O tym, gdzie jest nasze miejsce i dlaczego wylądowaliśmy tak daleko od centrum świata - mówi Jan Sowa, socjolog związany z Uniwersytetem Jagiellońskim. Autor książki „Fantomowe ciało króla. Peryferyjne zmagania z nowoczesną formą”.

Nastała moda na ekscytowanie się „polskim cudem gospodarczym”. Niedawno ekonomista Banku Światowego Marcin Piątkowski napisał, że ostatnie dwie dekady to ekonomicznie najlepszy okres od złotej epoki jagiellońskiej XVI w.

To w polskiej historii nic nowego. Wspólnota polityczna, której jesteśmy spadkobiercami, zawsze miała skłonności do megalomanii. I zapominania, czym naprawdę jest.

A czym jest?

Peryferią.

Co to znaczy?

Polska jest częścią cywilizacji europejskiej, zawsze była – co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Ta przynależność to z jednej strony dobra wiadomość, bo Europa to w historii świata region najbogatszy i najlepiej rozwinięty. Ale z drugiej strony informacja nie najlepsza, ponieważ z ekonomicznego punktu widzenia zajmujemy w tym rozwiniętym świecie pozycję bardzo niewdzięczną. Peryferyjną właśnie. To nie jest żadne użalanie się na zły los i podłych sąsiadów. Tak po prostu działa system zwany kapitalizmem, bo on jest z natury systemem nierównomiernego rozwoju. Jeśli wyobrażamy sobie, że w kapitalizmie wszędzie będzie taki sam dobrobyt, żyjemy złudzeniem.

Jak to się przejawia w praktyce?

Peryferie mają do zaoferowania centrum zazwyczaj trzy rzeczy: nisko przetworzone towary rolne, bogactwa naturalne i tanią siłę roboczą. To z tego względu są atrakcyjne dla centrum. Polska szkoła historii gospodarczej – a zwłaszcza Witold Kula czy Marian Małowist – pokazywali to zjawisko na wielu dobrych przykładach. I u nich doskonale widać, że już od późnego średniowiecza cały nasz region zaczyna specjalizować się w produkcji określonych nisko przetworzonych dóbr. Polska eksportuje głównie zboże, Węgry bydło, a Czechy i Słowacja to z kolei kopalnie surowców. Skandynawia – co ciekawe – też była wtedy peryferią, ale potem zdołała się z tej roli wyzwolić – sprzedawała głównie drewno i smołę.
Ten awans dokonał się dzięki długotrwałemu wysiłkowi. Na przykład w Szwecji w XVI i XVII w. przeprowadzono reformy osłabiające tradycyjną szlachtę i wzmacniające władzę centralną. Dzięki temu królestwo wyrwało się ze swojej peryferyjnej pozycji.

To źle, że produkowali i eksportowali to, co mieli najcenniejszego?

Wymiana, która zaczęła się wtedy kształtować, jest relacją nierówną. Od czasu późnego średniowiecza kapitał akumuluje wyłącznie centrum, czyli kraje zachodu Europy stanowiące rdzeń gospodarki kapitalistycznej, a nie Europa Środkowo-Wschodnia. A trzeba pamiętać, że ustrój, w którym żyjemy, nazywa się kapitalizmem, a nie np. laboryzmem albo eksportyzmem. Decydujące znaczenie ma to, kto trzyma kapitał, znacząco mniej liczą się miejsca pracy albo to, że się dużo sprzedaje. I w długiej perspektywie widać wyraźnie, że rozwinięte są te regiony, które zdołały stać się centrami akumulacji kapitału. Doskonałym przykładem jest relacja Wielkiej Brytanii i Indii. Indie produkowały bawełnę, która w Wielkiej Brytanii w ogóle nie występowała, i w tym sensie czerpały korzyści z jej uprawy, a jednak rewolucja przemysłowa – która wyszła przecież z sektora włókienniczego – nie zaczęła się na subkontynencie. Tylko właśnie na Wyspach, i to pomimo tego że Wielka Brytania była tejże bawełny importerem. Kapitalizm jest więc systemem premiującym tych, którzy są w stanie zatrzymać korzyści – czyli zakumulować kapitał. W tym sensie logika relacji centrum – peryferie jest bezlitosna.

Czy Polska zawsze była peryferią?

