Sympatycy Donalda Trumpa dziś – jeszcze częściej niż przed czterema laty – ukrywają, że go popierają.
WSZYSTKO, O CZYM CHCĄ GADAĆ FAKENEWSOWE MEDIA, TO COVID, COVID, COVID. 4 LISTOPADA JUŻ NIE BĘDZIECIE O TYM SŁYSZEĆ!!!” – ogłosił kilka dni temu na Twitterze Donald Trump (pisownia oryginalna). Miał na myśli to samo, co wielokrotnie – i bezpodstawnie – powtarzał w końcówce kampanii: że wirus jest w odwrocie, niezależnie od tego, czy szczepionki pojawią się wkrótce, czy nie.
Deklaracja o wygasaniu pandemii to desperacka próba zaklinania przez Trumpa rzeczywistości w obliczu pogarszających się perspektyw na reelekcję. W ciągu ostatnich dwóch tygodni najwyższe przyrosty zakażeń koronawirusem w USA odnotowano w regionie Środkowego Zachodu, gdzie leży kilka wahających się stanów (swing states), będących miejscem najbardziej zaciętej walki wyborczej demokratów i republikanów. Wisconsin, Iowa, Michigan czy Ohio, których poparcie utorowało milionerowi celebrycie cztery lata temu drogę do zwycięstwa, biją teraz rekordy nowych infekcji i hospitalizacji ciężko chorych.
Najnowsze średnie sondażowe dają gospodarzowi Białego Domu przewagę tylko w Ohio – i to w granicach błędu statystycznego (ok. 1 pkt proc.). Mieszkańcy „niezdecydowanych” stanów spoza rejonu Środkowego Zachodu też sygnalizują w badaniach, że Trump poniesie konsekwencje lekceważenia koronawirusa i nieudolności w łagodzeniu społeczno-gospodarczych skutków pandemii. W niektórych – jak w Kolorado czy Wirginii – Biden jest górą z bezpiecznym zapasem; w innych – jak na Florydzie czy w Nevadzie – kandydaci idą łeb w łeb.
Poprzedni tydzień był w skali kraju rekordowy pod względem nowych infekcji – wirusa potwierdzono u ponad 500 tys. osób. Kilka dni temu prezydent przelał frustrację związaną z możliwą porażką na media, twierdząc, że relacjonują kryzys zdrowotny tak, żeby odwieść jego sympatyków od pójścia 3 listopada do urn. Rozgoryczony tym, że dziennikarze nie wychwalają jego wysiłków w walce z COVID-19, za to donoszą o nowych ogniskach zakażeń i przeciążeniu opieki zdrowotnej, napisał na Twitterze: „Powinno to być naruszeniem prawa wyborczego!”. Stwierdzenia, że sytuacja epidemiczna w Ameryce robi się coraz groźniejsza, uznał za „teorię spiskową fakenewsowych mediów”. W całych USA od początku pandemii odnotowano ok. 8,8 mln przypadków zachorowań, zmarło ponad 226 tys. osób.
Podobne insynuacje jak pod adresem mediów Trump kierował wcześniej w stronę firm badających opinię publiczną: sugerował, że niekorzystne dla niego sondaże publikuje się po to, by wystudzić entuzjazm jego zwolenników.

Pewny zwycięstwa

W połowie października, po błyskawicznym pokonaniu COVID-19 dzięki eksperymentalnej terapii, gospodarz Białego Domu od razu rzucił się w wir mitingów w stanach, w których sprawa przyszłego zwycięzcy pozostaje otwarta. Odwrotnie niż kandydat demokratów Joe Biden, który w końcówce kampanii poluzował kalendarz, m.in. z obawy przed złapaniem wirusa przed nadchodzącym głosowaniem. Poza tym jego przewaga w sondażach jest pewna i stabilna – wynosi ok. 9 pkt proc.
Trump jest jednak pewien, że na wiecach oczaruje wyborców charyzmą, tak jak wierzył w to w 2016 r., gdy nawet jego doradcy na ostatniej prostej porzucili nadzieje na sukces. W tym tygodniu potrafił w ciągu jednego dnia zaliczyć nawet trzy eventy w trzech różnych stanach. I nie ukrywał przed mieszkańcami podupadających miasteczek „pasa rdzy”, że nie fatygowałby się do nich, gdyby pandemia nie pokrzyżowała mu kampanijnych planów. – Cztery czy pięć miesięcy temu, zanim nadeszła ta plaga, wszystko mi się udawało. Muszę być szczery, gdyby nie ona, nie byłoby żadnej możliwości, abym tu się zjawił – przyznał otwarcie wyborcom ze 100-tysięcznego Erie w Pensylwanii. To kolejny wahający się stan, który Trump zgarnął w 2016 r., pokonując tam Hilary Clinton różnicą ledwie 0,72 proc. głosów. Teraz sondaże sugerują, że demokraci go odbiją – Biden ma tam przewagę ok. 7 pkt proc.
