Miało być – jak zawsze i wszędzie – o Jarosławie Kaczyńskim, lecz jak człowiek obejrzy przed snem nie to, co trzeba, to go nad ranem budzą Zupełnie Nowe Problemy. Ja nieroztropnie obejrzałam wywiad z szefem Ubera Travisem Kalanickiem. Opowiadał on z werwą o samochodach, które potrafią jeździć bez kierowcy. Same jeżdżą, mówił radośnie.
Bezpieczne, ładne, przyjemne i wesołe. Ma rację – są. Robi je Google, robi GM, robią inni. Nikogo już nie dziwią w Kalifornii i, jeśli wierzyć nerdom, futurystom i Kalanickowi, lada chwila powiew wiatru historii wyrwie kierownice z rąk nam wszystkim.
No i co z tego, powiecie, niech wyrywa! Przynajmniej będzie można poczytać w korku gazetę; nie lepiej jednak pogadać o Kaczyńskim? O, naiwny gatunku homo sapiens, nieodmiennie przyjmujący wszelkie ułatwiające życie technologie z miną zachwyconego dziecka w Smyku! Zanim wyciągniesz łapki po kolejną błyskotkę, zastanów się przynajmniej przez moment, jakie czyhają na ciebie haki, zagwozdki, niebezpieczeństwa i problemy.
Jest ich niemało, ale zacznijmy od tych najmniejszych. Problem pierwszy: zmiany kulturowe. Samowystarczalne auta sprawią np., że dzieci zaprzestaną robienia „brum, brum” (gest kręcenia kierownicą) i „pip, pip” (wciskanie klaksonu). A przecież dzięki tym głęboko zakorzenionym kulturowo rytuałom nasze dziatki antycypują i ćwiczą na sucho kontrolę nad bytami potężniejszymi od siebie, tak jak robili to ich przodkowie, dosiadając kija i krzycząc „wiśta” oraz „wio!”.
Jeśli brzmi to jak robienie sobie tak zwanych jaj, to jest to efekt zamierzony, ale tylko w 99 procentach. Wiele zjawisk ma bowiem funkcje nieoczywiste, które trudno dojrzeć na pierwszy rzut oka, a które mimo to są społecznie istotne – mecze piłki nożnej to sport, ale przecież i sposób na skanalizowanie agresji i nacjonalizmu jakiejś części młodych ludzi. Prowadzenie auta to przede wszystkim transport, ale i wiele innych rzeczy: poczucie całkowitej kontroli nad czymś, tak dziś rzadkie; licencja na chwilowe bycie bucem („Gdzie się wtryniasz, baranie?”), nauka funkcjonowania w regulowanym przepisami systemie, wrażenie kompetencji. Kibic może się wyżyć na tzw. ustawce, obywatel antycznej demokracji bezpośredniej może zagłosować i zobaczyć natychmiastowy rezultat swojego głosu, a pomniejszy menedżer w globalnej firmie, oddział w Wyszkowie, nie może nic, bo go cisną z Hamburga i ma na karku kredyt – może za to wcisnąć gaz do dechy i zrobić „pip, pip”. Nie mówię, że gaz do dechy popieram, że dla zdrowia psychicznego rzeczonego menedżera musimy niniejszym wstrzymać postęp – ale jestem przekonana, że odebranie kierownic obywatelom, jakkolwiek słuszne z punktu widzenia Ducha Historii, może mieć nieprzewidzianą konsekwencję w postaci jeszcze głębszego zaniku naszego poczucia sprawczości. Rozumiem, że auta samosie jeżdżą bezpieczniej i nie drą się na siebie, ale zabierzcie mi jeszcze klakson, ostatni bastion kontroli, a będziecie musieli podwoić mi dawkę prozacu.
Są też problemy poważniejsze, np. kwestie moralne. Pozwólcie, że przypomnę słynny eksperyment myślowy: wyobraź sobie, że jedziesz rozpędzonym tramwajem – a do torów przed tobą jest przywiązanych pięć osób. Niechybnie zginą! Nie, jednak nie zginą, bo możesz jeszcze wcisnąć tamten czerwony guzik i skierować tramwaj na boczny tor... ale zaraz, na bocznym torze też ktoś leży – jedna osoba, pewnie przywiązana przez tego samego perwersyjnego sadystę. Co robić? Nic? Zginie pięć osób. Interweniować? Zabijesz tego biedaka! No, ale lepiej jednego niż pięciu, prawda? Przykład ten ma zbadać twoje moralne intuicje; większość ludzi deklaruje, że wcisnęłaby guzik i przekierowała tramwaj.