Właśnie chodzi o to, że nie zawsze. Rzeczpospolita w XV i XVI w. była gigantem. I ludnościowym, i terytorialnym, i kulturowym. Popatrzmy na miasta. Gdy porównamy średniowieczny Paryż, Londyn i Kraków, to naprawdę nie mamy się czego wstydzić. Jeśli porównamy te miasta w XVIII czy XIX w., różnica jest już kolosalna. A historyk Andrzej Wyczański pokazywał w swoich pracach, że w XVI w. nie widzimy jeszcze zasadniczych różnic między wschodem a zachodem kontynentu. Nad Wisłą żyło się podobnie jak na Zachodzie.

Skoro startowaliśmy z tego samego poziomu, dlaczego nie staliśmy się centrum?

Bardzo ważna różnica polegała na sile tradycyjnych elit: kapitalizm rodzi się tam, gdzie doszło do destrukcji systemu feudalnego. Warunkiem koniecznym był rozwój mieszczaństwa, nowej klasy, która parła do zmian, oraz proletariatu, a więc grupy ludzi odciętych od tradycyjnych źródeł utrzymania i dlatego oferujących swoją pracę do wynajęcia. Wszystkie te elementy są ze sobą powiązane, bo miejski proletariat zaczyna się tworzyć na Zachodzie z całą siłą dopiero wtedy, gdy luzują się więzy zależności między chłopem a panem i chłopi w poszukiwaniu zarobku wędrują ze wsi do miast. Mieszczaństwo nie może się z kolei stworzyć tam, gdzie chłopstwo tkwi w dybach pańszczyzny, bo to ogranicza możliwość rozwoju kapitalizmu.

Ale dlaczego pańszczyzna na Zachodzie zanika, a u nas nie?

To bardzo złożone zjawisko. Na Zachodzie arystokracja była słabsza. Było tak głównie z powodu różnic w typie własności ziemi. Na Wschodzie dominuje własność alodialna, dziedziczna, której nikt – nawet suweren – nie może pozbawić. Na Zachodzie mamy lenno, własność nadawaną przez władcę w użytkowanie w zamian za pewne usługi. Ta różnica ma daleko idące konsekwencje, bo własność alodialna staje się bazą do uzyskania przez arystokrację bardzo dużej niezależności od suwerena. I dlatego w naszej części Europy osłabienie pozycji feudalnych elit następuje o wiele wolniej niż na Zachodzie. Poza tym tam pojawiają się też nowe możliwości dochodu dla szlachty, np. inwestycje w handel dalekomorski. To napędza rozwój nowego porządku, a podkopuje stary na zasadzie dodatniego sprzężenia zwrotnego. W Europie Środkowo-Wschodniej nic takiego nie dzieje się samoczynnie. Zmiany wymagają dużego wysiłku i reform, które podjęła np. Szwecja, a których nie podjęła I Rzeczpospolita.

To ciekawy paradoks. Kapitalizm rozwija się tam, gdzie własność prywatna jest słaba, nie tam, gdzie jest silna. Czyli odwrotnie, niż przekonują dzisiejsi zwolennicy rynku.

Przede wszystkim kapitalizm nie rodzi się sam z siebie, potrzebuje silnego suwerena oraz skomplikowanej relacji zależności, która wyłania się z klasycznego systemu feudalnego – w której pan ma prawa, ale i obowiązki wobec wasala. To właśnie tu swój początek mają wszystkie konflikty społeczne, których doświadczymy wraz z rozwojem kapitalizmu. Są badacze, którzy twierdzą, że nowoczesność potrzebuje tych konfliktów. Tego ciągłego napięcia i rywalizacji między szlachtą, mieszczaństwem a chłopstwem. Jest to rodzaj konfliktu klasowego, który od początku nowoczesności napędza społeczne zmiany i nie pozwala na utrzymanie się dawnych, feudalnych form życia społecznego.

U nas tych konfliktów nie było i nie ma?

One były zdecydowanie słabsze i przebiegały zupełnie inaczej. To zaczyna się w średniowieczu, bo wschodni feudalizm to nie jest lenno, ale prawo książęce. Ten system jest zdecydowanie bardziej płaski, to stąd potem w tradycji Polski szlacheckiej ten bardzo charakterystyczny nacisk na równość wedle zasady: „Pan na zagrodzie równy wojewodzie”. Stąd niechęć do tytułów w ramach stanu szlacheckiego. Tak rodzi się Rzeczpospolita szlachecka. Twór dziwaczny i fantomowy. Tego, co istniało przez ponad 200 lat – od momentu śmierci ostatniego Jagiellona Zygmunta Augusta do III rozbioru – na pewno nie można nazwać państwem.

