Nad Tamizą lada dzień zaczną się szczepienia przeciwko COVID-19. To moment, kiedy warto podsumować, jak tamtejszy rząd radził sobie z pandemią. Wynik jest w najlepszym razie średni.
Brytyjskich osiągnięć w walce z koronawirusem nie sposób przecenić. Naukowcy z Oksfordu opracowali jedną ze szczepionek, która niebawem trafi także do Polski. Podczas pandemii kraj 20-krotnie zwiększył liczbę przeprowadzanych dziennie testów, z 25 tys. w kwietniu do pół miliona obecnie.
Sukcesy nie są jednak w stanie w pełni przesłonić porażek. Wielka Brytania jest na piątym miejscu niechlubnego rankingu krajów z największą liczbą zgonów na COVID-19. Prawie 60 tys. ofiar wirusa to niemal cztery razy więcej niż w bardziej ludnych Niemczech. Londyn nie ustrzegł się błędów ani podczas pierwszej, ani drugiej fali.
Pierwszym była spóźniona reakcja na wirusa wiosną. Jeszcze 3 marca premier Boris Johnson żartował, że wciąż wszystkim podaje rękę. W tym czasie SARS-CoV-2 rzucił na kolana służbę zdrowia w północnych Włoszech, gdzie wypoczywało wielu Brytyjczyków. Jak wykazała w swoim śledztwie agencja „Reuters”, wina spada po części na naukowców, którzy podeszli do zagrożenia asekuracyjnie. Aż do połowy marca większość rządowych ekspertów nie rozważała na poważnie większości ciężkich obostrzeń (jak np. lockdown) w przekonaniu, że nikt ich nie wprowadzi.
Zmienili zdanie dopiero, kiedy z symulacji komputerowych wyszło, że obostrzenia mogą znacząco ograniczyć liczbę zgonów. Wówczas było już jednak zbyt późno, aby zatrzymać pierwszą falę; lockdown nad Tamizą rozpoczął się 26 marca.
Mimo to rząd był zdeterminowany, aby uniknąć obrazków przepełnionych szpitali jak we Włoszech. Jak wykazał dzięki trzymiesięcznemu śledztwu dziennik „The Times”, udało się to osiągnąć m.in. ograniczając dostęp do intensywnej opieki medycznej osobom po osiemdziesiątce, najbardziej narażonym na zgon przez COVID-19. Doprowadziło to do sytuacji, w której ludzie umierali na szpitalnych korytarzach pomimo tego, że w danej placówce były dostępne łóżka z respiratorami. W ten sposób podpisano również wyrok na wiele osób przebywających w placówkach opiekuńczych.
Po zakończeniu pierwszego lockdownu władze w Londynie były zdeterminowane, aby nie dopuścić do kolejnego. To oznaczało konieczność wdrożenia „najlepszego na świecie” systemu testowania i śledzenia kontaktów. Stworzenie takiego obiecał premier Boris Johnson. Koszt – bagatela – 12 mld funtów (ok. 60 mld zł).
Łatwiejsza okazała się część z testowaniem. Rząd we współpracy z sektorem prywatnym przez wakacje uruchomił sieć wielkich laboratoriów, zwanych latarniami, które miały kilkukrotnie podnieść liczbę dziennie przeprowadzanych badań na obecność koronawirusa. I chociaż operacja nie obyła się bez wpadek, to na przełomie października i listopada udało się osiągnąć planowaną liczbę 500 tys. testów dziennie.
Gorzej poszła część ze śledzeniem kontaktów. Także w tym przypadku Londyn sięgnął po pomoc sektora prywatnego. W efekcie powstało wielkie, wirtualne call center, którego pracownicy mieli obdzwaniać osoby, u których wykryto wirusa, a także ich kontakty. Na skutek wielu różnych problemów w najlepszych przypadkach systemowi udaje się dotrzeć do połowy kontaktów osób zakażonych. Przeciętnie zajmuje to sześć lub siedem dni – stanowczo za długo, biorąc pod uwagę, że do tej pory transmitują wirusa dalej (o ile się zakazili).
– To tak, jakbyśmy zbudowali trzy czwarte tamy na rzece. Jasne, jestem bardzo dumny z tego, co udało się nam osiągnąć, ale trzy czwarte tamy to jakby tamy nie było w ogóle – ocenił w rozmowie z agencją „Reuters” David Bonsall, naukowiec z Oksfordu, który pracował nad rządową aplikacją do śledzenia kontaktów.