Pytanie, jak będzie wyglądał przyszły konflikt zbrojny, nieustannie dręczy generałów i analityków. Ale trafne prognozy zdarzają się rzadko. Jeśli już, to zwykle nie tym osobom, które podejmują kluczowe decyzje
Na Ukrainie trwa zawieszenie broni, lecz dane wywiadowcze nie pozostawiają cienia wątpliwości. W strefie walk Rosja skoncentrowała potężne siły. Już teraz zgromadziła tam więcej czołgów, niż posiadają na stanie armie Niemiec, Francji i Włoch razem wzięte. Zaniepokojeni generałowie sił NATO tworzą scenariusze na przyszłość. – Moskwa może zająć państwa bałtyckie i Kijów w ciągu dwóch dni – oznajmił pod koniec ubiegłego tygodnia wybrany na dowódcę Komitetu Wojskowego NATO czeski gen. Petr Pavel. Szef Dowództwa Sił Połączonych NATO, niemiecki gen. Hans-Lothar Domrose ostrzegł, że w razie konieczności Putin „jest gotów do użycia broni jądrowej”.
Obawy o to, czym Kreml może znów zaskoczyć przeciwników, są uzasadnione. Zaledwie rok temu furorę zrobiło pojęcie wojny hybrydowej, gdy Krym, a potem miasta na wschodzie Ukrainy opanowywały oddziały w mundurach bez dystynkcji, złożone z najemników i żołnierzy sił specjalnych. Pojawieniu się „zielonych ludzików”, starannie ukrywających przynależność państwową, towarzyszyły akcje terrorystyczne, kampania dezinformacyjna w mediach oraz ataki hakerskie. Nim władze w Kijowie zdobyły się na reakcję, stracono kilka prowincji. Choć Kreml też nie osiągnął pełnego sukcesu, bo zaskoczyły go sankcje Zachodu i spadek cen ropy.
I dziś nikt nie potrafił przewidzieć rozwoju sytuacji. Moskwa nie przeprowadziła blitzkriegu. Zaś UE i USA muszą pogodzić się z tym, iż nie da się, używając jedynie ekonomicznych represji, zmusić Rosji do ustępstw. A to zapowiada długotrwałą wojnę pozycyjną toczoną na zastępczych frontach: gospodarczym, kulturowym, propagandowym. Jednak i ta prognoza może okazać się chybiona, bo konflikty najłatwiej dają się zrozumieć dopiero po ich zakończeniu.

Rzeź nie do pomyślenia

„Wojna jest jedynie kontynuacją polityki innymi środkami” – twierdził Carl von Clausewitz. Na myśli pruskiego generała, że działania zbrojne winny być przede wszystkim elementem ogólnej strategii politycznej, wychowały się pokolenia sztabowców i polityków.
Takie założenia przyświecały kanclerzowi Bismarckowi, gdy w 1870 r. planował pokonanie Francji. Wynik wojny został przesądzony w ciągu dwóch pierwszych miesięcy podczas walk manewrowych. Po zwycięskich bitwach Prusacy ścigali uciekających Francuzów, zmuszając ich do kolejnych starć. Wreszcie okrążono Paryż, po czym Prusacy wstrzymali działania zbrojne, ograniczając się jedynie do ostrzeliwania stolicy Francji. Bismarck czekał, co przyniesie rewolucja, która wybuchła w mieście. Uznając, że od triumfów bitewnych ważniejszy jest bieg wydarzeń politycznych. Starał się nimi manipulować tak, by konkurencyjne mocarstwo wyszło z konfliktu nie tylko pokonane, ale też na długie lata osłabione.
