Na emigracji modne jest podkreślanie polskich korzeni. Od niedawna polskość wzbudza nawet swoisty podziw i poważanie. Ale na lekcje z języka polskiego swoje dzieci wysyła niewielu. Bo więź z ojczyzną to trudna sprawa. W końcu nie po to z niej wyjechali, żeby wciąż w niej mentalnie siedzieć.
Wyjeżdżają, bo chcą. Bo nie mogą znaleźć swojego miejsca na ziemi. Bo mąż lub żona gdzieś dostaje pracę. Bo tu jest źle. Bo rządzą nie ci, co powinni. Bo tu nie można żyć na przyzwoitym poziomie. Bo chcieliby mieć to, co zawsze chcieli, a nawet więcej. A im dalej wyjeżdżają, tym bardziej starają się polskość okazać. Czy to z próżności, czy z lęku, że kiedyś będą musieli lub chcieli do Polski powrócić.
Gdziekolwiek by Polaków spotkać, wciąż okazuje się, że chcieliby być tacy sami. Trochę zagraniczni, a trochę swojscy. Z podkreślaniem na każdym kroku więzi z Bałtykiem i Tatrami. Z traktowaniem Polski trochę jak ciotki Klotki na przegryzionym przez mole fotelu. Z przymrużeniem oka, w kategoriach folkloru, muzealnego eksponatu. Ciupagi i oscypka w Zakopanem.
Ktoś powie, że przecież to nic złego. Że takie pielęgnowanie więzi z Polską jest ważne. Dla dzieci, wnuków. Dla dziedzictwa. Ktoś inny powie, że zajadanie się pierogami niewiele ma wspólnego z polskością. A po latach spędzonych za granicą ma się do tej Polski jak pięść do nosa. Bo nawet język nie jest już ten sam.
Rodowa hipokryzja
Małgorzata Wróblewska mieszka we Francji od ponad 20 lat. Wyjechała jako młodziutka dziewczyna za swoim chłopakiem, który dostał propozycję grania w tamtejszej francuskiej drużynie rugby. Mają dwie nastoletnie córki. I chociaż jej partner od dawna już nie gra, tylko pracuje w sklepie, przez myśl nie przejdzie im, by wrócić do kraju.
Nie czują wielkiej więzi z Polską, w domu przeplatają francuski z polskim. Na przyjęcia szykują polskie dania, znajomym serwują pierogi, a alkohol kupują w polskim sklepie. Na taki flirt z Polską sobie pozwalają. – Rozmawiamy niekiedy po polsku, ale to raczej dla śmiechu na spotkaniach towarzyskich. Bo we Francji osoby z kraju trzymają się mocno. Paradoksalnie bardziej utrzymują kontakty niż w Polsce, gdzie każdy na każdego patrzył wilkiem – mówi Małgorzata.
Z tym patrzeniem wilkiem na rodaka różnie zdarza się także za granicą. Wie coś o tym Łucja, która od lat mieszka w Nowym Jorku i szerokim łukiem omija polski Greenpoint, a na dźwięk polskiego języka przechodzi na drugą stronę ulicy. – W Ameryce Polaków lepiej unikać. Bo albo chcą cię naciągnąć na nielegalny biznes, albo szukają naiwnego, który pomoże im załatwić zieloną kartę. Polacy nie mają tu dobrej opinii. Po polsku rozmawiam jedynie z tatą i bratem w kraju. Nie ukrywam, że wyjechałam, bo wiele rzeczy przeszkadzało mi w ojczyźnie. Nie zamierzam udawać, że jest inaczej i silić się na hipokryzję – dodaje Łucja. – Młodzi Polacy, którzy są w Stanach, raczej nie afiszują się swoim pochodzeniem. Co innego starszyzna, która jest uzależniona od polonijnych pikników, akcji dobroczynnych i wysyłania paczek biednym kuzynom w ojczyźnie. Oni mają taką potrzebę. Ale młodzi chcą budować nowe więzi, a nie witać gości chlebem i solą. Uważam, że to normalne. A przynajmniej szczere.
Dwujęzyczne wyzwanie
Polska ładnie wygląda na zdjęciu. Ale na co dzień w Irlandii, Holandii czy Niemczech z zachowaniem polskości bywa różnie. Są jednak na emigracji wyjątki. Próbujące za wszelką cenę zachować wywiezioną w walizkach polskość i język. Tak jak we Frankfurcie nad Menem, gdzie od lutego działa polsko-niemieckie przedszkole Polanka.