A co, gdy to ty sam jesteś samotnym biedakiem przywiązanym do torów, w oddali widzisz tramwaj, który zaraz zabije tamtych pięciu, a czerwony guzik jest w twojej dłoni? Ich jest pięciu, ty jeden, no ale ty to jednak ty, prawda? No tak, ja to jednak ja. Tak też pewnie myślisz, kiedy sytuacja na drodze każe ci wybierać między samym sobą a autobusem szkolnym – a usprawiedliwia cię status biologicznego bytu, który „instynktownie” przekręca kierownicę ku własnemu przetrwaniu. Tymczasem auta autonomiczne będą musiały podjąć tę decyzję za ciebie. I tu pojawia się problem: kto zdecyduje, czy maszyna powinna zjechać w przepaść, by ratować autobus szkolny, czy raczej chronić pasażera? Czyli: kto napisze program sterujący? Na pewno nie ty, a więc „moralne” decyzje auta będą podejmowane z lotu ptaka, a nie z wnętrza twojego, zorientowanego na przetrwanie, ciała. Maszyna podejmie decyzję taką jak ty w pierwszym przykładzie z tramwajem – ale nie będzie się przejmować, że tym pojedynczym biedakiem na torach jesteś akurat ty. I tak, przynajmniej na drogach, ziści się utylitarystyczna utopia, w której każde życie jest warte tyle samo.
A właśnie, przecież nie każde. Bo przecież nie może być tak, że jeden z drugim, Google czy Apple, napiszą taki program sobie a muzom, bez nadzoru kontrolującego dostęp do pojazdów rządu. Możemy od razu założyć, że w takiej sytuacji auto prezydenta dostanie rozkazy nieco zmodyfikowane – bo w końcu co ważniejsze, rodzina z Nebraski czy Obama? Nikt też nie lamentował, jak to mnie poszła guma, bo prezydent Duda jest dla kraju istotniejszy. A jeśli auta polityków mogą korzystać z moralnych przywilejów, to pewnie zaraz i auta lobbystów, nie mówiąc już o aucie Tima Cooka z Apple’a czy Sundara Pichaia z MS. Innymi słowy, programowanie pojazdów będzie się domagało przyjęcia jakiejś oficjalnej ramowej teorii moralnej, która potem zostanie przez wszystkie przypadki zgwałcona w użytkowaniu, wedle gramatyki władzy i pieniędzy. Och, i jeszcze jedno: Cory Doctorow mówi, że wystarczy władza nad algorytmem, żeby ci źli (np. CIA) mogli zdalnie kontrolować tych dobrych (np. Edwarda Snowdena). Tak nam przykro, auto cię nagrało, wiemy wszystko, tutaj jest bilet do Guantanamo. Łączymy się z panią w bólu, mąż zginął, to był nieprzewidziany wybuch akumulatora wywołany naciśnięciem czerwonego guzika w Langley. Tu minister Ziobro, z dobrych źródeł wiemy, że przejeżdża pan często koło napisu „Andrzej D” na moście Poniatowskiego; w bagażniku ma pan spray.
No, ale przynajmniej tak ogólnie będzie bezpieczniej. Podobno rzeczone auta jeżdżą wolniej niż nasze babcie, mają szczególne upodobanie do używania hamulca, a do skrzyżowań skradają się jak nieśmiałe psy ze schroniska do swoich nowych panów. Dlatego w czasie jazdy pasażerowie będą mieć mnóstwo czasu na przyglądanie się rzeszom byłych pracowników Ubera, którzy będą obrzucać ich auta zgniłymi pomidorami. Nie mogę przeżyć, że Travis Kalanick tak entuzjastycznie inwestuje w bezzałogową technologię – czyż nie tłumaczył się ze zniszczeń, jakie Uber spowodował w przemyśle taksówkarskim, mówiąc, że on przecież daje pracę większej liczbie ludzi? Czy nie twierdził, że czas, by każdy mógł zarobić na własnych warunkach i kiedy chce? Czy cała retoryka obronno-reklamowa tej firmy nie opierała się na rzekomym „łączeniu usługodawców z usługobiorcami”? A teraz Kalanick aż przebiera nogami, żeby swoich „elastycznie zatrudnionych” kierowców z bruku, na którym od dawna się już znajdują, wykopać do rynsztoka.
Ale nie bójmy się. Świat wszak nie musi się rozwijać w jednym kierunku, weganizmu czy samoprowadzących się aut. Całkiem prawdopodobne, że wszystkich tych nieprzyjemnych konsekwencji uda się nam uniknąć. Za parę lat nie będzie już Schengen, technologiczne dziwactwa każemy więc zostawić na polskiej granicy, a odwiedzającym będziemy wypożyczać produkowane w nowym FSO polonezy. Nikt im nie będzie czynił wyrzutów za kierunek jazdy, o ile ruszą do Gniezna lub na Wawel. A w radiu puścimy im „Bogurodzicę”, bez możliwości zmiany stacji.
No i musiał się pojawić ten Jarosław Kaczyński.
O, naiwny gatunku homo sapiens! Zanim wyciągniesz łapki po kolejną błyskotkę, zastanów się przynajmniej przez moment, jakie czyhają na ciebie haki, zagwozdki, niebezpieczeństwa.