Ta clausewitzowska taktyka inspirowała następne pokolenia wodzów. „Wojna sprowadza niedostatek, wraz z nią zamiera wszelkie życie. Stąd wniosek, że nie może trwać długo, musi być prowadzona gwałtownie i szybko osiągnąć cel, albo nie da wyników” – mówił studentom w 1900 r. wykładowca L’École militaire (Akademii Sztabu Generalnego) kpt. Ferdinand Foch. Późniejszy marszałek i głównodowodzący sił alianckich podczas I wojny światowej rozumował jak polityk. Żyjące w coraz większym dostatku społeczeństwa Europy nie sprawiały wrażenia zdolnych do udźwignięcia wieloletnich wyrzeczeń. Dlatego wśród generalicji dominowało przekonanie, iż zwycięstwo dadzą jedynie szybkie ofensywy.
Plany wojny przygotowane przez francuski sztab generalny zakładały offensive foudroyante (ofensywę piorunującą). Dwie wielkie armie miały wkroczyć na terytorium Niemiec: jedna na północ od Metzu, druga na południe od Nancy. „Wojna będzie krótkotrwała” – głosił punkt pierwszy offensive foudroyante. Niemcy myśleli dokładnie tak samo. Opracowany przez feldmarszałka Alfreda von Schlieffena plan przewidywał rozstrzygnięcie konfliktu w trzy miesiące. Wielkim łukiem przez terytorium Belgii i Holandii armia cesarska miała dotrzeć do Paryża, powtarzając sukces z 1870 r.
A przecież główną broń – oprócz piechoty – stanowiły wówczas artyleria oraz karabiny maszynowe. Analizując możliwości nowoczesnych technologii, bez zwracania uwagi na konieczności polityczne, można było zauważyć, iż plany strategów są warte mniej od papieru, na którym je szkicowano. Dowiódł tego warszawski przemysłowiec Jan Bloch. „Wskutek udoskonalenia broni, wprowadzenia pocisków wybuchowych i małokalibrowych karabinów, a także wobec rozmiarów, do jakich dojść mogą działania wojenne armii milionowych, wojna przyszła ciągnąć się będzie przez lat wiele” – zapisał na łamach siedmiotomowego dzieła pt. „Przyszła wojna”. Wydana w 1898 r. książka stała się bestselerem w Europie. Autor z wielkim znawstwem analizował możliwości nowoczesnej techniki. Zwracając szczególną uwagę na szybkostrzelne działa, karabiny maszynowe, statki powietrzne i drut kolczasty. Wedle jego obliczeń okopany piechur mógł bez problemu odeprzeć atak 10 przeciwników, zabijając większość z nich. „Dziś prawo powołuje pod broń całe narody, które muszą walczyć już nie w obronie terytoryum (pisownia oryg. – aut.), lecz niejako o własny byt” – ostrzegał przed powszechną rzezią Bloch. Popularność „Przyszłej wojny” sprawiła, iż w 1901 r. został nominowany do pokojowej Nagrody Nobla. Jednak generałowie uznali książkę za majaczenia dyletanta.

Trudno być prorokiem sztabowców

„Nie wiem, co robić. To nie jest wojna!” – oznajmił podwładnym na początku 1916 r. minister wojny Wielkiej Brytanii Horatio Kitchener. Właśnie zaczynała się bitwa o Verdun, w której, po wielomiesięcznej jatce, zginęło ponad milion żołnierzy. Przy czym zarówno Niemcy, jak i Francuzi nie zdobyli nawet skrawka ziemi. Działa i karabiny maszynowe i drut kolczasty sprawiły, że na froncie zachodnim – od Morza Północnego do granicy szwajcarskiej – ciągnęły się dwie równoległe linie okopów. Aż do początku 1918 r. nie udało się ich przesunąć nawet o kilkanaście kilometrów. Nie zmieniło tego wprowadzenie do walki samolotów bojowych oraz trujących gazów. Wyjątek stanowiły czołgi.