A czym?

Federacją magnackich dominiów, które działały zgodnie z ultrademokratycznymi zasadami demokracji uczestniczącej (ograniczonej, oczywiście, do elit). Ale z demokracją w nowoczesnym sensie tego słowa miało to bardzo niewiele wspólnego, bo z decydowania wyłączono większość społeczeństwa, i to nie tylko na poziomie praktyki, ale samych zasad ustrojowych. Ta federacja była rodzajem zrzeszenia przedsiębiorców, sensem jej istnienia było zapewnienie szlachcie i magnatom możliwości gospodarczej eksploatacji ziem rdzennie polskich oraz Ukrainy. Trochę żartobliwie można by mówić o I RP jako o Polskiej Kompanii Kresowej. Proces tworzenia federacji zaczął się w momencie zawarcia unii lubelskiej, bo na jej mocy nie tylko połączono Wielkie Księstwo Litewskie i Koronę, lecz także przyłączono do tej ostatniej całą Ukrainę. Były to tereny o ogromnym potencjale, jeśli chodzi o produkcję rolną, legendarne ukraińskie czarnoziemy, i dlatego polskiej szlachcie tak na nich zależało. To było gigantyczne naturalne bogactwo, więc szlachta tak ustawiała sobie porządek polityczny i społeczny w kraju, żeby mogła je eksploatować. Sejm szlachecki utrzymał poddaństwo chłopa i jednocześnie za nic w świecie nie chciał dopuścić do rozwoju mieszczaństwa jako potencjalnej konkurencji. Dlatego w XVII wieku szlachta zakazała polskim kupcom handlu zagranicznego. Efekt był taki, że to kupcy holenderscy rozwozili je po całej Europie od Anglii po południowe Włochy. Ale polska szlachta wolała, by zyski z handlu zbożem czerpało mieszczaństwo holenderskie, bo ono nie było politycznym zagrożeniem dla jej pozycji. Od końca XV w. aż do samych rozbiorów mamy cały szereg uchwalanych przez sejm praw, które na różne sposoby godziły w polskie mieszczaństwo. Sarmaci woleli dopuścić do handlu Żydów, bo wiedzieli, że nie stanowią oni zagrożenia dla ich pozycji jako grupy społecznej. Obserwując szlachecką zapobiegliwość, jestem pod wrażeniem sprawności w zabezpieczaniu partykularnych interesów klasowych. Niewiele było w historii grup, które potrafiłyby odnieść sukces równie wielki i długofalowy. Szkoda tylko, że odbyło się to kosztem całej wspólnoty politycznej.



Ale skoro szlachta i magnaci robili tak świetne interesy, to akumulowali kapitał.

Niestety nie. A to dlatego, że Rzeczpospolita Obojga Narodów nie była centrum układu gospodarczego, tylko peryferią. Szlachcic uprawiał zboże dzięki niewolniczej de facto pracy chłopów. Spławiał je Wisłą do Gdańska, gdzie było sprzedawane kupcom holenderskim. Natychmiast za te same pieniądze szlachcic kupował zegary, kosztowności, przyprawy, dywany i wracał do siebie z niewielką nadwyżką gotówki. Za rok tak samo, więc cała wartość dodana kumulowała się w rękach mieszczaństwa północnoeuropejskiego. Ekspansja na Ukrainę, po której wzrósł eksport, tylko pogłębiła peryferyjność polskiej gospodarki. Przy okazji zadziało się jeszcze jedno ciekawe zjawisko.

Jakie?

Z danych gospodarczych wynika, że z biegiem czasu wymiana stawała się dla Polski coraz mniej korzystna. Szlachta dostawała coraz mniej za zboże i musiała coraz więcej płacić za towary luksusowe. Spadła też nasza wydajność produkcji zboża. To kolejny paradoks, bo przecież byliśmy gospodarką, dla której produkcja zboża była absolutnym priorytetem. Jednocześnie polska gospodarka okazała się na tym polu kompletnie nieinnowacyjna.

Dlaczego?

