Protesty nie są reakcją na zmianę przepisów aborcyjnych, lecz na symboliczne odrzucenie przez władzę gry pozorów. Rządzący powiedzieli ludziom: dość tego udawania, teraz będziecie konserwatywni naprawdę.
Jacek Sokołowski, doktor nauk prawnych, kierownik Centrum Badań Ilościowych nad Polityką, Uniwersytet Jagielloński
Historia przyspieszyła, jakie to banalne. I znowu wszyscy prognozują koniec PiS-u, który zapowiadano już tyle razy, że nie sposób ogłosić go po raz kolejny bez narażenia się na śmieszność. Są jednak powody, by sądzić, że obecna sytuacja różni się znacząco od wszystkich wcześniejszych kryzysów, przez jakie przechodziła Zjednoczona Prawica. A skutki tego, co się dzieje, będą głębsze i bardziej długofalowe.

Prześniona rewolucja (seksualna)

Każdy wiedział, że otwieranie dyskusji o tzw. kompromisie aborcyjnym to wypuszczanie dżina z butelki. O tym, dlaczego go wypuszczono, będzie poniżej. Chciałbym najpierw zwrócić uwagę, że dziś jest to zupełnie inny dżin niż ten, z którym mieliśmy do czynienia w latach 90. Ostatnie protesty przypominają raczej wydarzenia 1968 r. na Zachodzie. Tam ruch kontrkultury był reakcją na zmiany społeczne zachodzące od lat 50., które przyspieszyły gwałtownie po wynalezieniu pigułki antykoncepcyjnej. U nas jest podobnie, ale – jak to w Polsce – pod wieloma względami inaczej.
Polska rewolucja seksualna już się odbyła. Nasze zachowania są zupełnie inne, niż były u progu III RP. Ale jest to rewolucja prześniona: odbyta-ale-nie-przeżyta, dokonana w treści, ale nie w formie i w języku. W 1989 r. weszliśmy w kontakt z konsumpcjonistyczną (również wobec seksu) kulturą Zachodu jako społeczeństwo ukształtowane przez Wyszyńskiego i Gomułkę. Czyli konserwatywne w swojej obyczajowości, zakorzenione w rodzinnych rytuałach, niemożliwych do odprawienia bez udziału Kościoła. Nie ma polskiej rodziny bez wspólnej Wigilii, bez cmentarza na Wszystkich Świętych, bez kościelnego ślubu i wesela. To zapewniło Kościołowi więź z tkanką społeczną i uczyniło go panem form, w jakich przejawiały się podstawowe elementy życia społecznego Polaków.
Panem form, a nie treści, czyli realnych zachowań. Te ewoluowały – zaskakująco powoli, ale nieustępliwie. Jest charakterystyczne, że nie sposób wskazać jakiejkolwiek cezury, punktu, w którym zachodziła kolejna, radykalna w porównaniu z przeszłością, zmiana. Kiedy antykoncepcja stała się powszechna i oczywista? Kiedy normą stało się wspólne zamieszkiwanie młodych przed ślubem? Kiedy pojawiło się zjawisko sponsoringu (nigdy rzetelnie niezbadane)? Kiedy dwunastolatki zaczęły oglądać pornografię?
Internet, a zwłaszcza interaktywne serwisy, radykalnie przyspieszył zmiany. Właśnie tam kształtują się kody zachowań określające tożsamość młodego pokolenia Polaków. Subkultura LGBT jest tego przejawem. Nie mam na myśli jakiejś środowiskowej „kultury gejowskiej” (choć taka istnieje), lecz subkulturę młodzieżową, dla której afirmacja seksu i dowolność autoidentyfikacji w tej sferze staje się wyznacznikiem tożsamości – takim, jakim kiedyś była muzyka (np. punkowa). Oraz, oczywiście, sposobem na symboliczne komunikowanie swoich typowych problemów adolescencji (wrażliwość, bunt, niezrozumienie przez „starych”).

