Tydzień przed rozpoczęciem szczytu Partnerstwa Wschodniego szef MSZ Białorusi Uładzimier Makiej mówi DGP o trudnych relacjach Mińska z Polską i innymi państwami Unii Europejskiej
Uładzimier Makiej / Dziennik Gazeta Prawna
Kto będzie reprezentował Białoruś na szczycie w Wilnie?
Kwestia ta jest dopiero rozpatrywana i zależy od decyzji prezydenta Białorusi.
Jakie znaczenie dla Białorusi ma Partnerstwo Wschodnie?
Nie mogę powiedzieć, żeby to była przesadnie ważna inicjatywa. Nie widzimy na razie wielkich korzyści. Także dlatego, że z inicjatywy naszych europejskich partnerów nie bierzemy udziału w dwustronnych projektach, a jedynie we współpracy wielostronnej. Tym niemniej uważamy udział w Partnerstwie za dodatkowy instrument normalizacji naszych stosunków. Chcielibyśmy, by w ramach tej inicjatywy były rozpatrywane projekty przynoszące konkretne korzyści. Liczymy na współpracę w poprawie klimatu dla biznesu, sami zresztą inicjowaliśmy organizowanie przy okazji szczytów Partnerstwa forów biznesowych. Takie forum odbędzie się również w Wilnie. Przygotowaliśmy kilka propozycji dotyczących transportu, energetyki, zarządzania granicami.
Polska oskarża Białoruś o zmniejszenie czujności w wykrywaniu nielegalnych migrantów na granicy polsko-białoruskiej.
Nie powiedziałbym, że zmiękczyliśmy reżim graniczny, to nieprawda. Ale Białoruś bierze na siebie ogromne zobowiązania finansowe związane z ochroną granic. Liczba migrantów chcących przez Białoruś dostać się do Unii szybko rośnie. Zatrzymujemy setki, a czasem tysiące ludzi miesięcznie. Nasz wkład w zapewnienie Europie bezpieczeństwa od handlarzy ludźmi czy przewoźników narkotyków jest znaczny. Nie chciałbym się zajmować wzajemnymi oskarżeniami. Poprosiłbym za to pograniczników z obu stron, by zasiedli do rozmów na temat, jak lepiej zabezpieczyć granicę.
Które państwo unijne uważa pan za najbardziej przychylnego partnera?
Nie chcę dzielić państw Unii w zależności od ich stosunku do Białorusi. Z jednymi udaje się lepiej, z innymi gorzej. Z Litwą i Łotwą nawiązaliśmy dobre relacje handlowe. W przypadku innych państw dialog w ostatnim czasie znacząco się zaktywizował. I bardzo się z tego cieszymy. Polityka sankcji, nacisków na Mińsk, wpędziła nas w ślepy zaułek. Obecnie wydaje nam się, że i nasi europejscy partnerzy zdecydowali się stawić czoła tej sytuacji. A jest to możliwe jedynie poprzez rozmowy, a nie szantaż czy sankcje.
Sankcje nie pojawiły się przecież ot, tak. To rezultat 19 grudnia 2010 r. (pacyfikacja powyborczych demonstracji – red.), pojawienia się więźniów politycznych. Nie chcę pana pytać, kiedy ostatni więźniowie polityczni wyjdą na wolność, bo domyślam się odpowiedzi. Zapytam więc inaczej: czy widzi pan szansę na postęp w tej sferze?
Mówi się, że sankcje wprowadzono w odpowiedzi na to, co się stało po wyborach 2010 r. Nie chciałbym zaczynać dyskusji na ten temat, choć nie mam wątpliwości, że miała wówczas miejsce próba szturmu na budynki rządowe, co w każdym innym państwie byłoby karane jeszcze surowiej. Większość tych ludzi już jest na wolności, część wyjechała na Zachód. Nie mam prawa odpowiadać na pytanie, kiedy reszta wyjdzie z więzień, to kompetencja sądów, a nie MSZ. Gdyby te osoby napisały podania o ułaskawienie, już dawno byłyby pewnie wolne. Skoro nie chcą... Oczywiście jest to przeszkoda w odnawianiu dialogu z UE, skoro Unia przedstawia tę kwestię jako główne oczekiwanie pod naszym adresem. My uważamy zaś, że główny problem polega na tym, że wprowadzono wobec nas sankcje. Skoro nie potrafimy dzisiaj rozwiązać obu tych problemów, choć w bliskiej przyszłości powinniśmy je rozwiązać, pracujmy wspólnie w tych sferach, gdzie jest to możliwe. Mam wrażenie, że UE do pewnego stopnia to rozumie.
Tam, gdzie istnieje bariera dla zbliżenia politycznego, korzysta się z innych form współpracy, by poprawiać klimat. Widzi pan takie dziedziny?