Z powodu modelu produkcji opartego na przymusowej i darmowej sile roboczej. To nie zachęcało do innowacji, ale do zwiększania wyzysku. Ówcześni pracodawcy (szlachta) coraz bardziej przykręcali śrubę pracownikom (chłopom), by zrekompensować niekorzystne zmiany w warunkach wymiany handlowej z zagranicą. Zaostrzanie kar za udzielanie schronienia zbiegłym chłopom, prawo stanowiące, że w ciągu roku wieś może opuścić tylko jeden chłop, potem ostateczny zakaz opuszczania wsi – to kolejne etapy zaostrzania poddaństwa osobistego. Uchwalane dokładnie w tym samym czasie, gdy na Zachodzie poddaństwo było rozluźniane. W 1543 r. szlachta uzyskała wręcz prawo do swobodnego ustalania wymiaru pańszczyzny: od tamtej pory jedynym jej ograniczeniem były granice biologicznej wytrzymałości. W XVIII w. zdarzało się, że pańszczyzna wynosiła nawet 10 dni w tygodniu. To znaczy, że na polu pana musiała pracować cała chłopska rodzina. Przykręcanie tej śruby przynosiło skutki odwrotne od zamierzonych: rodził się opór, chłop nie dokarmiał zwierząt, nie zbierał plonów przed burzą. Widać to jeszcze lepiej, gdy przychodzą zabory. W jednej z książek Witolda Kuli jest wykres, z którego wynika, że wydajność produkcji rolnej spada przez cały okres I RP, a potem przychodzą zaborcy i okazuje się, że oni potrafią bardziej efektywnie zorganizować produkcję rolną. I wykres idzie do góry.

Zabory jako sposób na wyrwanie Polski z pozycji peryferyjnych?

Pod wieloma względami rozbiory oznaczały krok do przodu. O wydajności produkcji już mówiłem. Inną ważną sferą była budowa administracji państwowej i nakładanie podatków. Czyli sprawa absolutnie kluczowa, której w Polsce szlacheckiej nigdy nie udało się zrealizować. Realne opodatkowanie dochodów szlacheckich wynosiło ok. 5 proc. Szacuje się, że w drugiej połowie XVII w. budżet państwowy Rzeczypospolitej wynosił jakieś 10–11 mln zł. W tym samym czasie we Francji sięgał 360 mln zł, w Anglii – 240 mln zł, w Turcji – 180 mln zł. Większymi sumami dysponowały także kraje mniejsze, takie jak Dania (20 mln zł) czy Szwecja (23 mln zł). Nawet najbardziej genialny władca nie mógłby z tak niskim jak nasz poziomem dochodów zbudować sprawnej administracji czy armii. W polskiej historiografii fetujemy Konstytucję 3 maja jako moment wielkiego przebudzenia i zastanawiamy się, co by było, gdyby udało się ją uchwalić wcześniej. Trzeba jednak pamiętać o tym, że została ona przeforsowana wbrew woli większości szlachty (dlatego Sejm Wielki obradował pod laską konfederacji). Jej główne punkty to przekreślenie sarmackich tradycji politycznych (koniec z liberum veto i elekcją, znaczne umocnienie władzy centralnej). Na dodatek jej najbardziej kluczowe zapisy pozostały tylko na papierze, np. ten o utworzeniu 100-tys. armii. Dość powiedzieć, że kilka lat później Tadeusz Kościuszko miał problem z zebraniem 20 tys. żołnierzy.

A inne przykłady modernizacji narzuconej przez zaborców?

Industrializacja. Na przykład obszar Warszawa – Łódź; w momencie upadku I RP nie ma tu żadnych śladów intensywnego rozwoju gospodarczego. W 1918 r. to jeden z najlepiej rozwiniętych obszarów całego imperium rosyjskiego. Albo kwestia chłopska. Dopiero zaborcy znoszą poddaństwo. A potem przychodzi II RP i znowu Polska potyka się na tym samym problemie. Reforma rolna, czyli proces uwłaszczenia chłopów, ślimaczy się przez całe 20 lat niepodległości. Sprawę doprowadza skutecznie do końca dopiero PKWN w 1944 r. Czyli znowu modernizacja przychodzi z zewnątrz.

Czyli rozbiory wyszły nam na dobre?