Bezradność rodzi totemy

A Kościół… Kościół mógł się temu tylko przyglądać. Bo zrobić przecież realnie nic się nie dało. To były strumyczki nasączające tkankę społeczną jak gąbkę. Efektem tego nasączenia było stopniowe rozjeżdżanie się tradycyjnej formy i społecznej treści. Nie omijało to i samych duchownych, którzy przecież też mają dostęp do internetu. Poczucie bezradności Kościoła wobec zmian zachodzących w społeczeństwie było jedną z przyczyn totemizacji problemu aborcji.
W PRL problem normatywnej regulacji aborcji nie był silnie eksponowany w politycznej agendzie Kościoła. Wiernych napominano w listach pasterskich i nie sposób hierarchom odmówić zaangażowania. Ale nigdy nie próbowali uczynić tego tematu (dla komunistów przecież politycznie dość neutralnego) przedmiotem negocjacji i przepychanek z władzami (w przeciwieństwie np. do sprawy budownictwa sakralnego, w której Kościół potrafił mocno – i dość skutecznie – na władzę naciskać). Dlaczego kwestia aborcji stała się centralnym punktem agendy politycznej Kościoła w III RP? Oczywiście po trosze z pychy i poczucia, że teraz się da (zwłaszcza tak było na początku, w pierwszej połowie lat 90.). Ale z biegiem czasu dużo bardziej z poczucia, że skoro nie możemy realnie niczego powstrzymać, to musimy ratować symbole. Żądanie zakazu aborcji (realnie pozbawionego znaczenia wobec powszechnej dostępności podziemia aborcyjnego, z którym nie przypominam sobie, by Kościół jakoś walczył) było tym sztandarem, totemem, poprzez który komunikowano społeczeństwu – a może jeszcze bardziej sobie – że nic się nie zmienia, jesteśmy konserwatywni i wierni nauczaniu Jana Pawła II.
I społeczeństwo tę grę pozorów kupiło. Zwłaszcza w najliczniejszym pokoleniu wyżu demograficznego lat 80. i w tym dekadę późniejszym. To są ludzie mocno przywiązani do tradycyjnej, ludowo-katolickiej formy (w przeciwieństwie do młodszych, opisanych powyżej), a jednocześnie na co dzień żyjący sprzecznie z nakazami etycznymi Kościoła w sferze seksualnej. To pary, które zamieszkały razem bez ślubu, osoby stosujące rutynowo antykoncepcję i mające w życiu więcej niż jednego partnera (o poważniejszych grzechach nie wspomnę, bo brak jest rzetelnych badań na temat skali korzystania z prostytucji, zdrad małżeńskich itd.). Z takich ludzi składa się najliczniejsza demograficznie grupa polskich wyborców, zwłaszcza na prowincji.
Chodzili do kościoła, słuchali słów jego pasterzy i je ignorowali. „Jeżeli czegoś nie wolno, ale bardzo się chce – to można” – to było w gruncie rzeczy credo tego pokolenia. Oni żyli – i żyją – w permanentnym dwójmyśleniu. Ale w nich też stopniowo rosło napięcie wywołane przez dysonans poznawczy. I powoli odpływali od Kościoła, co widać było w statystykach. Dlaczego wyrok TK doprowadził ich do wybuchu?
Być może dlatego, że „kompromis” aborcyjny był wielkim symbolem tej hipokryzji, która utrzymywała jaką taką spójność tego dziwnego społeczeństwa. Istotą owego „kompromisu” nie było wszak wyważenie racji obu stron ideologicznego sporu (bo – tak jak je sformułowano – wyważyć się ich nie da). Była nią realność, w której – mimo nominalnie obowiązującego zakazu przerywania ciąży – aborcji można dokonać bez problemu, bo nie jest to ścigane. Wyrok TK potraktowano jak zapowiedź władzy, że właśnie zmieni się ta istota sprawy. Ludzie odebrali go jako zagrożenie, że „nie wolno” zostanie przekształcone w „nie można”. Skoro więc nie chcecie pozwolić nam żyć w dwójmyśleniu (które nie jest dla nas wygodne, ale pozwala nam pogodzić przywiązanie do tradycji z naszym prawdziwym stylem życia), tylko chcecie nam przykręcić śrubę, to my wam teraz pokażemy.

Nie chodzi o politykę

Obecne protesty mają dwie ważne cechy. Po pierwsze – czego nie rozumieją rządzący – jest nią brak skonkretyzowanych żądań politycznych (i odrzucenie przez większość żądań formułowanych przez radykalną lewicę). Co wynika z tego, że protesty nie są reakcją na zmianę przepisów, lecz na symboliczne odrzucenie przez władzę gry pozorów. Rządzący powiedzieli ludziom: dość tego udawania, teraz będziecie konserwatywni naprawdę. Ludzie odparli więc na to: A, wypierdalać. Skoro nie wolno nam już udawać, to będziemy tacy, jacy i tak już jesteśmy od dawna. Cytuję ten wulgaryzm, ponieważ oddaje on istotę sprawy, a składa się na nią zarówno złość, jak i zniechęcenie. Dlatego małe są szanse, że jakieś półśrodki – w rodzaju prezydenckiej nowelizacji – cokolwiek zmienią.
Po drugie – czego nie rozumie z kolei opozycja – siłą napędową protestów nie są lewicowi radykałowie i najmłodsze „pokolenie TikToka i LGBT” (choć oni są może najbardziej widoczni). Dużą część ich uczestników – może większość, zwłaszcza na prowincji – stanowią właśnie ludzie uwikłani w dwójmyślenie pomiędzy przywiązaniem do tradycji a odmiennymi od niej realiami swojego życia. Oni nie chcą liberalizacji prawa aborcyjnego i niespecjalnie zależy im na wynoszeniu PO (czy kogokolwiek) do władzy. Oni, a przede wszystkim one, wyrażają sprzeciw wobec tego, że zabrano im pewne złudzenie – poczucie, że mają prawo uczestniczyć w swojej tradycyjnej kulturze, mimo że od dawna postępują sprzecznie z nakazami wydawanymi przez symbolicznego jej władcę, czyli Kościół katolicki. Przecież dotychczas Kościół nakazów tych nie egzekwował. Przypominał o nich, czasem gromko, ale spowiednicy hurtowo rozgrzeszali z używania pigułek antykoncepcyjnych. Teraz rękoma obozu rządzącego Kościół postanowił spośród wszystkich nieegzekwowanych zakazów wymusić przestrzeganie tego, który wymaga największego heroizmu i budzi największy opór.

