MIROSŁAW BIENIECKI: Państwo powinno zająć się edukacją najmłodszych obywateli za granicą. Tak robią Anglicy, Niemcy – wykorzystują do tego takie instytucje jak British Council czy Goethe Institut
prof. Mirosław Bieniecki, Instytut Studiów Migracyjnych / Dziennik Gazeta Prawna
Czy polskie dzieci urodzone na emigracji będą w przyszłości wracać do Polski? Jak wynika z wyliczeń DGP, rocznie przybywa ich prawie 40 tys.
Polscy emigranci przestali mieć opory przed rozmnażaniem się za granicą. Kiedyś ludzie mówili: jadę na chwilę, dorobię się, a później wracam, zakładam rodzinę, poprowadzę własny biznes. Rzeczywistość pokazała, że ten plan był zbyt trudny. Teraz, zamiast wracać, ci ludzie ciągną za sobą babcie, dziadków, przyjaciół. Wielu z nich mówi, że posiedzi za granicą, dopóki dzieci nie pójdą do szkoły. Ja raczej w to nie wierzę, spodziewam się, że już zostaną. Nawet jeśli powoli rzeczywistość w Polsce zmienia się na lepsze, dla nich to tempo jest niewystarczające. Percepcja wciąż jest taka, że nie ma do czego wracać. Ludzie przyzwyczajają się do tego, jak się mieszka za granicą, a ich dzieci powoli stają się małymi Anglikami, Belgami, Holendrami. Pochodzenia polskiego, ale jednak.
Bardzo to mało optymistyczne.
Ale te mechanizmy znamy z badań emigracji do USA. Pierwsze pokolenie urodzone za granicą raczej asymiluje się z lokalną ludnością, dopiero drugie szuka korzeni. Kiedy PO doszła do władzy, próbowała zorganizować program powrotów do kraju. Nic z tego nie wyszło.
A jeśli jednak ktoś będzie decydował się wracać, co czeka te dzieci w Polsce?
Czeka je wiele barier, a im starsze, tym będzie gorzej. Dzieci wracające z emigracji będą znały inny kod kulturowy – w pierwszych latach życia czytały inne książki, oglądały inne filmy. Przynajmniej na początku dla rówieśników będą bardziej tamtejsze niż tutejsze. Będą miały inną wizję historii, trochę inaczej mówiły. Do tego dochodzą różnice programowe w szkole. Rodzice zdają sobie sprawę z tych konsekwencji, dlatego obawa przed nimi powoduje, że przekładają powrót na później – kiedy już dziecko skończy podstawówkę, może w liceum?
Problemy, o których pan mówi, przynajmniej częściowo mogłaby rozwiązać polska szkoła. Tymczasem tych nie ma zbyt wiele – głównie w dużych ośrodkach. Duża część Polaków jest pozbawiona dostępu do edukacji po polsku.
Państwo powinno zająć się edukacją najmłodszych obywateli za granicą. Tak robią Anglicy, Niemcy – wykorzystują do tego takie instytucje jak British Council czy Goethe Institut. Zdają sobie sprawę, że najmłodsi, którzy utrzymują łączność z krajem, to olbrzymi potencjał na przyszłość. Jako dorośli stają się ambasadorami swojego kraju za granicą – pracują w firmach, które później utrzymują stosunki z niemieckimi czy brytyjskimi przedsiębiorstwami, promują markę kraju.
Im bardziej nasz kraj zadba o młodych emigrantów, tym lepszymi będą w przyszłości ambasadorami. I w drugą stronę – im mniej wydamy na to, żeby młodzi kształcili się po polsku, znali polską historię, tym w przyszłości mniejszy będzie dla nas z nich pożytek. Państwo polskie bardzo źle robi, że ich zaniedbuje. Zresztą nie ich jednych – w tę stronę powinniśmy już dawno iść, jeśli chodzi o Polaków na Wschodzie. Już dziś zaczynamy myśleć, że potrzebujemy imigrantów, staramy się ściągnąć na polskie uczelnie na przykład Ukraińców. Nie robimy jednak niczego poważnego, żeby zaoferować coś naszym rodakom z byłego imperium sowieckiego. Dowodem na porażkę w tym zakresie było to, że wielu repatriantów wróciło tam, gdzie się urodziło, bo w Polsce nie mogli się odnaleźć.