Ministerstwo zignorowało ostrzeżenia synoptyków. Od 1997 roku nie powstał system ostrzegania o powodzi. Gdyby nie informacje z Czech, Racibórz nie obroniłby się przed falą. Wszystkie rządy oszczędzały na inwestycjach przeciwpowodziowych. Są pieniądze z Banku Światowego na budowę zbiornika retencyjnego na Odrze, ale przez pięć lat nie udało się nawet wykupić terenów.
W rządzie panuje przekonanie, że administracja państwowa mogła się lepiej przygotować na nadejście powodzi. O wielkiej wodzie synoptycy informowali już w piątek. Już wtedy rząd powinien uruchomić kryzysowe procedury.
– Zbyt szybko, aby ferować wyroki, ale naturalnym kandydatem do dymisji jest minister spraw wewnętrznych i administracji Jerzy Miller – mówi nam wysoki rangą polityk Platformy. Taki wniosek nasuwa się również po analizie archiwalnych depesz Polskiej Agencji Prasowej.

Mówili, że będzie powódź

Pierwsze poważne ostrzeżenie o zbliżających się kłopotach z wielką wodą przyszło jeszcze w piątek z Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej. Synoptycy alarmowali w południe, że od soboty do poniedziałku w województwach małopolskim i śląskim prognozowane są ulewy, liczne podtopienia, zniszczenia zabudowań, dróg, mostów, duże trudności komunikacyjne oraz stwarzające zagrożenie dla życia. Przed godziną 17 byli już pewni – istnieje bardzo wysokie prawdopodobieństwo powodzi.
W tym momencie administracja centralna powinna uruchomić wszystkie kryzysowe procedury. Jednak ani w MSWiA, ani w Rządowym Centrum Bezpieczeństwa nic się nie działo przez całe dwa dni. – Bo minister miał wolne – zżyma się polityk Platformy.
Tymczasem w sobotę i niedzielę cały czas padało. Południe kraju zaczynała zalewać pierwsza fala powodziowa. Resort spraw wewnętrznych i administracji obudził się dopiero w poniedziałek. Z oficjalnego komunikatu wynika, że tuż przed godziną 10 skończyła się teleodprawa ministra z wojewodami. Rozmawiano o zagrożeniu powodziowym. Dopiero późnym wieczorem Miller zdecydował się osobiście pojechać na południe kraju. Potem pojechał tam również premier.
Ale Jerzy Miller nie jest wyjątkiem. Od powodzi stulecia w 1997 roku żaden z ministrów spraw wewnętrznych nie stworzył systemu ostrzegania o powodzi. Racibórz, który znalazł się pod wodą trzynaście lat temu, dziś był w stanie obronić się przed powodzią tylko dzięki szybkim informacjom z Czech. Tamtejsze służby przeciwpowodziowe na bieżąco podają wielkość opadów, stan rzek i zapełnienia zbiorników retencyjnych oraz ilość wody, jaka będzie z nich spuszczana. – Dzięki temu byliśmy w stanie przygotować się do nadchodzącej fali kulminacyjnej – mówi Mirosław Lenk, prezydent Raciborza. Natychmiast padły dyspozycje, gdzie wzmocnić wały, w które miejsce wysłać służby. Polskie samorządy uruchomienia takiej strony internetowej domagają się od lat. – Ale bez skutku, każda gmina musi o takie informacje starać się na własną rękę – mówi Lenk.

Nie ma ziemi, nie ma zbiornika

Bezpieczeństwo miastom leżącym nad Odrą zapewniłby zbiornik retencyjny w Raciborzu. W 2005 roku rząd Marka Belki wpisał go do dokumentu o nazwie „Strategia gospodarki wodnej do 2020 roku”. Jednak ani ekipie PiS, ani rządowi Tuska nie udało się nawet wykupić terenów pod budowę tego zbiornika. Tym samym wojewodzie śląskiemu nie udało się nawet wydać zezwolenia na jego budowę. A czasu na realizację inwestycji jest coraz mniej, bo ma być sfinansowana ze środków Banku Światowego. Jeśli nie zostanie rozliczona do 2017 r., pieniądze przepadną.
Już dawno mogłaby ruszyć budowa zbiornika retencyjnego w Kamieńcu Ząbkowickim na Dolnym Śląsku. Zabezpieczałby on gminy i miasta leżące nad Nysą Kłodzką. Od powodzi z 1997 roku rzeka występowała już z brzegów kilka razy. – Dokumentacja jest gotowa i uregulowane są prawa własności ziemi – zapewnia Mirosława Słowiak, kierownik wydziału rolnictwa i ochrony środowiska Starostwa Powiatowego w Kamieńcu Ząbkowickim.



