Lech Wałęsa znowu poirytował wielu rodaków ostrymi słowami pod adresem związkowców. Próba opasania Sejmu łańcuchami, by nie wypuścić stamtąd posłów, wpisuje się w symbolikę „Solidarności” raczej a rebours. Śpiewano przecież: „Wyrwij murom zęby krat, zerwij kajdany, połam bat”, a na drukach stanu wojennego orzeł zawsze łańcuchy rozrywał. Kto wtedy myślał, żeby je komukolwiek zakładać...

Wytęskniona wolność miała być przecież dla wszystkich, a nie tylko dla zwycięzców. Ta scena przed Sejmem trochę przypominała proroczą wizję z ostatniej zwrotki pieśni Kaczmarskiego, kiedy to mury na powrót miały rosnąć...

Długą drogę musiała pokonać „Solidarność”, żeby ukazać ostatnie oblicze, i coś ważnego musiało się stać po drodze, by było to możliwe. Dość popularna jest teza o rozróżnieniu pierwszej i drugiej (obecnej) „Solidarności”. Powstać musi zatem pytanie o poprawność takiej konstrukcji, a przede wszystkim o to „coś” po drodze. Gołym okiem widać, że Sierpień ’80 to całkowicie inna rzeczywistość niż związek zawodowy „Solidarność” lat ostatnich. Historyczny przywódca pierwszej „Solidarności” zwykł po 1989 r. powtarzać, że należało wtedy zwinąć jej sztandary i zachować je na inny czas, który być może każe je raz jeszcze rozwinąć, nie precyzując, co by miało taki ruch uzasadniać. Zapewne wydarzyć by się musiało w przyszłości lub przynajmniej narastać coś bardzo ważnego.

W 1980 r. ruszył jeśli nawet nie cały naród, to jednak bardzo istotna jego część, i nawet przeciwnicy „Solidarności” z 1981 r. dziś chętnie się godzą, że ruszył słusznie – że historycznie „Solidarność” miała rację. Delegalizacja związku nastąpiła 8 października 1982 r., a ponowna jego rejestracja – bezpośrednio po Okrągłym Stole. Przy tym właśnie meblu ustalono, że „Solidarność” zostanie zalegalizowana, i zrobiono to bezzwłocznie, tym razem nie dodając już do pierwotnego statutu słynnego załącznika o kierownicy, czyli o uznaniu kierowniczej roli partii w państwie (a nie w związku).

Myślę, że gdyby nawet zrobiono to nie w formie rejestracji sądowej, lecz na przykład poprzez uchwalenie nowej ustawy, która uchylałaby skutki delegalizacji z 1982 r., nie miałoby to większego znaczenia, choć z formalnego punktu widzenia wiosną 1989 r. „Solidarność” jawiła się jako nowy byt prawny. Nie był to jednak żaden nowy rzeczywisty byt społeczny i nie ma co przeceniać znaczenia takiej czy innej konstrukcji prawnej. Zbyt dobrze pamiętam, czym było prawo w PRL, by nadawać przepisom z tamtego okresu moc sprawczą samą w sobie. Zawsze najpierw była decyzja polityczna, a później bez trudności znajdował się jakiś sędzia Kościelniak (oby ku przestrodze pamiętano to nazwisko jak najdłużej, choć było w tamtych czasach wielu zdecydowanie gorszych), który słowo wypowiedziane w komitecie przemieniał w ciało.

Pierwsza „Solidarność” nie była przecież normalnym związkiem zawodowym – miała strukturę regionalną, a nie branżową – ale nie była też partią polityczną, bo nie przedstawiała całościowego programu dla państwa i nie deklarowała jako całość chęci zdobycia władzy (choć parę osób miało już wówczas na to wyraźną ochotę). Często definiuje się „pannę »S«” jako ruch społeczny, jakby miało to cokolwiek tłumaczyć. Nikt nie podtrzymuje też tezy o powstaniu narodowym, bo przecież nie była to insurekcja, czyli powstanie zbrojne. Niektórzy mówią o rewolucji „Solidarności”, precyzując, że chodzi o rewolucję pokojową, bo normalna polega przecież głównie na wyrżnięciu własnych elit. Najlepiej zapytać robotników ze Stoczni Gdańskiej, czy czuli się wtedy rewolucjonistami. Gdyby tak było, pewnie w sierpniu wpuściliby na teren stoczni dwóch Hiszpanów, którzy tam wtedy przyjechali, deklarując: „Chcemy obserwować waszą rewolucję”. Jak wiadomo, nie zostali jednak za bramą.

Pierwsza „Solidarność” była konfederacją, druga usiłuje wykorzystać jej mit

Socjologia jako nauka powstała właściwie dopiero w XX wieku – operuje pojęciami opisującymi zjawiska co najwyżej równoległe. Politolodzy, jak widać gołym okiem, słabo – z małymi wyjątkami – znają historię. Raczej skupiają się na słupkach. Historycy z kolei boją się konstrukcji prawnoustrojowych, widząc na przykład w konstytucjach przede wszystkim jednorazowe zdarzenia polityczne, związane z ich uchwalaniem. Szczęśliwie się stało, że swego czasu na pierwszym roku prawa oblałem historię państwa i prawa polskiego. Przestraszony, że może to oznaczać koniec moich studiów w ogóle, przyzwoicie wkułem podczas wakacji podręcznik Bardacha, Leśnodorskiego i Pietrzaka i jesienią zdałem egzamin z zadowalającym skutkiem (choć nie ma się specjalnie czym chwalić) u pierwszego z tej wielkiej trójki.

Jan Jakub Rousseau w czasie konfederacji barskiej pouczał Michała Wielhorskiego, że w przyszłym ustroju Rzeczypospolitej nie powinno się rezygnować z konfederacji, którą ówcześni Polacy niemal powszechnie uważali za zło. Nie powinno się rezygnować w dwóch przypadkach – jak pisał w „Uwagach o rządzie polskim”: kiedy w granicach stają obce wojska i kiedy prawa Sejmu zostają pogwałcone. Czy w Sierpniu ’80 mieliśmy Sejm jako autentyczną reprezentację polityczną całego narodu? A stały obce wojska w granicach dawnej Rzeczypospolitej? Tak właśnie było. Ale naród się skonfederował i wygrał. Sejm został przywrócony, z wypchnięciem wojsk radzieckich trochę zeszło, lecz także sobie poradziliśmy. Pierwsza „Solidarność” była po prostu naszą polską, niespotykaną właściwie nigdzie indziej konfederacją. „Solidarność” po 1989 r. natomiast już tylko zwykłym związkiem zawodowym, który usiłuje, bezskutecznie zresztą, wykorzystywać mit tej pierwszej. Nie da się... Bo to insza inszość. Sejm w łańcuchach?

Przywódcy strajku w Stoczni Gdańskiej jako chłopcy czytali „Potop” (sprawdzałem), i to niektórzy wiele razy. Bo tak się wtedy tę książkę czytało. Wiedzieli przynajmniej, co to była konfederacja tyszowiecka i co się robi, kiedy fałszywe elity prowadzą kraj w złym kierunku. Czy dzisiaj ktoś jeszcze czyta Sienkiewicza?