Nawet jeśli Donald Trump nie wygra nadchodzących wyborów, przejdzie do historii jako jeden z najbardziej kontrowersyjnych lokatorów Białego Domu. I chodzi nie tylko o prowadzoną politykę, ale o styl, w jakim sprawował prezydenturę – nieoglądający się na normy i obyczaje, którym dotychczas hołdowano w Waszyngtonie.
Doskonałym przykładem jest publikowanie zeznań podatkowych – coś jak formularze PIT, które znamy nad Wisłą. Od czasu Richarda Nixona każdy prezydent Stanów Zjednoczonych zapewniał opinii publicznej wgląd we własne finanse. Był to gest dobrej woli, ponieważ nie ma w Stanach Zjednoczonych prawa, które nakazywałoby urzędującej głowie państwa spowiadać się z tego, ile oddaje fiskusowi. Donald Trump podczas kampanii wyborczej w 2016 r. wielokrotnie obiecywał, że przedstawi swoje zeznania podatkowe. Po objęciu urzędu szybko zmienił zdanie.
Miesiąc temu „New York Times” opublikował jednak podsumowanie prezydenckich podatków (nie ujawniając samych dokumentów, by chronić swoje źródła). Jak się okazuje, w roku, w którym Trump wygrał wybory, oddał fiskusowi… 750 dol. (czyli niecałe 3 tys. zł). W 2017 r., w pierwszym roku urzędowania, prezydent uiścił taką samą kwotę. Dla porównania Barack Obama zapłacił 1,7 mln dol., a Ronald Reagan – 165 tys. dol. (po uwzględnieniu inflacji dzisiaj byłoby to niecałe 0,5 mln dol.).
Sumy płacone przez Trumpa według „New York Timesa” wzięły się z niskiej podstawy opodatkowania, która z kolei jest efektem różnych (legalnych) odpisów. Jako ciekawostkę można przytoczyć historię prezydenta Jimmy’ego Cartera, który przed publikacją swoich zeznań za 1976 r. zorientował się, że kwota podatku wyniesie zero dolarów (znów na skutek różnych odpisów). Jak odnotowuje Joseph Thorndike, historyk specjalizujący się w podatkach, Carter uznał, że ludzie tak majętni jak on sami powinni jednak odprowadzać coś do fiskusa. Z własnej inicjatywy wpłacił więc na konto Departamentu Skarbu 6 tys. dol. (dzisiaj byłoby to ok. 27 tys. dol., czyli 105 tys. zł).