– Uczęszcza do nas pięcioro dzieci, w następnych miesiącach zostaną przyjęte kolejne. Ciągle mamy miejsca mimo tak dużej liczby Polaków mieszkających we Frankfurcie, co jest w tej chwili naszym największym problemem. Jesteśmy finansowani przez miasto, a wysokość dopłat zależy od liczby przyjętych dzieci – opowiada Karolina Sikora, wiceprzewodnicząca stowarzyszenia polsko-niemieckiego Krasnale.de, gdańszczanka, z powołania i z zawodu pedagożka. – Ogromnym wyzwaniem jest zdobycie zaufania rodziców polskich dzieci do metody, z którą pracujemy w przedszkolu. Polega ona na tym, że jedna osoba mówi w języku polskim, a druga po niemiecku. Oznacza to, że dziecko przeżywa przedszkolną codzienność w obu językach – dodaje Sikora.
Od kilku miesięcy trwa we Frankfurcie również intensywna akcja wprowadzenia do szkół języka polskiego jako przedmiotu dodatkowego. Jego nauka byłaby dobrowolna, ale inicjatorzy uważają, że byłoby wielu chętnych. – Byłyby to zajęcia popołudniowe, nie byłoby za nie ocen na świadectwach. To ważne, żeby nam się udało, bo tutejsi Polacy zaczynają mówić socjolektem, specyficzną gwarą, używają niemieckich słów z polską gramatyką – opowiada Karina Pryt, jedna z koordynatorek akcji wprowadzania nauki języka polskiego do szkół publicznych w Hesji. – Mam wrażenie, że jeszcze nie wykształciliśmy w sobie przekonania, że język polski jest ważnym językiem europejskim, o który warto dbać i który warto rozwijać. Sama wiem, że zachowanie rodzimego języka na dobrym poziomie za granicą jest niełatwym zadaniem, a przekazanie go dziecku, by swobodnie nim władało, wymaga ogromnego wysiłku – dodaje.
Elżbieta Ławczys także mieszka w Niemczech. Z Polski wyjechała siedem lat temu, początkowo mieszkała w Austrii, a od trzech lat jest już w Niemczech. Mieszka z mężem i trójką dzieci, prowadzi blog poświęcony dwujęzyczności. Przyznaje, że nie ma dnia, by nie przeżywała zderzenia z odmienną kulturą. – Wydaje się, że blog jest jednym z najlepszych sposobów na zapisywanie chwil i ważnych słów, które każdego dnia określają naszą tożsamość – mówi Ławczys, która jest doktorem językoznawstwa, logopedą i nauczycielem języka polskiego jako obcego.
– Mieszkając pomiędzy Polską, Austrią a Niemcami, obserwuję nabywanie systemu języka niemieckiego u Polaków, szczególnie tych małych. Z drugiej strony rzadko wspomina się o tym, ile doświadczeń kosztuje każdego młodego człowieka nabywanie obcego języka. Nauka taka wiąże się zwykle ze zmianą postrzegania rzeczywistości, o czym rodzice, opiekunowie i rodzina często nie mają pojęcia. Dwujęzyczność może być dużym bogactwem, ale też może stać się przekleństwem – przyznaje. – Nasze dzieci są małe, lecz mówią bardzo dobrze po polsku, a język niemiecki traktują jako drugi. Jednak pójście do szkoły i życie tutaj spowoduje szybkie przejście na niemiecki. A ja jestem zwolenniczką znajomości języka rodziców w mowie i w piśmie.
Z jej obserwacji wynika, że aż w 80 proc. rodzin wychowanie w dwujęzyczności jest bardzo trudne. By nie powiedzieć niemożliwe. Trzeba do tego ogromnej cierpliwości, pewności siebie, wiedzy, by konsekwentnie dążyć do celu.
Po lepszą jakość życia
Z badania przeprowadzonego w ubiegłym roku przez firmę Millward Brown na zlecenie Work Service wynika, że aż 1,2 mln Polaków zdecydowanych jest na emigrację zarobkową. Co piąty aktywny lub potencjalny uczestnik rynku pracy nie wykluczał wyjazdu w ciągu najbliższych 12 miesięcy. Odsetek chętnych na emigrację wzrósł do 6,4 proc. wobec 5 proc. w 2013 r. Emigrować chcą ludzie młodzi, poniżej 35. roku życia, ale coraz częściej wyjeżdżają również osoby po 45. roku życia. I nie chcą wyjeżdżać tylko za lepszymi pieniędzmi czy karierą, ale za zmianą, której w Polsce dla siebie nie widzą. Kuszą wyższy standard życia, lepsza służba zdrowia, możliwości podróżowania.
Wyniki sondażu potwierdzają dane GUS, z których wynika, że pod koniec 2014 r. w celach zarobkowych przebywało za granicą ponad 2 mln Polaków. To o ponad 5 proc. więcej niż w 2013 r. – Chcemy spokojnie żyć w innym otoczeniu, z innymi perspektywami. Dlatego w wieku czterdziestu kilku lat spakowaliśmy swój dobytek i wyjechaliśmy do Australii. To nie jest tak, że było nam w Polsce źle. Po prostu czuliśmy, że doszliśmy do kresu naszych możliwości – opowiadają Katarzyna i Marek. Dodają, że chcą swoim dzieciom zapewnić edukację w dobrej szkole, a potem łatwiejszy dostęp na studia. – To im pozostawimy decyzję, czy będą chciały do Polski wrócić, czy nie. Na pewno mają teraz dużo większe możliwości niż w kraju – tłumaczy Katarzyna. W Polsce mają babcię i dziadka. I tak im się raczej będzie ta Polska kojarzyć.