Imposybilizm i agenda radykalna

Tego wszystkiego najwyraźniej nie uświadamia sobie ani Jarosław Kaczyński, ani jego otoczenie. Kuriozalne orędzie, jakie wygłosił 27 października, pokazuje, że postrzega on polskie społeczeństwo tak, jak opisał je w „Polsce naszych marzeń”: „Jedyny system wartości, który w Polsce realnie funkcjonuje, to system wartości głoszonych przez Kościół”. Wtedy, kiedy pisał tę książkę (wydano ją w 2011 r.), społeczeństwo rzeczywiście jeszcze takie było, a w każdym razie wystarczająca jego część. Jednak przez dekadę wiele się zmieniło. Podpalenie lontu, jakim była zgoda na wydanie przez TK orzeczenia, wynikało więc w jakiejś mierze z nieświadomości konsekwencji. Ale nie tylko.
W obozie Zjednoczonej Prawicy modernizatorzy wyraźnie przegrali z radykałami. Był to przede wszystkim efekt zderzenia „frakcji reformatorskiej” z codziennym imposybilizmem. Obóz rządzący – jak by się wydawało – niepodzielnie panujący nad wszystkimi obszarami struktury państwowej, nie był w stanie poprawić znacząco jakości jej działania. Mechanizmy o jeszcze peerelowskiej genezie uniemożliwiały sterowność, a wysiłek wkładany przez ludzi o technokratycznych zapędach nie procentował. Nie procentował dwojako: nie przynosił poprawy struktury i nie dawał żadnych korzyści politycznych. Nic się nie zyskiwało na próbach zmian instytucjonalnych, co boleśnie odczuł zwłaszcza Jarosław Gowin i jego otoczenie, które na pracochłonnej reformie uczelni nie tylko nie zbudowało kapitału politycznego, ale wręcz poniosło straty. A reforma dość zgodnie oceniana jest jako porażka.
Kapitał budowali za to radykałowie: głośni, nieskuteczni w wymiarze governance (co najbardziej widać w obszarze wymiaru sprawiedliwości), za to cieszący się coraz większą popularnością w mediach społecznościowych – i umiejętnie przekładający ten kapitał na rezonans w mediach tradycyjnych.
W obozie ZP powstało wrażenie, że agenda radykałów jest ważna, nośna społecznie i że pcha ich do przodu. A mozolna dłubanina przy poprawie funkcjonowania państwa się nie opłaca. Jest jakąś wersją „ciepłej wody w kranie”, która nikogo nie interesuje. Zrodziło się przekonanie że „Ziobro ukradł duszę PiS-owi”.