Na każdym wiecu prezydent wygłasza nieco zmienioną wersję tej samej przemowy, będącej litanią skarg, oskarżeń i kłamstw. Jego kontrkandydat – jak każdy polityk – również nie jest wzorem rzetelności, szczerości i precyzji, ale Trump uczynił z łgania swój znak rozpoznawczy i metodę zagrzewania lojalnego elektoratu. Dziennikarze „New York Timesa” wyliczyli, że podczas 90-minutowego mitingu w Wisconsin w ubiegłą sobotę Trump 131 powiedział nieprawdę lub wprowadził sympatyków w błąd. Na przykład zapewniając, że „Ameryka dobrze radzi sobie z pandemią w porównaniu z Europą”. W rzeczywistości na Starym Kontynencie tylko Hiszpania i Belgia zanotowały więcej przypadków zakażeń i śmierci per capita niż USA. Stany Zjednoczone, w których mieszka 4 proc. globalnej populacji, łącznie odpowiadają za blisko jedną czwartą infekcji na świecie. Trump błędnie przypisał też sobie przeprowadzenie największych cięć podatków w historii (za Ronalda Reagana uchwalono większe, licząc je jako odsetek PKB). Bezzasadnie chwalił się, że jego administracja zredukowała więcej regulacji niż jakakolwiek inna (nie ma na to żadnych dowodów). Przekonywał, że Biden planuje ograniczyć ulgę na dziecko (przeciwnie – program demokraty zakłada jej rozszerzenie). Że dzięki niemu pod raz pierwszy od ponad 40 lat znowu zaczęły powstawać w USA fabryki samochodowe (nowe inwestycje motoryzacyjne pojawiały się i za Baracka Obamy, i za George’a W. Busha). Prezydent powtórzył również, że budowa muru na granicy z Meksykiem jest w toku (nic takiego się nie dzieje) i że to sąsiad z południa wyłoży pieniądze na przedsięwzięcie (na co nie ma widoków).
Trump i jego ekipa przekonują, że są spokojni o zwycięstwo, bo tak jak cztery lata temu sondaże wskazywały na pewną wygraną Hillary Clinton, tak i tym razem zaniżają poparcie, jakim faktycznie cieszy się obecny gospodarz Białego Domu. – Mamy milczącą większość, jakiej jeszcze nikt nie widział – zapewniał kilka dni temu amerykański przywódca. Zgodnie z tą teorią część zwolenników prezydenta to nieśmiali wyborcy (shy voters), którzy nie ujawniają prawdziwych preferencji politycznych ankieterom. Ich potęga ma się objawić dopiero 3 listopada, gdy masowo udadzą się do lokali wyborczych i po raz kolejny zakpią z sondażowni. Trump wzbudza bowiem tyle kontrowersji i wrogości, że z obawy przed negatywnymi reakcjami niektórzy wolą się nie przyznawać, że na niego głosują. Badacze nazywają taką postawę efektem społecznych oczekiwań, czyli chęcią zaprezentowania siebie w jak najlepszym świetle poprzez udzielenie odpowiedzi, jaką uważamy za pożądaną przez innych.
Robert Cahaly, szef sondażowni Trafalgar Group z Georgii – jednej z nielicznych, które cztery lata temu prognozowały zwycięstwo biznesmena z Nowego Jorku – uważa, że i w tym roku nieśmiali wyborcy przesądzą o wyniku końcowym. Jego zdaniem efekt społecznych oczekiwań zadziała teraz z jeszcze większą siłą. Jak twierdzi Calahy, sympatycy obecnego gospodarza Białego Domu jeszcze częściej ukrywają dziś, że go popierają, bo afery i przewinienia Trumpa-prezydenta są innego kalibru – i nieporównywalnie większego – niż te Trumpa-dewelopera i gwiazdy reality show. W 2016 r. wyborcy, odurzeni antyestablishmentowym duchem milionera, przymknęli oko na to, że oszukał studentów założonego przez siebie pseudouniwersytetu czy chełpił się tym, iż jako celebryta maca kobiety, nie ponosząc za to żadnych konsekwencji. Przed czterema laty kandydat republikanów nie pozował na politycznego outsidera, który rozsadzi korpopolityczne układy w Waszyngtonie i zamknie granice dla nielegalnej imigracji. Wiadomo już, że z tych obietnic nic nie wyszło.