Po raz pierwszy w dużej liczbie, ponad 400 sztuk, użyto ich pod koniec listopada 1917 r. w bitwie pod Cambrai. Niemiecka linia pękła na całej długości natarcia, co wywołało taką euforię, iż w Wielkiej Brytanii bito w dzwony we wszystkich kościołach. Jednak brak paliwa i masowe psucie się maszyn nie pozwoliły wykorzystać zwycięstwa do przełamania frontu. Ostatecznie I wojnę światową wygrali alianci, ale tylko dlatego, że przystąpiły do niej Stany Zjednoczone. Wykrwawione demograficznie i ekonomicznie Niemcy musiały w końcu skapitulować, mimo iż ich armia cały czas walczyła na terytorium Francji.
Klęska wroga przekonała francuskich sztabowców, że przebieg następnego konfliktu sprowadzać się będzie do skutecznego wykrwawienia przeciwnika, przy ograniczaniu strat własnych. Dla rządu w Paryżu taka taktyka stanowiła konieczność ze względów demograficznych. Mając niespełna 40 mln mieszkańców i prawie zerowy przyrost naturalny, bano się, że śmierć milionów młodych mężczyzn w następnej wojnie może oznaczać ostateczne utracenie mocarstwowej pozycji. Dlatego z takim entuzjazmem przyjęto plany ministra wojny André Maginota, by granicę z Niemcami zabezpieczyć potężnym pasem umocnień.
Wkrótce fortyfikacje te stały się kluczowym elementem francuskiej doktryny wojennej. Nacierający Niemcy powinni byli dobrowolnie iść na rzeź, próbując przełamać Linię Maginota. Na koniec zamierzano dobić ich kontruderzeniem piechoty III Republiki wspieranej przez czołgi i lotnictwo. Przebywający na początku lat 30. w Paryżu gen. Władysław Sikorski nie podzielał optymizmu goszczących go bohaterów I wojny światowej, takich jak generałowie Petain, Weygand czy Gamelin. W opublikowanej w 1934 r. książce „Przyszła wojna”, jak niegdyś Bloch (zbieżność tytułów nie mogła być przypadkowa), wcielił się w rolę proroka. Pomysł wydania ogromnych sum na fortyfikowanie granic uznawał za decyzję „podyktowaną względami politycznej, a nie rzeczowej natury”, którą z punktu widzenia wojskowego nazwał „samobójczą”. Ponieważ „przy dzisiejszych technicznych środkach walki nie ma na tyle trwałych umocnień, których nie można było przerwać” – twierdził Sikorski, krytykując ideę wojny defensywnej. „Ofensywa, jak się zdaje, będzie w przyszłości coraz to groźniejsza, szczególnie po stronie wojsk zaopatrzonych bogato w nowoczesny sprzęt. Posuwać się ona będzie naprzód przy pomocy potężnych skoków, rozwijając się daleko szybciej, a sięgając daleko głębiej, aniżeli to miało miejsce w czasach wielkiej wojny (I wojny światowej – aut.). Tym więcej, że zmotoryzowane i zmechanizowane wojska pozwalają na odrodzenie się marszu w wielkim stylu” – dodawał. Wśród francuskich oficerów sztabowych opinię tą podzielał jedynie młody pułkownik Charles de Gaulle.
„Silnik zapewni nowoczesnym środkom niszczenia taką siłę, taką szybkość i taki zasięg działania, że wojna ta wcześniej lub później stać będzie pod znakiem ruchu, zaskoczeń, głębokich włamań, pościgów, których rozmiary i tempo przewyższą wielokrotnie wszystkie najbardziej piorunujące wydarzenia w przeszłości” – ostrzegał de Gaulle w książce „Ku armii zawodowej” („Vers l’armée du métier”), opublikowanej w tym samym roku, co dzieło Sikorskiego. „Musiałbym zwariować, aby podjąć ryzyko awantury na przedpolu Maginot” – tak skomentował wówczas teorie zwolenników działań manewrowych minister wojny Francji Louis Maurin. Uważnie czytał je tylko obiecujący oficer niemieckiej armii Heinz Guderian. Na koniec w 1937 r. rozwinął w książce pod znamiennym tytułem „Achtung-Panzer!”. Przedstawiając nowatorską taktykę, potężnych formacji czołgów, które po przełamaniu frontu wychodziłyby daleko na tyły wojsk przeciwnika. Ten zaś traciłby gros swych sił militarnych podczas panicznego odwrotu.