Starość Naczelnika

Pomysł „ucieczki do przodu” poprzez przykręcenie aborcyjnej śruby mógł też wynikać z poczucia zagrożenia. Radykałowie, budując tożsamościową agendę, sami uciekali przed nieskutecznością swojej wcześniejszej narracji o postkomunizmie, ukrywającym się we wszystkich zakamarkach państwa i rzekomo blokującym reformy. Ale czyniąc tak, budowali trampolinę, z której wygodnie można się odbić, w razie gdyby cały obóz zaczął tracić na covidowym kryzysie. I oskarżywszy Kaczyńskiego o brak pryncypialności w „kwestiach najważniejszych”, porzucić go, by w tym kryzysie zatonął.
Te trzy warunki: niezrozumienie zmian zachodzących w społeczeństwie, stopniowa radykalizacja własnego zaplecza i świadomość, że Solidarna Polska może prezesowi wbić nóż w plecy w środku walki z pandemią, mogły popchnąć Kaczyńskiego do decyzji ogłoszonej w formie orzeczenia TK 22 października. Trybunał rozminął się jednak z większością Polaków, z których 60 proc. opowiadało się w badaniach opinii publicznej za utrzymaniem kompromisu aborcyjnego.
Kaczyński nie tylko unieważnił w ten sposób wielką społeczną grę pozorów, na której opierał się dotąd łagodny, ewolucyjny proces zmian kulturowych. Wypowiedział też niepisaną umowę, jaką jego partia zawarła ze swoimi wyborcami. Jej sednem były dwa punkty: dowartościowanie ludzi, którzy tracili na transformacji, oraz niedrażnienie prowincjonalnej większości. Ta większość nigdy nie oczekiwała wojen kulturowych. Przekonanie, że Andrzej Duda wygrał w lipcu dzięki rozpaleniu tego konfliktu – a nie pomimo – było błędne.
To już drugi bardzo poważny błąd prezesa – pierwszym było parcie za wszelką cenę do wyborów korespondencyjnych. Wówczas powstrzymał go Jarosław Gowin. Teraz nie było nikogo, kto mógłby to zrobić. Również dlatego, że obóz rządzący utknął w pułapce własnej propagandy. Nie tyle w nią uwierzył, co pozwolił, aby radykalni, myślący głównie życzeniowo publicyści sformatowali politykom cały świat odniesień, w którym ci się poruszają. A świat ten jest zasadniczo fałszywy.
Społeczeństwu, które z pokorą zniosło wiosenny lockdown, okazało dużą dyscyplinę i wyrozumiałość wobec rządzących, władza rzuciła w twarz, że jest grzeszne i powinno się poprawić. Jednocześnie sama nie potrafiła zapewnić wystarczającej liczby łóżek w szpitalach. I nie próbowała – choćby symbolicznie – pohamować swojego rozpasania w konsumpcji przywilejów. Gdy ludzie wyszli na ulice, prezes Kaczyński poinformował ich, że ci, którzy protestują, nie są narodem.
Być może – jak przypuszczają niektórzy – zrobił to też z wyrachowanego cynizmu. Swoim zwyczajem rozpętał konflikt, którym tylko on byłby w stanie zarządzać, a który pozwoliłby przekierować uwagę społeczeństwa na coś innego niż nieudolność państwa wobec pandemii. Niewykluczone zresztą, że w perspektywie krótkoterminowej jego kalkulacje okażą się trafne: protesty najprawdopodobniej po jakimś czasie wygasną, zwłaszcza jeżeli jedynymi osobami aspirującymi do przewodzenia im pozostanie Marta Lempart i jej otoczenie. Jednak w perspektywie kilkuletniej należy się spodziewać przyspieszenia procesów, które do tej pory działy się stopniowo.

Rewolucji nie będzie

Nie jest istotne, jak wielu ludzi wyszło na ulice. Istotne jest to, ilu poczuło się oszukanych na dwóch płaszczyznach:
– co do założeń, na których opierała się ich tożsamość kulturowa (możemy żyć „nowocześnie”, nie wyrzekając się tradycji, nikt nie każe nam wybierać);
– co do umowy wyborczej z partią, na którą głosowali, a która obiecała słuchać głosu prowincjonalnej większości (ci twardsi trwają w wierności, ale nie wiadomo, na jak długo, a poza tym – nie twardymi wygrywa się wybory).
Zakładam, że wielu z tych, którzy czują się oszukani, nie wyszło na ulice i najprawdopodobniej już nie wyjdzie. Dlatego, wbrew nadziejom porwanej entuzjazmem lewicy, protesty mogą się wypalić. Chyba że Kaczyński popełni jeszcze jeden duży błąd, np. wprowadzi stan wyjątkowy. Jeśli jednak błędu nie popełni, to będzie trwał. Ale będzie to – niezależnie od skali zniszczeń spowodowanych pandemią – tylko trwanie. PiS nie będzie już zdolny do rządzenia, stracił bowiem kapitał społecznego zaufania, tak jak stracił go Tusk, gdy okazało się, że obietnica „końca historii”, który miał nastąpić po naszym wejściu do UE, jest nieprawdziwa, a zamiast niego mamy kryzys migracyjny i wojnę na Ukrainie. Ponadto obóz rządzący nękać będą kolejne kryzysy, wynikające z uruchomionej właśnie wewnętrznej rywalizacji na radykalizm.
W toku targanego konfliktami trwania obozu rządzącego wyłoni się nowy podział społeczny, według którego zagospodarowana zostanie scena polityczna. Podział, który stworzył PO i PiS oraz dał każdej z tych partii po dwie kadencje, na naszych oczach wypala się bowiem w ogniu protestów. Tak naprawdę nie chodzi w nich o aborcję. Zaś Polska rzeczywista okazała się zupełnie inna niż ta, o której marzył Jarosław Kaczyński.