Konserwatyści próbują się przedstawiać jako partia ludzi pracujących. Laburzyści przekonują o swoich kompetencjach gospodarczych
Konserwatyści i laburzyści, którzy w sondażach przed majowymi wyborami parlamentarnymi idą łeb w łeb, usilnie próbują przekonać wyborców, że są kimś innym niż w rzeczywistości. Partia premiera Davida Camerona, tradycyjnie utożsamiana z brytyjską elitą, przedstawia się jako ugrupowanie ludzi pracujących. Partia Pracy, za której rządów Wielka Brytania wpadła w kryzys finansowy, zapewnia, że lepiej się zna na gospodarce.
W minionym tygodniu wszystkie główne brytyjskie partie opublikowały swoje manifesty wyborcze – i momentami trudno było się zorientować, które obietnice są czyje. – W ciągu następnych pięciu lat chodzi o to, by dobre informacje na temat gospodarki przełożyły się na dobre życie was i waszych rodzin. Jesteśmy partią ludzi pracujących, która oferuje wam bezpieczeństwo na każdym etapie życia – mówił Cameron, prezentując manifest wyborczy konserwatystów. Do tej pory w kampanii kładli oni nacisk raczej na to, że proces wyprowadzania kraju z kryzysu gospodarczego jeszcze się nie skończył i oddanie władzy w ręce laburzystów grozi powrotem do czasów nieodpowiedzialnych wydatków. Nie przypadkiem też na miejsce prezentacji programu wybrali oni niespełna dwustutysięczne przemysłowe Swindon.
– Sam początek naszego manifestu jest inny niż w poprzednich wyborach. Nie jest on listą wydatków. Na jego pierwszej stronie znajduje się wezwanie do ochrony finansów publicznych kraju, wiążące zobowiązanie, że każda nowa polityka, którą proponujemy, zostanie sfinansowana bez choćby pensa dodatkowego zadłużenia – obiecał z kolei w Manchesterze lider opozycji Ed Miliband. Tymczasem przez wiele poprzednich miesięcy atakował on konserwatywnego ministra finansów George’a Osborne’a za to, że redukowanie deficytu odbywa się kosztem zwykłych ludzi.
Co więcej, szczególnie w przypadku konserwatystów, za tymi słowami idą konkretne zapowiedzi. I tak zamierzają m.in. całkowicie zwolnić z podatku dochodowego te osoby, które pracują za minimalne wynagrodzenie w wymiarze do 30 godzin tygodniowo, rozszerzyć program Right-to-Buy, który pozwala osobom wynajmującym mieszkania komunalne nabywać je po znacznie obniżonych cenach, zapewnić 30 godzin bezpłatnej opieki przedszkolnej dla rodzin, w których oboje rodziców pracuje, przeznaczyć dodatkowe 8 mld funtów na służbę zdrowia i zwiększyć minimalne wynagrodzenie do 6,7 funta za godzinę jesienią i do 8 funtów do końca obecnej dekady.
Dla bardziej tradycyjnego elektoratu konserwatystów też coś pozostało. Brytyjski premier potwierdził, że do 2017 r. odbędzie się referendum na temat dalszego członkowstwa kraju w Unii Europejskiej, zapowiedział, że przed końcem kadencji nowego parlamentu deficyt budżetowy zmieni się w nadwyżkę, podwyższona zostanie – do 50 tys. funtów – kwota, po której przekroczeniu płaci się najwyższą, 40-procentową stawkę podatkową, oraz ograniczona zostanie imigracja, zarówno z krajów UE, jak i spoza nich. Liczbę migrantów z UE brytyjski premier zamierza zmniejszyć poprzez wprowadzenie zasady, że uzyskają oni prawo do ulg podatkowych i zasiłków dopiero po czterech latach pracy w Wielkiej Brytanii, do zasiłku mieszkaniowego – po czterech latach pobytu. Szukający pracy mają utracić prawo do zasiłku dla bezrobotnych, a jeśli przez pół roku im się to nie uda, będą musieli wyjechać z kraju.