Absolutnie nie chcę powiedzieć, że zabory były najlepszym rozwiązaniem dla polskiej wspólnoty politycznej. Najlepszym rozwiązaniem byłoby, gdybyśmy potrafili sami siebie zreformować i dostosować do reguł, które w Europie dominowały. A reguły były takie, że po pokoju westfalskim (zawarty w 1648 r., kończący wojnę trzydziestoletnią – red.) szanse na zaistnienie miały tylko kraje, które posiadały silną władzę centralną i uprawiały merkantylizm, a więc broniły swoich gospodarek. Polska pod każdym z tych względów rzeczywiście była inna. Bo faktycznie demokracja szlachecka stanowiła wtedy jakąś alternatywę. Ale ta alternatywa przegrała. Polska nie była w stanie zachować suwerenności, w efekcie padła ofiarą przemocy rozbiorów. Zresztą rozbiory są momentem ważnym raczej z punktu widzenia psychologicznego.

Psychologicznego?

Kończą z pewnymi złudzeniami. Nikt nie mógł już się oszukiwać, że istnieje suwerenna polsko-litewska wspólnota polityczna. W praktyce nie było jej już o wiele wcześniej. Rozumieli to najwięksi magnaci od dawna prowadzący własną dyplomację niezależną od dworu królewskiego. Z kolei od początku XVIII w. było absolutnie jasne, że ostateczną porażkę poniósł też polski projekt imperialny w Europie Środkowo-Wschodniej, bo tę rywalizację wygrała Rosja. Rozbiory były tylko przypieczętowaniem czegoś, co już dawno się dokonało.

Rozumiem, że Polska w latach 1918–1939 też nie potrafi wyskoczyć poza swoją peryferyjność.

Te 20 lat to zbyt krótko, by formułować sensowne wnioski. Na obronę II RP trzeba powiedzieć, że funkcjonowała w wyjątkowo niesprzyjających warunkach geopolitycznych. Najpierw konflikt z Rosją, potem od pewnego momentu wisiała nad nią nieuchronna konfrontacja z Niemcami. W związku z tym duża część gospodarczego wysiłku musiała iść na obsłużenie sektora zbrojeniowego. Poza tym po zaborach powstaje państwo wewnętrznie podzielone, z silnymi wpływami trzech różnych państw i ośrodków władzy. Jego integracja, zwłaszcza w tak trudnych okolicznościach, wymagała wielkiego wysiłku. To sytuacja zupełnie inna od tej obecnej. Ostatnie 20 lat to warunki wręcz cieplarniane.

A pan mówi, że nadal jesteśmy peryferią.

Owszem, mamy kilka dobrych wskaźników makroekonomicznych, jak solidny wzrost gospodarczy czy niską inflację. No i jesteśmy częścią UE. Paradoksalnie z tymi dobrymi wskaźnikami gospodarczymi idą w parze negatywne zjawiska społeczne (duża emigracja, kryzys demograficzny, złe warunki zatrudnienia itp.). Samo bycie zintegrowanym z gospodarką centrum nie jest też żadnym sukcesem. I RP też była i jej gospodarka też mocno orientowała się na eksport. Tylko co z tego? Jeżeli popatrzymy na listę polskich eksporterów, to w pierwszej dziesiątce mamy sześć firm zagranicznych, a polskie to tylko spółki z branży paliwowo-energetycznej. To nie jest obraz nowoczesnej, niezależnej gospodarki. Nie można na serio utrzymywać, że polskim towarem eksportowym są volkswageny. Tym, co Polska tak naprawdę eksportuje na rynek światowy, jest przede wszystkim tania siła robocza, którą dostawiamy do obcej produkcji. A z takiego układu gros zysków płynie do centrum. Inne wskaźniki też potwierdzają naszą peryferyjność. Poziom wynagrodzeń? Niski, jak przystało na peryferię – ok. 1/3 płac w centrum. I to mimo tego, że polska gospodarka osiągnęła ok. 2/3 wydajności Zachodu. Mamy jeden z największych odsetków w Unii Europejskiej ludzi pracujących za płacę minimalną, rekordową liczbę umów śmieciowych. I to przy dość wysokim bezrobociu. Plus niski stopień innowacyjności. Z tych powodów akumulacja kapitału jest w Polsce dzisiejszej tak jak dawniej bardzo słaba. I dopóki ludzie, którzy mogliby robić doktoraty, wyjeżdżają do Londynu do pracy na zmywaku, bo nie widzą przed sobą innych perspektyw, nie ma się co łudzić. Nie wchodzimy do centrum. Zostajemy peryferią.