Niszczyciele światów

„Teraz pole bitwy rozpościera się na całym terytorium walczących narodów. Ludność cywilna będzie odczuwała bezpośrednie działania wojenne tak samo jak armia” – zapisała w 1935 r. w dziele „Wojna totalna” gen. Erich Ludendorff. Dawny głównodowodzący niemieckiej armii nie miał wątpliwości, co przyniesie przyszłość. „Wojna totalna ma na względzie nie tylko armię, lecz i narody. Oko za oko, ząb za ząb – taka będzie prawdziwa dewiza wojny totalnej” – dodawał.
Tymczasem ci, w których rękach spoczywały kluczowe decyzje, popełniali błąd za błędem. Przywódcy francuscy, brytyjscy i polscy kwestie militarne zupełnie podporządkowali politycznym. We wrześniu 1939 r. wojska II Rzeczypospolitej zostały rozciągnięte wzdłuż długiej na ponad 1 tys. km linii obrony, ponieważ marszałek Rydz-Śmigły i szef MSZ płk Beck bali się, że Niemcy anektują jedynie Gdańsk. Podobnie jak wcześniej czeskie Sudety, a potem znów się zatrzymają. Nie zamierzano więc oddać ani piędzi polskiej ziemi bez walki. Z kolei Francuzi czekali za Linią Maginota, bo obawiano się opinii wyborców, jeśli zginęłoby zbyt wielu żołnierzy III Republiki. W obu przypadkach korpusy pancerne Wehrmachtu miały ułatwione zadanie. Realizując w sposób wręcz podręcznikowy założenia taktyczne sformułowane przez Guderiana.
Jednak przywódcy III Rzeszy, oszołomieni sukcesami, popełnili kardynalne błędy. Adolf Hitler zupełnie zlekceważy rady Ludendorffa, żeby przestawić całą gospodarkę na produkcję militarną i podporządkować temu zadaniu wszystkich obywateli. Zrobili to natychmiast przegrywający alianci oraz Związek Radziecki. Hitler zwlekał, bojąc się wzrostu niezadowolenia Niemców. Dopiero w 1943 r. pozwolił, by Albert Speer zaczął wcielać w życie ekonomiczne zasady wojny totalnej. Co najmniej dwa lata za późno, bo aliancki przemysł, przestawiony już całkowicie na produkcję zbrojeniową, wytwarzał kilkakrotnie więcej czołgów i samolotów. Ostatecznie o losach II wojny światowej zdecydowała przewaga w liczbie posiadanego, nowoczesnego sprzętu oraz dostępie do źródeł paliwa.
I znów, podobnie jak pod koniec poprzedniego wielkiego konfliktu, rewolucje technologiczne kształtowały przyszłość. W III Rzeszy, pod okiem genialnego konstruktora Wernhera von Brauna, powstały pierwsze rakiety balistyczne V-2. Z kolei w Stanach Zjednoczonych zbudowano bombę atomową. „Teraz stałem się Śmiercią, niszczycielem światów” – wyszeptał szef projektu „Manhattan” Robert Oppenheimer, oglądając eksplozję jądrową 16 lipca 1945 r. Cytując wers ze starożytnego indyjskiego eposu Bhagawadgity, utrafił w sedno. Kolejna wojna światowa mogła oznaczać zagładę całej cywilizacji. Tym bardziej że już w 1947 r. główni zwycięzcy poprzedniej, Stany Zjednoczone i Związek Radziecki, stanęły na krawędzi zbrojnego starcia.