Przeciwnie – obecny gospodarz Białego Domu nasilił tylko trendy, które zapoczątkowały poprzednie administracje. ProPublica, organizacja non profit tropiąca nadużycia władzy, pod koniec zeszłego roku doliczyła się na posadach państwowych aż 281 lobbystów z nadania Trumpa (wśród nich m.in. sekretarz obrony Mark Esper, ekslobbysta koncernu zbrojeniowego Raytheon, oraz sekretarz spraw wewnętrznych David Bernhardt, który lobbował na rzecz branży ropy naftowej i gazu). Agencje i służby państwowe wydawały zaś publiczne pieniądze w hotelach brandu „Trump”. Plany zahamowania nielegalnej imigracji skończyły się w 2018 r. rozdzielaniem na granicy rodzin z Meksyku, Gwatemali i innych krajów południowoamerykańskich. Rodziców zamykano w aresztach, a dzieci wysyłano do ośrodków detencyjnych, często w odległym rejonie USA. Do dziś prawnicy pomagający imigrantom nie mogą odnaleźć opiekunów 545 nieletnich (w sumie rozdzielono kilka tysięcy rodzin).
Ale wszystkie niepopularne posunięcia przebiło bagatelizowanie koronawirusa. Nawet próbę skorumpowania przywódcy Ukrainy Wołodymyra Zełenskiego (pomoc wojskowa w zamian za haki na Joego Bidena i jego syna Huntera), za co niespełna rok temu demokraci usiłowali usunąć prezydenta z urzędu.
Zwolennicy Trumpa – przekonują republikańscy stratedzy – z powodu presji otoczenia wolą nie afiszować się z tym, że popierają kandydata, którego w mediach nazywano rasistą, autokratą, ksenofobem czy seksistą. Ale z pewnością nie oznacza to, że się od niego odwrócą 3 listopada. Co ciekawe, nawet opinia publiczna zdaje się uważać, że bez względu na kontrowersje i sondaże Trump znowu dopnie swego: według badania Gallupa z połowy października 56 proc. Amerykanów spodziewa się, że wygra po raz drugi, 40 proc. – że nowym prezydentem zostanie Biden.
Choć teoria o ukrytym elektoracie Trumpa stała się obiegowym tłumaczeniem spektakularnej wpadki ankieterów przed czterema laty, to zdaniem politologów dowody na istnienie tej grupy wyborców są skąpe. – Nie sądzę, by w 2016 r. nieśmiali trumpowcy byli znaczący. Sondażownie wtedy zawiodły, bo ich modele niektórych wyborców – gorzej wykształconych białych Amerykanów z obszarów wiejskich, zwłaszcza Środkowego Zachodu – były wadliwe. A nie dlatego, że bardzo wielu ludzi niechętnie przyznawało się do głosowania na Trumpa. Nawet jeśli zdarzało się tak w 2016 r., poważnie wątpię, czy w 2020 r. pojawi się ten problem – mówi DGP prof. Steve Utych, specjalista od amerykańskiej polityki i psychologii politycznej z Boise State University. – Establishment Partii Republikańskiej udzielił Trumpowi zdecydowanego poparcia, na jakie ten nie mógł liczyć cztery lata wcześniej. Więc nie sądzę, aby ludzie ukrywali, że oddadzą na niego głos – dodaje.
Przeciwko hipotezie o nieśmiałych wyborcach przemawia również to, że w anonimowych ankietach przeprowadzanych online Trump uzyskiwał podobne poparcie, co w badaniach robionych telefonicznie, w których respondenci mogli się krępować mówić o tym, kto jest ich faworytem. – Do tego w 2016 r. był całkiem spory odsetek wyborców, którzy w czasie kampanii deklarowali się jako niezdecydowani albo twierdzili, że zagłosują na kandydata spoza dwóch głównych partii – co w Ameryce jest rzadkością. Spora część z nich na ostatniej prostej postanowiła jednak poprzeć Trumpa – zauważa prof. Boris Heersink, ekspert od amerykańskich partii i kampanii wyborczych z Fordham University. Było to szczególnie widoczne w kluczowych wahających się stanach, jak Michigan, Pensylwania, Floryda i Wisconsin.
W 2016 r. sondażownie popełniły też błąd, nie biorąc pod uwagę, jak ważnym wyznacznikiem preferencji wyborczych okaże się wykształcenie (szczególnie w powiązaniu z rasą) – nawet ważniejszym niż dochody. W próbach, na których robiono badania, nieproporcjonalnie dużo osób miało dyplom licencjata lub uczelni. Wykrzywiło to modele prognostyczne na korzyść Hillary Clinton, która wśród Amerykanów po studiach cieszyła się dwucyfrową przewagą nad Trumpem. Teraz ankieterzy zapewniają, że naprawili tę usterkę i kolejna kompromitująca pomyłka jest mało prawdopodobna. Tym bardziej że odsetek osób niezdecydowanych, na kogo głosować, to dziś 3–6 proc. (w zależności od sondażu) – cztery lata wcześniej było to aż 15 proc.

