Jarosław Kaczyński, gdy był jeszcze premierem, zapowiedział, że trzeba założyć nowy uniwersytet. Taki, który ukształtuje nową, nieskażoną Peerelem elitę.

W mediach się zatrzęsło.

W ogóle wtedy łatwo się trzęsło, kiedy premier coś powiedział. A z okazji wypowiedzi na temat uniwersytetu zatrzęsło się gromko. Inicjatywa Uniwersytetu IV Rzeczypospolitej wyglądała na ostateczną zniewagę wobec wykształciuchów. Nawet Cezary Michalski, wówczas jeszcze pisowiec, gromił: „Uczelnia Jarosława Kaczyńskiego przyciągnie jedynie ludzi odrzuconych przez swoje środowiska: ekonomistów posiadających cudowne recepty na uzdrowienie polskiej gospodarki, kreacjonistów walczących z kłamstwami Darwina itd.”.

Coś mi się zdaje, że byłem jedynym rozsądnym człowiekiem w Polsce, który pomysł poparł. Rozumowałem tak: uczelnia Kaczyńskiego chce kształcić nową elitę? Fajnie – bo musi prowadzić zajęcia na tak wysokim poziomie, że reszcie kapcie spadną. Inaczej po prostu żadnej elity nie stworzy.

Było, minęło. Kiedy posłuchałem ostatnich wypowiedzi pana prezesa Kaczyńskiego na temat tupolewa (oraz wypowiedzi wiernego Sancho Pansy pana prezesa, posła Błaszczaka), pomyślałem, że projekt uniwersytetu został jednak odłożony na półkę. Teraz IV RP potrzebować będzie innej uczelni.

Politechniki. Najlepiej takiej, która przyjmie tylko odrzuconych przez środowisko ekspertów od strzałów, zamachów i postsowieckiej radiolokacji.