Trener Józef Lisowski, który po raz piąty szykował sztafetę 4x400 m do olimpijskiego biegu przyznał, że jest mu bardzo przykro, iż zespół nie awansował do finału igrzysk w Londynie. Zaznaczył też, że nie miał na to wpływu incydent z Kamilem Budziejewskim.

Polacy, którzy biegli w składzie: Piotr Wiaderek (AZS AWFiS Gdańsk), Marcin Marciniszyn (WKS Śląsk Wrocław), Michał Pietrzak (AZS AWF Katowice) i Kacper Kozłowski (AZS UWM Olsztyn), uzyskali w eliminacjach dziewiąty czas. Do ósmej pozycji, ostatniej premiowanej awansem do finału, zabrakło 26 setnych sekundy.

"Jest mi bardzo przykro, że nie będzie nas w finale. Ubolewam nad tym i mimo że minęło już kilka godzin od rywalizacji, wciąż leży mi to na sercu. Nie mogę się pogodzić z tym, że zakończyło się na jednym biegu. Przepraszam wszystkich sympatyków lekkiej atletyki za zawód, jaki sprawiliśmy tu w Londynie" - powiedział PAP Lisowski.

Trener, miłośnik literatury, odwołał się do fragmentu Pieśni Filaretów Adama Mickiewicza: "Mierz siłę na zamiary, nie zamiar podług sił. Bo gdzie się serca palą, cyrklem uniesień duch. Dobro powszechne skalą, jedność większa od dwóch...".

"Od kiedy zająłem się kadrą sztafety 4x400 m, zawsze miałem w zespole chłopaków walczaków, a nie mięczaków. Im zawsze serca paliły się do walki, chociaż bywało, że stawali na straconych pozycjach. Nie inaczej było w Londynie. Mogliśmy tu nie przyjeżdżać z 16. wynikiem na świecie, ale... Chcieliśmy powalczyć o finał i tak też mierzyliśmy nasze siły" - podkreślił szkoleniowiec.

Zaznaczył przy tym, że w całej jego karierze siłą zespołu, który przygotowywał do startu, była dobra współpraca, wzajemne zaufanie, koleżeńskość i jedność.

"W sztafecie nie może być czterech indywidualistów tylko jeden, bardzo zgrany team. Jedność większa od czterech... Bardzo ubolewam z powodu incydentu, jaki wydarzył się dwa dni przed startem między Kamilem Budziejewskim z AZS Łódź a Patrykiem Dobkiem z SKLA Sopot. To nie była żadna bójka, jak już przeczytałem na portalach. Nie potrafię nawet tego określić. Nigdy coś takiego nie miało miejsca od kiedy zajmuję się kadrą" - wspomniał Lisowski.

Przyznał również, że po części rozumie takie zachowanie, chociaż absolutnie go nie akceptuje. Jego zdaniem trzeba walczyć, nawet do upadłego, ale na bieżni, najlepiej z efektem poniżej 45 sekund.

"Wszyscy zawodnicy, cała szóstka, była mocno zmotywowana, szykowała się do boju. Był stres, była presja, no i wystarczyła jakaś iskra, by wybuchł pożar. Wieczorem po treningu, już w wiosce, Budziejewski starł się Dobkiem. To był incydent, jakie się czasami zdarzają. Ale tym razem pewna granica została przekroczona. Mamy od lat wypracowane pewne zasady funkcjonowania grupy. Ponieważ zachowanie Kamila było niegodne reprezentanta Polski, został wykluczony z zespołu i wrócił do kraju" - wyjaśnił trener.

Prezes PZLA Jerzy Skucha oświadczył w rozmowie z PAP, że kierownictwo ekipy nie zamierzało utajniać tego przykrego zdarzenia.

"Nie było naszym zamiarem zamieść tego incydentu pod dywan. Wróciliśmy do niego dziś, po zakończeniu eliminacji. Wcześniej, po konsultacji z psychologiem, nie chcieliśmy tego roztrząsać, aby nie pogarszać sytuacji. Zawodnicy mieli skupić się na starcie. Swą postawą, akceptując wykluczenie Budziejewskiego, potwierdzili, że nie ma w grupie miejsca dla tych, którzy zachowują się nie fair" - powiedział prezes.

Jak poinformował, sprawą incydentu zajmie się Komisja Wyróżnień i Dyscypliny PZLA. Podkreślił również to, co stwierdził trener, że naganne zachowanie zawodnika AZS Łódź nie miało negatywnego wpływu na postawę zespołu podczas rywalizacji.

"Paradoksalnie ten incydent jeszcze bardziej zjednoczył, scementował grupę, która chciała pokazać swą waleczność. Żal jest tym większy, że do awansu zabrakło tak niewiele, ale jeśli popatrzymy, iż startowali z ostatniej, 16 pozycji, a uplasowali się na dziewiątej, to wypada zawodnikom i trenerowi uścisnąć dłonie" - zaznaczył Skucha.