Dom nie pierwszy i nie ostatni
Dla Elżbiety Ławczys i jej męża Polska wciąż jest ważna. – Nigdy o niej źle nie mówiłam, a takie słowa często słyszę od Polaków. Przeciwnie. Myślę, że dzięki temu mój synek jest w stanie powiedzieć spontanicznie „Kocham Polskę!”, a takich słów nigdy nie słyszałam u żadnego dziecka w Polsce. Dzięki temu wiem, że poradził sobie emocjonalnie w sytuacji, kiedy usłyszał w przedszkolu od kolegi, że „Polska jest głupia, a ty jesteś Polakiem, więc też jesteś głupi”. Propaguję „dobre słowo o Polsce”, czyli radzę rodzicom dobrze mówić o kraju. Często spotykam się z opiniami, że Polak Polakowi nie jest sprzymierzeńcem poza Polską. Polacy, z którymi przyszło mi się spotkać i w Austrii, i w Niemczech, trzymali się razem, mogliśmy zawsze liczyć na pomoc we wszystkim. Czuliśmy, że łączą nas specyficzne więzi.
Jak wynika z badań, więzi tych nie czują za bardzo z kolei emigranci w Wielkiej Brytanii. Od czasu wstąpienia do UE, czyli od niemal 12 lat, na Zachód wyemigrowało ponad 1,5 mln ludzi. Według danych brytyjskiego Urzędu Statystycznego na koniec 2014 r. na Wyspach na stałe zamieszkiwało 853 tys. osób narodowości polskiej.
Doktor Agnieszka Kwiatkowska, politolog z Uniwersytetu SWPS i dyrektor ds. badań Polish Psychologists’ Association, zajmuje się tematem emigracji, a zwłaszcza sytuacją polskich emigrantów w Wielkiej Brytanii. Z jej obserwacji i badań wynika, że ich więzi z Polską są dość słabe. – Większość nie odwiedza ojczyzny zbyt często, choć loty są relatywnie tanie. Zdecydowanie częściej do Polski przyjeżdżają świeżo upieczeni migranci, którzy są jeszcze lekko rozdarci między Polską a nowym krajem i nieznanym środowiskiem – mówi. – Trochę zdziwiło mnie, że aż połowa osób odwiedza Polskę tylko dwa razy do roku: na święta i jakieś uroczystości rodzinne. Im bardziej się tu zasiedzieli, im dłużej są na emigracji, tym rzadziej przyjeżdżają do Polski.
Wraz z długością pobytu w Wielkiej Brytanii rośnie niechęć do powrotu do ojczyzny. Większość deklaruje, że to w Wielkiej Brytanii czuje się jak w domu. Więzi z Polską utrzymywane są co najwyżej za pośrednictwem internetu – dodaje dr Kwiatkowska. Jej zdaniem znaczenie polskości wzrasta symbolicznie, zwłaszcza wśród osób cierpiących na zaburzenia adaptacyjne, będące efektem trudności z dostosowaniem się do odmiennego środowiska. Nowi migranci tracą kontakt ze znajomymi, znajdują się w nowym otoczeniu, gdzie okazuje się, że zdobyte przez nich kompetencje czy dyplomy często przestają cokolwiek znaczyć. – To wszystko sprawia, że zaczynają czuć się obco. Stąd bierze się popularność polskiej żywności, telewizji, służby zdrowia, pomocy psychologicznej na emigracji. Nie wszyscy migranci się integrują. Chociaż większość z nich wtapia się w nowe społeczeństwo, istnieje grupa osób korzystająca wyłącznie z polskich usług, pracująca w polskich firmach, bez znajomości języka angielskiego pomimo wieloletniego pobytu w Wielkiej Brytanii – mówi politolog. – Z naszych badań wynika, że około 90 proc. emigrantów jest zadowolonych ze swojej sytuacji w Wielkiej Brytanii, podczas gdy zaledwie 10 proc. było z niej zadowolonych przed wyjazdem z Polski. Poza kwestiami materialnymi emigranci cenią sobie w nowym kraju poczucie bezpieczeństwa, samorealizacji i kontakty z ludźmi reprezentującymi różnorodne kultury. Czują się Europejczykami, za swój dom uważają bardziej Wielką Brytanię niż Polskę, a dla wielu rodzin możliwość rozmawiania po polsku wcale nie jest w tym domu najważniejsza.