Prezydencki biznes

Ktoś mógłby powiedzieć – przecież prezydent nie złamał prawa. To prawda. Ale to akurat wyjątkowo nisko zawieszona poprzeczka. Od polityków oczekuje się bowiem nie tylko postępowania zgodnie z prawem, lecz także szacunku dla pewnych niespisanych w nim norm, które wyznaczają reguły postępowania na szczytach władzy. Jak w 2017 r. na łamach miesięcznika „The Atlantic” zwrócił uwagę Jack Goldsmith, szef jednego z wydziałów w Departamencie Sprawiedliwości za rządów George’a W. Busha, to właśnie normy – a nie przepisy – są źródłem oczekiwania, że prezydent czy inni urzędnicy państwowi nie będą robili tego czy tamtego lub zachowają się w taki czy inny sposób. „Nie ma czegoś takiego jak kanoniczna lista norm prezydenckich i rzadko kto je dostrzega – dopóki nie zostaną złamane” – podsumował autor.
Jedną z takich norm (nie tylko w USA) jest nieskodyfikowana nigdzie zasada, że osoba sprawująca funkcję publiczną nie robi tego dla osiągnięcia prywatnej korzyści. Co jaskrawo kontrastuje z wyznaniem Michaela Cohena, byłego prawnika Trumpa, który stwierdził, że na początku 2016 r. nikt w otoczeniu nowojorskiego biznesmena nie wierzył w zwycięstwo, a jego start w wyborach był po prostu pomysłem na doskonałą promocję. Z czasem okazało się, że nie tylko.
Na prezydenturze skorzystała bowiem hotelarska część biznesowego imperium prezydenta. Krótko po ogłoszeniu wyniku wyborów w 2016 r. rozpoczęła się sprzedaż biletów (500 dol. za sztukę, czyli prawie 2 tys. zł) na przyjęcie noworoczne w kurorcie Mar-a-Lago na Florydzie, w którym wziąć miała udział świeżo upieczona pierwsza para. Problem polega na tym, że hotel należy do Donalda Trumpa. Choć prezydent tuż po objęciu urzędu ogłosił, że wycofuje się z prowadzenia biznesu – stery mieli przejąć jego synowie – to w rodzinnych firmach trudno oddzielić grubą kreską majątek poszczególnych członków familii. W końcu wszyscy grają do tej samej bramki.
Z Mar-a-Lago wiąże się zresztą więcej kłopotliwych sytuacji. Podczas swoich rządów 45. prezydent USA często wybierał się tam na weekend, aby odpocząć i pograć w golfa. Zapraszał tam również zagranicznych gości (kolejne dołki zaliczał m.in. z ówczesnym premierem Japonii Shinzo Abe). Jako głowa państwa Trump podróżował jednak z całym rządowym entourage’em. Jak swego czasu doniósł dziennik „USA Today”, Secret Service – czyli prezydencka ochrona – musiał płacić hotelowi za noclegi swoich agentów, a nawet za dostosowanie jednego z pomieszczeń do celu prowadzenia działalności operacyjnej.
Mar-a-Lago to niejedyna nieruchomość należąca do prezydenta, w której bawili goście o politycznej proweniencji. Z usług Trump International Hotel Washington, D.C. (otwarty we wrześniu 2016 r.) korzystali na przykład Saudowie, którzy krótko po wyborach zapłacili za 500 noclegów na okrągłą kwotę 270 tys. dol. (niewiele ponad milion złotych); swoje imprezy organizowała tam również Partia Republikańska. Pod koniec ubiegłego roku świąteczne przyjęcie (z otwartym barem przez cztery godziny) zorganizował tam prokurator generalny William Barr – rzekomo dlatego, że w innych hotelach w stolicy USA nie było już miejsc. Fakturę w wysokości 30 tys. dol. (117 tys. zł) opłacił z własnej kieszeni.
Prezydent przez krótki czas nosił się nawet z zamiarem urządzenia w jednym ze swoich hoteli (Trump National Doral Miami) szczytu G7. Po dwóch dniach ciągłej krytyki – także ze strony republikanów – lokator Białego Domu wycofał się jednak z tego pomysłu. „Myślałem, że robię coś bardzo dobrego dla naszego kraju” – napisał wtedy na Twitterze.

Wspomóc rodzica ma zagranica

Prywatna korzyść to nie tylko zarobek, ale też wykorzystanie urzędu dla zdobycia przewagi politycznej nad konkurentami. Właśnie to nieomal doprowadziło do upadku Trumpa. Wszystko zaczęło się w połowie ubiegłego roku od jego rozmowy telefonicznej z Wołodymyrem Zełenskim, nowym prezydentem Ukrainy. Podczas konwersacji przywódca Ameryki zwrócił się do świeżo upieczonej głowy państwa w Europie o przyjrzenie się działalności biznesowej Huntera Bidena, syna obecnego kandydata demokratów na prezydenta, Joego. Innymi słowy: Trump chciał wykorzystać swój urząd do zgromadzenia politycznego błota na wyborczego rywala – i to z pomocą zagranicy.
Cała sprawa zaowocowała wszczęciem przez Kongres procedury impeachmentu. Ostatecznie Trump nie został usunięty z urzędu, ale niesmak pozostał. Zwłaszcza że w tle była kwestia wstrzymanej pomocy wojskowej dla Ukrainy o wartości 400 mln dol. Republikanie przełknęli jednak pigułkę i wstawili się za swoim prezydentem. Znamienne, że jedynym senatorem z prawicowego obozu, który zagłosował za usunięciem 45. lokatora Białego Domu, był Mitt Romney, republikański kandydat w wyborach w 2012 r.
Nie był to pierwszy raz w historii Trumpa, kiedy zagraniczne źródło miało mu zapewnić amunicję to ataku na rywala. Jeszcze podczas kampanii prezydenckiej jego syn Donald junior spotkał się w Nowym Jorku z niejaką Natalią Weselnicką, rosyjską prawniczką, która twierdziła, że jest w stanie przekazać sztabowi republikańskiego kandydata haki na Hillary Clinton. Spotkanie ostatecznie nie zaowocowało żadnymi informacjami. Co ciekawe, Donald junior przyznał się, że wziął w nim udział – i w jakim celu – w 2017 r., gdy sprawę opisał „New York Times”. Były prawnik prezydenta Michael Cohen zeznał później, że Trump wiedział o spotkaniu. Choć ten utrzymuje, że to nieprawda.

