauważa dr Rutkowski, poziom życia na wsi wzrasta, chłopi dostają elektryfikację w prezencie, paczki z UNRRA, sprzęt gospodarczy, ale i to nie sprawia, żeby chcieli pokornie siedzieć na przyzbie. Ciągną ich większe miasta, gdzie jest robota, gdzie swoje grzybiczne chałupy mogą zamienić na hotele robotnicze. Mogą zrealizować marzenia o awansie społecznym, jakiego w snach by się nie spodziewali. Wystarczy wyruszyć w drogę, dotrzeć do miejsca, gdzie coś się dzieje.
Jeden z adresów: Nowa Huta, początek imprezy 23 czerwca 1949 r. Wtedy o tej inwestycji, kluczowej dla socrealizmu, układano wiersze, śpiewano piosenki. Dziś mówimy o niej z drwiną. Jednak, jeśliby się tak zastanowić, to była innowacja jak na owe czasy. Jak współczesne call centers, w których gromadzą się „słoiki” zjeżdżające do ośrodków miejskich z zapyziałej prowincji. Marzenia i ambicje są porównywalne. Wówczas wokół fabryk powstawała cała infrastruktura: osiedla mieszkaniowe, szkoły, sklepy. Teraz mamy galerie handlowe, baraki podzielone na sekcje parawanami, w których współcześni niewolnicy ze słuchawkami na uszach spędzają swoje życie. Tamci młodzi, z lat 50., mieli swoje czyny społeczne, bili się o wyniki, ścigali o miano przodownika pracy. Jakoś mi trudno sobie jednak wyobrazić, aby w dającej się przewidzieć przyszłości natchniony reżyser nakręcił dramat rozgrywający się w warszawskim Mordorze. Oddał cierpienia ludzi starających się zrealizować korporacyjne normy. Ten temat zasługuje co najwyżej na burleskę.
Weźmy inny problem: walkę z analfabetyzmem. To był jeden z priorytetów ludowej władzy, który, oczywiście, został zakończony sukcesem. Na klatkach filmów zarejestrowanych przez Polską Kronikę Filmową możemy obejrzeć wzruszające obrazki starych ludzi wodzących zgrubiałymi palcami po linijkach elementarza. I na to szła bardzo duża kasa – dziś powiedzielibyśmy, że z portfela podatników. Podobnie jak w ostatnich latach na reformę szkolnictwa. Tego niższego i wyższego, co również, jak za czasów socjalizmu, doprowadziło ponoć do wielkiego skoku cywilizacyjnego. Wtedy – zgodnie z oficjalnymi sprawozdaniami – państwu polskiemu udało się doprowadzić do sytuacji, że każdy obywatel potrafił czytać i pisać. Obecnie możemy się poszczycić tym, że mamy największy odsetek doktorów w Unii Europejskiej. Ale co z tego?
Z propagandą sukcesu jest tak, że czyści mózgi, otumania. W każdym razie dopóty, dopóki walec historii nie wjedzie na większą dziurę. W pierwszej PRL-owskiej pięciolatce wyboje zaczęły się już w 1953 r., pierwsza piękna katastrofa nastąpiła trzy lata później. Forsowna industrializacja zakończyła się buntem społecznym i zmianą ekipy rządzącej. Miejsce komunisty Bolesława Bieruta zajął socjalista Władysław Gomułka. To nie była jedynie zmiana personalna, lecz także zmiana założeń: teraz najważniejsze były przemysł lekki i rolnictwo. Budujemy domy, nie czołgi. Kolektywizacja precz, obywatelom ma być lepiej, rosną pensje. I rozluźnia się dyscyplina: wcześniej za kwadrans spóźnienia można było trafić do obozu pracy, awaria maszyny w fabryce była równoznaczna z sabotażem, za który odpowiadał cały zespół. Teraz, pod koniec lat 60., większość Polaków odbiera już sygnał telewizyjny, prawie każdy ma w domu radio i gramofon. Rower nie jest luksusem, modne stają się motocykle: randka z dziewczyną musi być poprzedzona przejażdżką na wueskaemce. Dostęp do tych dóbr materialnych budzi optymizm. A wszystko to we mgiełce jazzu i przy dźwiękach bigbitu. Dlaczego więc zaczyna się psuć?
