Dwa dni przed unijnym szczytem w sprawie warunków członkostwa Wielkiej Brytanii, premier David Cameron prowadzi rokowania w Parlamencie Europejskim. Tymczasem na Wyspach, zastrzeżenia budzi nie tylko bardzo ograniczony zakres unijnych ustępstw, ale i cały proces prowadzący do referendum.

Przed spotkaniem z Cameronem, przewodniczący europarlamentu, Martin Schulz zaapelował do brytyjskiego elektoratu, aby na podstawie czwartkowej umowy zagłosowało w referendum "Tak". Ale 10 dni temu ten sam Schulz pytany o trwałość takiego porozumienia powiedział telewizji SKY, że "nie ma w życiu nic nieodwracalnego".

Wątpliwości Brytyjczyków budzi też sam proces negocjacyjny, który prowadzi niemal wyłącznie premier Cameron. Jego ministrowie coraz bardziej natarczywie przypominają mu o zasadzie wspólnej odpowiedzialności i rządów gabinetowych. Również posłowie mają mu za złe, że jedzie na kluczowe spotkanie, od którego zależy przyszłość kraju, bez debaty w parlamencie i poparcia większości. Wreszcie konstytucjonaliści zaczynają kwestionować, czy referendum ma prawo decydować o pozostaniu, lub wystąpieniu z Unii. Jak twierdzą, w brytyjskim ustroju referendum nie ma żadnej prawnie wiążącej mocy i ostateczna decyzja musi należeć do Izby Gmin.