Laburzyści z kolei nie tylko nie chcą zwiększać zadłużenia, ale też zamierzają zobowiązać się do tego, że z każdym rokiem deficyt będzie spadał, że nie będzie podwyżek podatku dochodowego (nie licząc przywrócenia 50-procentowej stawki dla zarabiających powyżej 150 tys. funtów rocznie), podatków od przedsiębiorstw, składek na ubezpieczenia społeczne ani stawki VAT. Chcą także zlikwidować furtkę, która pozwala brytyjskim rezydentom unikać płacenia w kraju podatków. A nawet domagają się wyjaśnień, w jaki sposób konserwatyści zamierzają sfinansować te dodatkowe 8 mld na służbę zdrowia – laburzyści planują na ten cel tylko 2,5 mld, które będzie pochodzić z podatku od nieruchomości wartych jednostkowo ponad 2 mln funtów.
Poza pretendowaniem do fiskalnej odpowiedzialności reszta programu Partii Pracy jest dla niej bardziej typowa. Są w nim podniesienie minimalnego wynagrodzenia do 8 funtów za godzinę, zamrożenie opłat za energię i cen biletów kolejowych, rozszerzenie systemu opieki nad dziećmi pracujących rodziców, ograniczenie opłat za studia wyższe czy zgodny z inflacją wzrost wysokości zasiłków na dzieci. Co więcej, reagując na antyimigranckie nastroje w brytyjskim społeczeństwie, laburzyści – za których rządów Wielka Brytania w 2004 r. całkowicie otwarła rynek pracy dla nowych członków UE – zamierzają ograniczyć prawo do zasiłków. Imigranci zyskiwaliby prawo do nich dopiero po dwóch latach pobytu.
Problem w tym, że ani jedna, ani druga partia nie wyglądają w tym, co mówią, nazbyt wiarygodnie. – Prawda o Partii Konserwatywnej jest taka, że ona nie jest partią ludzi pracujących. Od początku do końca i na zawsze to partia najbogatszej części naszego społeczeństwa. Doskonale było to widać w tym, co dziś powiedzieli – skomentował wystąpienie Camerona Ed Miliband. – Twierdzenia Eda Milibanda, że Partia Pracy nie będzie zaciągać nowych długów, przypominają trochę słowa alkoholika, który pije codziennie butelkę wódki, ale zapewnia, że nie planuje otwarcia żadnej dodatkowej flaszki – mówił z kolei Nick Clegg, lider Liberalnych Demokratów, którzy wraz z konserwatystami tworzą koalicję rządową.
To, że partie wytykają sobie nieszczerość intencji, jest oczywiście zrozumiałe, gorzej, że to samo mówią eksperci i prasa. – Laburzyści zobowiązują się do tego, by przed końcem kadencji parlamentu osiągnąć nadwyżkę w budżecie. Jednak wciąż nawet nie napomykają, w jakim czasie chcą to zrobić. To może oznaczać albo znaczące cięcia wydatków lub podwyżki podatków, jeśli chcą to w ciągu trzech lat, albo żadnych cięć, jeśli po prostu ma to się stać przed końcem kadencji – mówi Paul Johnson, dyrektor Institute for Fiscal Studies.
„Manifest konserwatystów proponuje podejście »od kołyski aż po grób«, niemal jak dokument, który był podstawą państwa opiekuńczego. »Jesteśmy partią ludzi pracujących, proponujemy wam bezpieczeństwo na każdym etapie waszego życia«. Ed Miliband albo każdy przywódca Partii Pracy po II wojnie światowej mógłby wypowiedzieć to zdanie” – skomentował z przekąsem sympatyzujący z konserwatystami dziennik „Daily Telegraph”.
Co najważniejsze, te próby sięgania poza własny elektorat i udawania kogoś innego, na razie nie przynoszą efektów. W sondażach poparcie dla obu partii się nie zmieniło – wynosi po 34 proc., co oznacza, że żadna z nich nie będzie miała po 7 maja bezwzględnej większości w parlamencie.
323 tyle mandatów w Izbie Gmin jest faktycznie potrzebne do samodzielnych rządów. Formalnie większość wynosi 325, ale cztery bądź pięć miejsc w Irlandii Północnej zdobędzie Sinn Fein, która bojkotuje brytyjski parlament
280–286 na tyle miejsc w parlamencie mogą w najlepszym wypadku liczyć konserwatyści
34 proc. tyle według ostatnich sondaży wynosi poparcie zarówno dla konserwatystów, jak i dla Partii Pracy