Rodzina na swoim

Z rodziną wiąże się kolejne naruszenie obyczajów panujących w Waszyngtonie przez Trumpa. Chodzi o zatrudnianie najbliższych w Białym Domu. W roli doradców pracują tam bowiem córka Ivanka Trump oraz jej mąż, prezydencki zięć Jared Kushner (oboje nie pobierają wynagrodzenia za swoją pracę). Wpływowy jest zwłaszcza Kushner, który działa głównie w obszarze polityki zagranicznej, w szczególności koncentrując się na Bliskim Wschodzie i kontaktach z Izraelem.
Obrońcy urzędującego prezydenta szybko wytkną, że nie jest pierwszym lokatorem Białego Domu, który tak zrobił. Już 2. prezydent USA John Adams wysłał swojego syna jako ambasadora do Królestwa Prus w 1797 r. W XIX w. sześciu prezydentów zaoferowało członkom swojej rodziny stanowiska w Białym Domu lub administracji federalnej. W poprzednim stuleciu Woodrow Wilson powierzał różne stanowiska zięciowi (ten był już jednak sekretarzem skarbu, kiedy poślubił córkę prezydenta). Franklin Roosevelt wciągnął do Białego Domu swojego syna; podobnie zrobił potem Dwight Eisenhower. John Kennedy z kolei mianował prokuratorem generalnym brata.

Wściekli demokraci atakują

Osobnym rozdziałem jest stosunek Trumpa do wymiaru sprawiedliwości i organów ścigania. To niezwykle delikatna kwestia, zwłaszcza gdy służby – podległe przecież władzy wykonawczej – badają sprawę, w którą zamieszany jest ich najwyższy przełożony. A tak właśnie było w przypadku śledztwa dotyczącego kontaktów i ewentualnej współpracy Trumpa i osób z jego otoczenia z Rosją. Położyło się ono cieniem na pierwszej kadencji 45. lokatora Białego Domu.
Trudno zaprzeczyć, że prezydent próbował w jakiś sposób wpłynąć na to śledztwo. Najpierw na dywanik wezwał ówczesnego szefa FBI Jamesa Comeya. W dziwnej rozmowie Trump miał zapytać go o lojalność – nie w stosunku do piastowanego urzędu czy jakichś wartości, lecz wobec siebie.
Prezydentowi zależało też na tym, by łagodnie potraktować jego doradcę ds. bezpieczeństwa narodowego Michaela Flynna, któremu udowodniono kłamstwo podczas składania zeznań. Flynn, były generał wywiadu wojskowego, zataił przed śledczymi swoje rozmowy z ambasadorem Rosji w Waszyngtonie z 29 grudnia 2016 r. – był to dzień, w którym Barack Obama wydalił z USA 35 dyplomatów rosyjskich w odwecie za majstrowanie przy amerykańskich wyborach. „Daj temu spokój” – miał wówczas powiedzieć szefowi FBI prezydent.
Ostatecznie Trump zwolnił Comeya. Później jego gniew skupił się na prokuratorze generalnym Jeffie Sessionsie. Prezydent wielokrotnie wzywał go do zakończenia śledztwa w sprawie kontaktów z Rosjanami, często na Twitterze. „Sessions powinien zakończyć to oszukańcze polowanie na czarownice” – grzmiał w sierpniu 2018 r. Trump miał też prokuratorowi generalnemu za złe, że wycofał się z nadzoru nad śledztwem (a powodem był fakt, że Sessions również zataił dwa spotkania z ambasadorem Rosji). Publiczne połajanki skończyły się dymisją szefa prokuratury w listopadzie 2018 r.
W międzyczasie nadzór nad śledztwem objął były szef FBI Robert Mueller, który otrzymał status „specjalnego prokuratora” (czyli śledczego do wyjątkowych poruczeń). Trump również jego chciał się pozbyć i zlecił to ówczesnemu radcy Białego Domu Donowi McGahnowi. Gdy sprawę opisał „New York Times”, prezydent bronił się, że nigdy takiego polecenia nie wydał oraz że „sam mógłby zwolnić Muellera”. Ostatecznie Trump tego nie zrobił – odradzali mu to praktycznie wszyscy. Muellera i jego ekipę wziął jednak na celownik na Twitterze. Wielokrotnie określał tam prowadzone przez nich śledztwo „oszustwem” i „polowaniem na czarownice”.
Przed publikacją raportu Muellera w sprawie Russiagate prokurator generalny William Barr przedstawił opinii publicznej jego własne podsumowanie, z którego wynikało, że prezydent jest niewinny. „Gdybyśmy mieli pewność, że Trump nie popełnił przestępstwa, napisalibyśmy to w raporcie” – stwierdził Mueller parę tygodni po publikacji wyników swojego śledztwa.