Batalia w SN

Ze względu na pandemię większość stanów ułatwiła mieszkańcom udział w wyborach tak, by nie musieli tłoczyć się w kolejkach do urn. W tym roku aż 84 proc. Amerykanów ma możliwość zagłosowania pocztą. Niektóre stany, jak Kalifornia, Utah czy Kolorado, automatycznie rozesłały wyborcom karty z nazwiskami kandydatów; w innych wystarczyło się o nie zwrócić do właściwych komisji (w niektórych stanach można to zrobić nawet do 2 listopada). Tylko w kilku – np. w Teksasie – opcja korespondencyjna zarezerwowana jest tylko dla seniorów lub osób planujących 3 listopada przebywać poza miejscem zamieszkania.
W miniony wtorek, na tydzień przed świętem amerykańskiej demokracji, liczba oddanych głosów przekroczyła już 70 mln, czyli ponad połowę wszystkich kart wyborczych, które trafiły do urn w 2016 r. Według prognozy prof. Michaela McDonalda z Uniwersytetu Florydy, administratora strony US Elections Project, gromadzącej statystyki wyborcze, frekwencja w skali kraju może w tym roku sięgnąć 68 proc. (150 mln głosów) – byłaby najwyższa od 1908 r.
Kluczowe pytanie brzmi: kiedy poznamy zwycięzcę? Nie można wykluczyć, że nie nastąpi to w noc wyborczą. Stany mają różne terminy rozpoczęcia liczenia głosów. W niektórych członkowie komisji mogą przystąpić do zliczania kart wyborczych przychodzących pocztą jeszcze przed 3 listopada, ale w większości z tych, o które toczy się najbardziej zażarta walka, prawo nie dopuszcza takiej opcji. Wiele stanów – również te niezdecydowane – zamierza też uwzględniać karty wyborcze, które dotrą do komisji po 3 listopada (np. w Ohio terminem ostatecznym jest 13 listopada), co oznacza, że proces liczenia może się znacząco wydłużyć. – Wszystko zależy od tego, jak bardzo wyrównana okaże się rywalizacja. Jeśli sondaże się potwierdzą, zwycięzcę poznamy 3 lub 4 listopada. Jeśli w noc wyborczą żaden z kandydatów nie uzyska wyraźnej przewagi i finałowy rezultat będzie się rozbijał o wygraną w konkretnych stanach, to można się tam spodziewać batalii sądowych i ponownego liczenia głosów – uważa prof. Boris Heersink.
Tak jak w 2000 r., kiedy z pomocą Sądu Najwyższego USA prezydentem został George W. Bush, tak i w tym roku kluczowym stanem może być Floryda. Sondaże nie wskazują tam wyraźnego zwycięzcy – przewaga kandydata demokratów oscyluje w graniach błędu statystycznego. Jeśli jednak Biden zgarnie Florydę już w noc wyborczą, to prezydenturę będzie miał zapewne w kieszeni. Ale jeśli na swoje konto zapisze ją obecny gospodarz Białego Domu, to trzeba będzie czekać, aż inne wahające się stany zliczą głosy, co może potrwać – dniami, a może nawet tygodniami.
– Trump od dawna przygotowywał grunt pod spór sądowy i nie da się tej perspektywy zupełnie wykluczyć. Jednak jeśli Biden uzyska dużą przewagę, to urzędujący prezydent nie będzie miał podstaw do kwestionowania wyniku – uspokaja prof. Steve Utych. Co innego stwierdził kilka dni temu w stacji MSNBC Michael Cohen, były osobisty prawnik Trumpa: – Pod jego rządami nie będzie pokojowej zmiany władzy – rzucił.
Amerykański przywódca od miesiąca lansuje tezę, że sprawa wyniku wyborów trafi do Sądu Najwyższego. Był to zresztą jeden z głównych argumentów za szybkim zapełnieniem wakatu w jego składzie orzekającym. Udało się to osiągnąć w ciągu miesiąca: w tym tygodniu do SN dołączyła nominatka Trumpa sędzia Amy Coney Barret. 20 lat temu, jako początkująca prawniczka, pomagała adwokatom George’a W. Busha w sądowej walce o prezydenturę.
Mamy milczącą większość, jakiej jeszcze nikt nie widział – zapewniał kilka dni temu amerykański przywódca. Zgodnie z tą teorią część zwolenników prezydenta to nieśmiali wyborcy (shy voters), którzy nie ujawniają prawdziwych preferencji politycznych ankieterom. Ich potęga ma się objawić dopiero 3 listopada, gdy udadzą się do lokali wyborczych i po raz kolejny zakpią z sondażowni