W 2007 roku Najwyższa Izba Kontroli wytknęła nawet, że dokumentację zbiornika przygotowywano dwa razy. Ta budowa jest częścią programu Odra 2006. W 2004 roku pełnomocnik programu za 51,7 mln zł zlecił opracowanie dokumentacji projektowo-kosztorysowej dla tej inwestycji. Nie wziął pod uwagę, że Regionalny Zarząd Gospodarki Wodnej we Wrocławiu zapłacił za to samo 12,7 mln zł.
Mimo że wszystko było gotowe do rozpoczęcia prac, inwestycję z rządowej „Strategii gospodarki wodnej” skreślił rząd Marka Belki. W to miejsce wpisał budowę pięciu polderów na Wiśle. Być może dzięki nim udałoby się obniżyć falę kulminacyjną niszczącą obecnie miasta na południu Polski. Tyle że rząd Belki nie określił, gdzie te poldery powinny powstać. Nie zrobił tego również nikt później. Poldery więc nie powstały.

Fala wody, fala oskarżeń

Ponad 200 mln euro z Unii Europejskiej na budowę umocnień przeciwpowodziowych na Wiśle chciała wydać minister rozwoju regionalnego w rządzie Jarosława Kaczyńskiego Grażyna Gęsicka. Planowała postawienie lub naprawę i wzmocnienie wałów od Koszyc do Płocka. Inwestycja miała chronić miasta w pięciu województwach. Za 400 mln euro miał też powstać zbiornik Kąty-Myscowa na Wisłoce. Chroniłby przed powodzią województwo podkarpackie. Wszystkie te projekty wycofała jednak jej następczyni Elżbieta Bieńkowska. W to miejsce zaproponowała jedynie okrojony program regulacji Wisły.
Efekty tych zaniedbań odczuwają teraz tysiące mieszkańców Krakowa, Sandomierza czy Kędzierzyna-Koźla. A fale kulminacyjne na Wiśle i Odrze zmierzają w głąb kraju. Zalana może zostać część Opola. A wraz z wodą nadciąga fala wzajemnych oskarżeń polityków. Gdy Wisła przerwała wał przeciwpowodziowy w Nowej Hucie, wojewoda małopolski Stanisław Kracik oskarżył prezydenta Krakowa Jacka Majchrowskiego o zaniedbania przy budowie i remontowaniu umocnień. Majchrowski wytknął jednak wojewodzie, że za urządzenia hydrologiczne nie odpowiadają samorządy, ale administracja rządowa. W tym wojewoda. Obaj panowie najprawdopodobniej będą rywalami w walce o fotel prezydenta Krakowa jesienią.

Gdzie były służby

Także premier Donald Tusk musiał odpierać zarzuty poszkodowanych. Przyjechał wczoraj do Sandomierza, gdzie Wisła przerwała umocnienia i zalała prawobrzeżną część miasta. Zapanował tam chaos. Mieszkańcy zarzucali władzom, że nikt nie ostrzegł ich przed nadciągającym kataklizmem. – To, że wody nie da się zatrzymać, to trudno, ale gdzie były służby przez całą noc? Dlaczego nikt z megafonem nie jeździł po osiedlach i nie wzywał do ewakuacji? – krzyczała w stronę premiera roztrzęsiona kobieta.
W odpowiedzi premier zapowiedział, że przyjdzie czas na wyciąganie konsekwencji. Minister Miller, który również pojawił się w Sandomierzu, stwierdził, że ewakuacja przebiegałaby sprawniej, gdyby mieszkańcy wcześniej zastosowali się do wezwań do opuszczenia domów. – Teraz już w gorszych warunkach i wielkim pośpiechu ewakuacja jest kontynuowana – mówił szef MSWiA. Jego słowa tylko rozwścieczyły dotkniętych powodzią.