Agresywne dążenia komunistów do objęcia władzy nad jak największym obszarem świata powodowały reakcję ze strony USA. Doradca prezydenta Trumana Bernard Baruch podczas debaty w Kongresie USA po raz pierwszy użył określenia „zimna wojna”, z myślą, iż w każdej chwili może się ona przekształcić w gorącą. Na sztabowych mapach planowano ją jako miażdżące uderzenia zagonów pancernych liczących wiele tysięcy czołgów i bojowych wozów piechoty. Kluczowe punkty oporu chciano niszczyć taktycznymi ładunkami atomowymi. W planach operacyjnych Układu Warszawskiego przewidywano detonowanie ponad stu głowic atomowych jedynie na terenie Niemiec Zachodnich. Sztabowcy NATO z kolei zakładali odcięcie nacierających sił komunistycznych od zaplecza, przez zaatakowanie terytorium Polski ok. 60 ładunkami nuklearnymi o łącznej mocy 25–30 megaton (bomba zrzucona na Hiroszimę miała siłę 16 kiloton). „Nie wiem, jaka broń będzie użyta w trzeciej wojnie światowej, ale czwarta będzie na maczugi” – prognozował wybitny fizyk Albert Einstein.
Tymczasem broń atomowa zamiast zagłady przyniosła światu kilka dekad stabilizacji. Co zakrawało na zupełny paradoks, ponieważ jednocześnie Stany Zjednoczone i Związek Radziecki nieprzerwanie toczyły ze sobą zimną wojnę. Co jakiś czas przybierała ona formę gorącej, jak miało to miejsce w Korei. Obaj główni gracze starali się jednak maskować swoją obecność. Armia amerykańska walczyła pod flagą ONZ, zaś ZSRR jedynie wspierał wojska Korei Północnej i Chin dostawami sprzętu oraz „ochotnikami”. Gdy zaś krewki generał MacArthur zażądał pozwolenia na użycie broni atomowej przeciw Chińczykom, zamiast zgody dostał od prezydenta Harry’ego Trumana dymisję.

Jesteśmy w telewizji

„Co się do cholery dzieje? Myślałem, że wygrywamy tę wojnę!” – wykrzyknął 31 stycznia 1968 r. podczas programu CBS Walter Cronkite. Ówczesny największy autorytet wśród telewizyjnych komentatorów był równie zaskoczony, jak każdy Amerykanin z prezydentem Lyndonem B. Johnsonem włącznie. Bo Wietkong złamał rozejm i zaatakował miasta Wietnamu Południowego. Oto miliony ludzi mogły zobaczyć na ekranach telewizorów ciała zabitych amerykańskich żołnierzy i szturm na ambasadę USA w Sajgonie.
Uwadze widzów umknęło, iż ofensywa Tet była aktem desperacji Wietnamu Północnego. Komuniści posłali słabo uzbrojonych żołnierzy na umocnione pozycje armii USA. Podczas ataku zginęło 50 tys. partyzantów i Wietkong utracił zdolność prowadzenia operacji na większą skalę. To nie dotarło do świadomości członków rządu w Waszyngtonie. Sześciu współpracowników Johnsona postulowało szybkie wycofanie się z Wietnamu, jeden się wahał, tylko czterech chciało kontynuowania walki. „Zawsze miałem większość z nich za ludzi silnych i zrównoważonych. Jeśli wieści o ofensywie Tet wpłynęły tak mocno na nich, to co musi myśleć przeciętny obywatel kraju?” – zapisał Johnson. Tak zaczynała się era wojen telewizyjnych. Tę pierwszą, w Wietnamie, wygrał Związek Radziecki. Obywatele państw demokratycznych, którzy zobaczyli, jak okrutna bywa wojna, wzniecili wielką falę protestów. Johnson zrezygnował z kandydowania w następnych wyborach i poprosił rząd w Hanoi o rozmowy pokojowe. W ich wyniku armia USA wycofała się w 1973 r. z Wietnamu Południowego, a porzuconego sojusznika szybko dobili komuniści.