Towarzysz Wiesław nie rządzi w próżni – politycznej, gospodarczej, demograficznej. Zostawmy w spokoju zimną wojnę, zajmijmy się kwestią powojennego baby boomu, kiedy na rynek wmaszerowały szeregi dzieciaków urodzonych po wojnie. Potrzebowały pracy i mieszkań. I nie kontentowały się miejscem na piętrowym łóżku w hotelu robotniczym. Gomułka tego nie rozumiał, kłócił się z architektami: po co budować w każdym mieszkaniu toaletę, jak można zrobić zbiorową na klatce schodowej? Zawarto kompromis, którego symbolem mogą być ciemne kuchnie bez okien wygradzane w budowanych po taniości mieszkaniach. Czym się one różnią od białych małych domków rosnących jak grzyby po 1989 r.? Ludzie nie wskakiwali wtedy w zadłużenie frankowe.
Ale teraz zahaczamy już o trzeci plan pięcioletni. – To nie było tak, że Gomułka nagle zwariował i postanowił dać w kość obywatelom – uśmiecha się dr Tadeusz Rutkowski. Sytuacja na globalnej arenie zaostrzała się, ważniejsza niż mieszkania dla Kowalskiego i jego dobrostan zaczęła być zimna wojna. Gospodarka ponownie skręca w stronę przemysłu ciężkiego. I znów mamy bunt mas, Gomułkę zastępuje Edward Gierek, a Polacy deklarują pomoc. Tym chętniej, że rusza produkcja fabryki domów, a wueski zostają zastąpione przez fiaty 126p. To nic, że dostępne na przedpłaty (ludzie płacą, nie wiedząc, kiedy i czy w ogóle będą mogli wsiąść do swojego malucha). Liczy się to, że władza ściąga nic niewarte pieniądze z rynku.
Czemu to cacko trzasło? Można sobie wyobrazić optymistyczny scenariusz, w którym Gierek zadłuża państwo, ale udaje mu się spłacić te zagraniczne kredyty wzięte na rozbudowę przemysłu i uspokojenie nastrojów. Bo tak miało być: produkujemy, eksportujemy, rozwijamy się. Polska rośnie w siłę, a ludziom żyje się lepiej. Niech żrą te cytrusy sprowadzane z Kuby. Mogłoby tak być, gdyby nie wojna izraelsko-arabska, która ponownie nakręciła zbrojenia. Na co się nałożył kryzys naftowy – pierwszy po II wojnie kolaps światowej gospodarki. – Chęć kredytowania krajów strefy sowieckiej znacznie wtedy zmalała – konkluduje dr Rutkowski. Co było później – wiemy. Puste półki, dwie godziny spędzane dziennie przez statystycznego Polaka w kolejkach, znów kartki na żywność, społeczne komitety sklepowe. W 1980 r. nasze zadłużenie zagraniczne osiąga poziom 25 mld dol., inflacja przekracza 9 proc., PKB pikuje do –2,5 proc. To samo dzieje się w innych demoludach.
Co, paradoksalnie, skutkuje otwarciem się na Zachód. Łatwiej jest uzyskać paszport, nasila się emigracja. Nie tylko „ostateczna”, wypychająca wrogów ustrojowych poza system, lecz także ta ekonomiczna, wakacyjno-sezonowa. Polacy zbierają truskawki w Szwecji, szparagi w RFN, za dwa dobre sezony można kupić w kraju mieszkanie, za jeden – kiepski samochód. – W 1989 r. maluch kosztował 1,6 tys. dol. i był dostępny od ręki – wskazuje dr Rutkowski. Złoty spada, inflacja wariuje, trwa wędrówka ludów. Polak potrafi. Sprzedaje w Bułgarii ampicylinę jako środek antykoncepcyjny, w Jugosławii – majtki i kryształy. Mają państwo jakieś skojarzenia? I słusznie. Bo w kategorii: Polska dogania świat, to już znacznie gorzej nam idzie.