Partia opozycyjna

Bob Woodward napisał w „Strachu” – swojej pierwszej książce o prezydenturze Trumpa – że śledztwo w sprawie kontaktów z Rosją wywołało u prezydenta wrażenie, iż jest ofiarą nagonki. „Chcą mnie dopaść. To niesprawiedliwe. To nie fair. To wszystko jest politycznie umotywowane” – miał powiedzieć współpracownikom w dniu, kiedy Robert Mueller został wyznaczony na stanowisko specjalnego prokuratora. Przy wielu okazjach kwestionował więc efekty działania wywiadu USA, w tym ustalenie, że Kreml starał się wpłynąć na wynik wyborów prezydenckich w 2016 r. „Nie widzę żadnego powodu, dla którego Rosja miałaby to robić” – stwierdził Trump podczas wspólnej konferencji prasowej z Władimirem Putinem po szczycie w Helsinkach.
Niechętne mu służby Trump określał mianem „głębokiego państwa” (deep state), którego celem jest obalenie jego władzy. Zresztą określenie to pojawiało się częściej – ostatnio nawet w kontekście koronawirusa. Trump stwierdził, że ukryte w federalnej Agencji ds. Żywności i Leków komórki „głębokiego państwa” starają się nie dopuścić do tego, by szczepionka na SARS-CoV-2 trafiła do ludzi przez listopadowymi wyborami.
Trump nie szczędził zresztą krytyki żadnej instytucji (i osobom), z którą nie było mu po drodze. Największe dzienniki w USA regularnie nazywał „upadającymi fakenewsowymi mediami” (jego były doradca ds. strategii Steve Bannon nazywał prasę „partią opozycyjną”). Choć w 2016 r. wygrał, to kwestionował fakt, że to Hilary Clinton otrzymała więcej głosów. Tłumaczył to fałszerstwami i dopuszczeniem do głosowania nielegalnych imigrantów, którzy masowo mieli poprzeć demokratkę.
Sędziego, który miał zbadać legalność rozporządzenia o budowie muru na granicy, oskarżył o konflikt interesów, bo wyglądał mu na kogoś meksykańskiego pochodzenia. Nawet kiedy anonimowy sygnalista zwrócił uwagę, że rozmowa z Zełenskim przybrała dziwny obrót, Trump zażądał na Twitterze spotkania – bo „każdy ma prawo spotkać się ze swoim oskarżycielem”.

Młode korzenie

Jak zwrócił uwagę Joshua Zeitz, współpracownik portalu „Politico” i autor książki o prezydenturze Lyndonie Johnsonie, problem z normami politycznymi polega na tym, że wiele z nich jest znacznie nowszych, niż mogłoby się wydawać ich obrońcom. Nie zdążyły się więc jeszcze wystarczająco mocno zakorzenić, więc tym bardziej są zagrożone. Jedną z nich jest standard, który mówi, że służby i prokuratura nie są politycznym ramieniem potęgi urzędu prezydenckiego.
Przykładów wykorzystywania aparatu federalnego do politycznych celów nie brakuje. Za prezydentury Johna Kennedy’ego amerykańska skarbówka zainteresowała się finansami niejakiego Richarda Nixona, postrzeganego jako potencjalnego rywala w kolejnych wyborach, zaś Departament Sprawiedliwości nakazał założenie podsłuchów Martinowi Lutherowi Kingowi. FBI interesowało się pastorem także podczas rządów jego następcy Lyndona Johnsona. Biuro posunęło się tak daleko, że próbowało szantażem wymusić na nim samobójstwo.
Wykorzystanie aparatu władzy do politycznych celów do mistrzostwa doprowadził jednak prezydent Nixon. Nasyłał skarbówkę na organizacje lewicowe i demokratycznych darczyńców. Jego sekretarz stanu Henry Kissinger jeszcze przed aferą Wateragate nakazał założenie podsłuchów dziennikarzom, którzy ujawnili, że USA w okresie wojny w Wietnamie prowadziły operacje także poza granicami tego kraju (np. w Kambodży). Opóźniło to rozmowy pokojowe. Nixonowi podobał się również plan, aby na demonstracje antywojenne wysyłać bojówkarzy, którzy mieli obić protestujących, zanim zatrzyma ich policja.
„Idea niezależnych agencji zatrudniających bezpartyjnych, zawodowych urzędników wolnych od politycznego wpływu jest bardzo młoda. Jeśli naruszy się ją raz, to nie ma pewności, czy uda się ją przywrócić” – pisze Zeitz. Dodaje, że ryzyko to nie zależy od tego, czy w Białym Domu mieszka republikanin, czy przejął go demokrata.