Z przebiegu tego konfliktu obie strony wyciągnęły odmienne wnioski. Stany Zjednoczone zainwestowały ogromne sumy w rozwój technologii militarnych. Położono nacisk na stworzenie inteligentnych rodzajów broni, potrafiących precyzyjnie odnajdywać cele i niszczyć je, bez zabijania cywili. Założono, iż przyszłe wojny muszą być prowadzone przy minimalnych stratach własnych, a także ograniczaniu cierpienia ludności. Żeby nigdy więcej już nie szokować telewidzów obrazami tysięcy trupów. Z kolei Związek Radziecki postawił na doskonalenie wszelkich form destabilizowania wrogich mu państw. Wolność słowa i zrzeszania się w krajach demokratycznych sprzyjała podburzaniu opinii publicznej przeciwko własnym rządom. Kreml nie szczędził więc gotówki na wpieranie partii lewicowych – postulujących rozbrojenie, ruchów społecznych domagających się wycofania wojska amerykańskiego z Europy, organizacji terrorystycznych. Tymczasem najważniejszym polem bitwy zimnej wojny okazała się ekonomia. Gdy prezydent Ronald Reagan przyspieszył wyścig zbrojeń i w porozumieniu z Arabią Saudyjską zadbał o spadek cen ropy, gospodarka ZSRR załamała się. A niedługo potem rozpadło się sowieckie imperium.
W tym czasie USA prowadziły „wzorcową wojnę ” z Irakiem. Aby odbić Kuwejt najechany przez wojska Saddama Husajna, Waszyngton w połowie 1991 r. zawiązał wielką koalicję pod egidą ONZ. Akcję zbrojną rozpoczęła ofensywa lotnicza trwająca aż 6 tygodni. Pociski samosterujące, naprowadzane laserem bomby i wiele innych rodzajów inteligentnych broni systematycznie niszczyło potencjał militarny agresora. Właściwa część operacji „Pustynna burza” trwała ledwie 4 dni. Tyle czasu bowiem zajęło wojskom alianckim kompletne rozbicie armii Iraku.
Prezydent George H.W. Bush wygrał nawet z telewizją. Dziennikarzy trzymano w hotelu na tyłach frontu, zabierano na zorganizowane wycieczki daleko od właściwych punktów walki. Jak twierdzi Francois Heisbourg w książce „Wojny”, ani razu nie pokazano zwłok poległego w walce alianckiego żołnierza. Z konfliktu uczyniono starannie wyreżyserowany spektakl. I wszystkim wówczas się wydawało, że następne wojny będą takie jak ta. Przebudzenie nie nastąpiło nawet 11 września 2001 r., gdy uprowadzone przez terrorystów z Al-Kaidy samoloty pasażerskie uderzyły w wieże WTC.
Prezydent George W. Bush pod hasłem walki z terroryzmem beztrosko posłał po raz kolejny amerykańskich żołnierzy do Iraku. Pewien, iż nastąpi powtórka „Pustynnej burzy”. Tymczasem zainicjował ciąg wydarzeń destabilizujących tamten region świata. Dziś konflikt trwa nadal, ale głównym przeciwnikiem stało się Państwo Islamskie, którego narodzin nie przewidział żaden analityk. Jego wojownicy wyrzynają przeciwników z okrucieństwem zbliżonym do tego z XVI-wiecznych wojen religijnych w Europie. Stany Zjednoczone i zachodni sojusznicy, zdając się na ataki lotnicze, inteligentną broń oraz bojąc stracić zbyt wielu żołnierzy, są wobec islamistów bezradne. Nie inaczej rzecz się ma z ofensywnymi poczynaniami Rosji na Ukrainie. Ale taki stan rzeczy nie potrwa wiecznie, bo wprawdzie na nową wojnę sztabowcy nigdy nie są dobrze przygotowani, lecz zawsze potrafią z jej przebiegu wyciągać wnioski.

Nie wiem, co robić. To nie jest wojna! – oznajmił podwładnym na początku 1916 r. minister wojny Wielkiej Brytanii Horatio Kitchener. Właśnie zaczynała się bitwa o Verdun