Weźmy pod soczewkę wspomnianego Gierka, z sentymentem pamiętanego jako ten, który sprowadził cytrusy, inwestował. Doktor Tadeusz Rutkowski wzdraga się przed łatwymi analogiami, zaznacza, że czasy są nieprzystawalne, jednak gdyby miał porównać tamto i dzisiaj, pewnie wskazałby rządy Tuska, ciepłą wodę w kranie, miliardowe inwestycje w infrastrukturę i tzw. innowacyjność. Masa kasy wyrzucona w błoto, ale przynajmniej część z niej została dobrze ulokowana. I dała nam kopa – do przodu.
Żyjąc tu i teraz, zwykłemu zjadaczowi chleba trudno powiedzieć, ile w przekazie suflowanym przez daną ekipę rządzącą jest prawdy, a ile propagandy sukcesu. To się zwykle okazuje po latach. Wojna na dole, wojna na górze – nikt tego nie rozumie. W czasach komuny kulejąca gospodarka miała handicap w postaci tajnych służb. Jak opowiada Aleks Makowski, as i oficer PRL-owskiego wywiadu, za jego czasów (wbrew temu, co można poczytać w necie) najbardziej liczył się Departament I, odpowiedzialny za przynoszenie w zębach tego, co sobie przemysł zażyczył. I nie chodziło głównie o know-how dla zbrojeniówki, ale przede wszystkim o wsparcie chemii i farmaceutyki. Podejrzeć, ukraść, kupić – byliśmy w tym dobrzy. Teraz też nie jest najgorzej. Bo jeśli władzy żyje się spokojniej, to ludziom także jest lepiej. I na odwrót – wściekły, rozgoryczony tłum jest w stanie zmieść ze stolca każdego władcę. Komunistycznego I sekretarza czy premiera demokratę. I znów moglibyśmy wyliczać te przełomowe daty: 1956, 1968, 1976, 1981...
Nowy Bareja
Dziś nie musi już polać się krew, choć pod kociołkiem publicznej debaty wrze. Kryterium uliczne zastąpiły demokratyczne wybory. Każdy może gardłować, ile chce, agorę stanowi nieprzebyty świat internetu. W którym zacietrzewieni dyskutanci porównują i osadzają w politycznych realiach: Tusk równa się Gierek, a Kaczyński to współczesny Gomułka – bo tak jak tamten rozdaje socjale na kredyt. I tak jak towarzysz Wiesław nie ma ku temu większej mocy niż prężenie wątłego ciała.
Naród z partią, partia z narodem – tego typu hasło wciąż działa. W każdym razie dopóty, dopóki gospodarka nie zwiędnie i zdechnie. Dokąd hula – będzie trwał festyn, będą powiewały chorągiewki. Potem znów nastąpi zmiana, która – choć pisowski świat jest jeszcze młody – wisi w powietrzu. Pretekst się znajdzie: jakiś Ferdynand, korytarz do morza, jakaś wieża albo atak islamisty. Przeleje się kolejne morze krwi. Potem będziemy odbudowywać, porządkować, oceniać. Kłócić się i wznosić intelektualne barykady – muzea pamięci. A na końcu znajdzie się jakiś Bareja, który nas wykpi i podsumuje. Pokaże Misia z opaską powstańczą na łapie. Ale nas już nie będzie obchodziło, jakie i przeciwko czemu jest to powstanie. Znajdziemy się w bezosobowym gronie osób świętej pamięci.
Zastanówmy się razem – odrzucając emocje na tyle, na ile się da – czy porównując PRL i dzisiejsze czasy wolnej, demokratycznej i rynkowej Polski, można znaleźć jakieś wspólne punkty odniesienia. Te dobre i te złe. Z jednym zastrzeżeniem – analogie bywają atrakcyjne publicystycznie, acz powierzchowne