Proponujemy budowę klimatu poprzez współpracę w sferze gospodarczej, humanitarnej czy prawnej. Rozwój procesów demokratycznych nie może przebiegać w oderwaniu od rozwoju gospodarki rynkowej. Interesują nas doświadczenia Europy w tym zakresie, także w budowie klasy średniej.
Budowa gospodarki rynkowej to również kwestia prywatyzacji. Rząd niedawno przyjął ambitny program prywatyzacyjny. Do tego potrzebni są jednak inwestorzy, a tych ostatnio nie widać. W 2010 r. wiele polskich firm sondowało możliwość inwestowania na Białorusi. Te projekty straciły aktualność po 19 grudnia.
Chcielibyśmy, by polscy inwestorzy do nas przybywali. Obecnie działa u nas 366 wspólnych firm. To niewiele; firm białorusko-rosyjskich jest bowiem ponad 2 tys. Nie twierdzę, że nasze prawo gospodarcze jest idealne, ale je poprawiamy. Według rankingu Doing Business należymy do pierwszej dziesiątki reformujących się gospodarek. Prywatyzacja się odbywa, choćby Turkcell, który kupił jedną z firm telekomunikacyjnych.
To dawny przykład, z 2008 r.
Dawny czy nie... Są świeższe, dotyczące mniejszych firm. Na pewno nie zamierzamy, przynajmniej na razie, sprzedawać największych eksporterów, na których zarabiamy. Po co prywatyzować BiełAZ, który ma 36 proc. światowego rynku dużych ciężarówek? Polacy są mocni w produkcji żywności, przemyśle maszynowym, energetycznym czy nowych technologiach. Jesteśmy gotowi, by sprzyjać wspólnym projektom. Ale nie zamierzamy się ścigać w wyprzedaży firm, które były budowane przez pokolenia. Możemy je sprzedać, jeśli ich robotnicy będą mieli gwarancje na przyszłość, a my – gwarancje utrzymania produkcji.
Wciąż nie weszła w życie podpisana jeszcze w 2010 r. umowa o małym ruchu granicznym.
Po wejściu w życie podobnej umowy z Łotwą pojawiły się problemy związane z intensywnością ruchu transgranicznego. Strona polska wystąpiła niedawno z propozycjami zwiększenia przepustowości przejść granicznych. Nie chciałbym, by umowa doprowadziła do chaosu na granicy. Z drugiej strony rozpatrujemy tę kwestię także w ogólnym kontekście naszych stosunków.
W 2010 r. były próby współpracy na polu historycznym. Mińsk mówi, że nie dysponuje wiedzą, jakoby w waszych archiwach była tzw. białoruska lista katyńska. Ale archiwa z czasów stalinowskich są obszerne, a oba nasze narody były w latach 30. ofiarami represji. Może udałoby się, niekoniecznie na poziomie politycznym, ale np. uniwersyteckim, stworzyć grupę historyków, która wspólnie popracowałaby w białoruskich archiwach?
Biorąc pod uwagę wrażliwość tej kwestii, przypomnę, że prezydent Białorusi kilka lat temu wydał polecenie przeanalizowania archiwów pod tym kątem. W naszych archiwach listy katyńskiej nie ma. Z drugiej strony w Niemczech odnaleziono właśnie obrazy zrabowane z Polski. Może więc i ta lista gdzieś się zapodziała. Współpraca uniwersytetów połączona z badaniem naszego wspólnego dziedzictwa, w tym wrażliwych elementów naszej historii, jest jak najbardziej do pomyślenia. Najważniejsze, by nie mieszać historii z polityką. Nie odrzuciłbym takiej propozycji, gdyby się pojawiła.
Przez wiele lat był pan szefem administracji prezydenta Łukaszenki, teraz pracuje pan z nim jako minister. Jakim szefem jest prezydent?
Białoruś bywa określana jako ostatnia dyktatura Europy, co wywołuje wrażenie, że na jej czele stoi ktoś gotowy niszczyć wszystkich dookoła. A to nieprawda. Owszem, prezydent jest człowiekiem twardym w stosunku do tych, którzy nie wypełniają obowiązków służbowych, popełniają przestępstwa. Proszę uwierzyć, że on potem przeżywa, kiedy kogoś skrzyczy albo mu przedstawi jakieś pretensje. I szuka sposobu, by załagodzić sprawę. Tyle, jeśli chodzi o charakter. Oprócz tego na obecnym etapie rozwoju społeczeństwa twarda władza jest niezbędna, by zapewniać ten spokój i porządek, który panuje na Białorusi.
Pełna wersja rozmowy dostępna w serwisie Dziennik.pl