Informacja o COVID-19 w klasie wywraca do góry nogami życie wielu osób. Dyrektor szkoły wisi na telefonie do sanepidu przez kilka godzin, zanim się dowie, co robić. Gdy dzieci znajdą się już na kwarantannie, rodzice i nauczyciele jeszcze przez kilka dni nie dostają informacji, czy mogą opuszczać dom. Więc z niego wychodzą. Kiedy zaś wynik testu okaże się pozytywny – dopiero wtedy widać, że nikt nad niczym nie panuje.

Nauczyciel za blisko

Po kolei. Wirusa sprowadził do domu mój nastoletni syn. Siedzi w szkole w pierwszej ławce. Co z tego, że w pojedynczej, skoro ustawionej blisko innych? W czasie przerw raczej nie zakładał maseczki, podobnie jak inne dzieci i nauczyciele. Wiem, że w wielu szkołach takie obostrzenia są ściśle przestrzegane, ale nie muszą być, bo zgodnie z wytycznymi MEN decyduje o tym dyrektor placówki. Może wprowadzać dodatkowe środki ostrożności, jak obowiązek zasłaniania ust i nosa, gdy np. na świetlicy czy w szatni nie można zachować dystansu. Widocznie w szkole mojego syna uznano, że nie ma takiej potrzeby, bo uczniów jest niezbyt wielu. Ale dystansu między dziećmi nie było, zwłaszcza na przerwach. Nie było też częstego mycia rąk czy regularnej dezynfekcji przedmiotów wykorzystywanych podczas zajęć (syn przyznał później, że używał przy tablicy tego samego markera co zakażona nauczycielka – bez odkażania).
Spodziewałam się, że wirus wkrótce dotrze do szkoły, bo choć MEN i premier podają, że 98 proc. placówek oświatowych pracuje normalnie, na naszym osiedlu od początku września co rusz jakaś szkoła czy przedszkole przechodzi w tryb hybrydowy. Dlatego telefon od dyrekcji kilka dni po tym, jak na zwolnienie poszła jedna z nauczycielek, mnie nie zdziwił. Poproszono mnie o zachowanie spokoju i przygotowanie się do tego, że syn przez pewien czas będzie się uczył zdalnie. Dowiedziałam się też, że kolejne informacje otrzymam po decyzji sanepidu. W tym czasie, gdy ja czekałam, dyrektor szkoły mojego syna wydzwaniała do inspekcji, co zajęło jej kilka godzin. Zgodnie z wytycznymi Głównego Inspektoratu Sanitarnego w przypadku potwierdzonego zakażenia SARS-CoV-2 na terenie szkoły należy stosować się do zaleceń państwowego powiatowego inspektora sanitarnego. Bez kontaktu z sanepidem dyrektor nie może podjąć żadnych decyzji. Nie może sam albo w porozumieniu z organem prowadzącym zmienić systemu nauczania w placówce. GIS rekomenduje też ustalenie listy osób, które przebywały z zakażoną osobą.
Dyrekcja szkoły mojego syna z tych obowiązków się wywiązała. Tego samego dnia, w czwartek po południu, na Librusie pojawiła się wiadomość, że dzieci z klas, w których uczyła zakażona nauczycielka, mają tygodniową kwarantannę domową i będą się uczyć zdalnie. O skróceniu wymiaru kwarantanny, bo normalnie wynosi ona 10 dni, zdecydowała powiatowa stacja sanitarno-epidemiologiczna, zgodnie z rozporządzeniem ministra zdrowia z 2 września 2020 r. Tak więc dzieci miały zostać w domach, ale nauczyciele i rodzice już nie. Szkoła nie mogła im tego nakazać, mogła tylko apelować. Zarówno ja, jak i inni rodzice usiłowaliśmy dowiedzieć się, co mamy robić – na logikę należało pozostać w domu. Oficjalnej decyzji jednak nie było. Każde z nas miało odebrać telefon z sanepidu – szkoła przekazała kontakty. Przed weekendem nic takiego się jednak nie stało, więc ostrożnie, czyli w maseczce i z zachowaniem odległości, wychodziłam z domu – do sklepu, wyrzucić śmieci. Nie byłam w kinie, teatrze czy kościele i odwołałam wszystkie spotkania.

Spóźniony telefon

W poniedziałek po południu mąż odebrał telefon. Sanepid. Spisano nasze dane i poinformowano, że mamy zostać w domu, na kwarantannie. Jak długo? Tyle, ile syn, czyli jeszcze tylko przez cztery dni. Bo trzy już minęły. Nie musieliśmy pobierać żadnej specjalnej aplikacji na telefon, pani z sanepidu powiedziała, że jest zawodna. Musimy się jednak liczyć z tym, że może skontrolować nas policja.
Nie jest źle – pomyślałam. Zakupy zrobione, a wszystko skończy się przed kolejnym weekendem, na który mam zaplanowanego fryzjera, wyjście do teatru, a potem wyjazd służbowy. Niepokoiło nas tylko jedno: zupełny brak węchu i słabszy smak u syna. We wtorek zaczęliśmy się martwić, bo objawy nie mijały, a strach, że możemy kogoś zakazić, narastał. Uznaliśmy więc, że pora na kontakt z lekarzem podstawowej opieki zdrowotnej. Od 9 września lekarze rodzinni mają prawo kierować podejrzanych o zakażenie na testy molekularne RT-PCR. Umożliwia im to nowelizacja rozporządzenia ministra zdrowia w sprawie chorób zakaźnych powodujących powstanie obowiązku hospitalizacji, izolacji lub izolacji w warunkach domowych oraz obowiązku kwarantanny lub nadzoru epidemiologicznego. Wymaga to jednak przeprowadzenia przez lekarza albo badania fizykalnego, albo teleporady, podczas której potwierdza on, że stan zdrowia pacjenta uzasadnia wykonanie testu. Może to być temperatura ciała powyżej 38 st. C, kaszel i duszności albo właśnie utrata węchu lub smaku. Do niedawna lekarz POZ, który udzielał teleporady, mógł wysłać pacjenta na test, jeśli ten miał wszystkie te objawy. W nowym rozporządzeniu zapisano, że lekarz, kierując się aktualną wiedzą medyczną, podejmuje działania mające na celu zapobieganie szerzeniu się zachorowań na chorobę wywołaną zakażeniem wirusem SARS-CoV-2.
Po długim oczekiwaniu udało mi się połączyć z przychodnią. Pediatra okazała się zupełnie niezorientowana w tym, jak wyglądają procedury. Dwa razy przerywała rozmowę, bo musiała dopytać innego lekarza, co zrobić. W końcu wypisała e-skierowanie na test i powiedziała, gdzie znaleźć w internecie adresy mobilnych punktów pobrań. Obiecała, że zadzwoni następnego dnia, gdy zobaczy w systemie wynik syna.
Było przed południem, najbliższy mojego domu punkt był czynny do godz. 13.30. Pozostało poinformować kogoś, że wychodzimy na test, bo przecież mamy zakaz opuszczania domu. Kogo? Logiczne, że stację sanitarno-epidemiologiczną. W pierwszej kolejności osobę, która powiadomiła nas o kwarantannie. Włączyła się jednak skrzynka głosowa. Na stronach warszawskiego sanepidu mąż znalazł numer opisany jako „infolinia dla obywatela w sprawie kwarantanny i zdrowia”. Po półgodzinnym oczekiwaniu odezwała się miła pani i powiedziała, że aby wyjść z domu, należy poinformować sanepid albo najbliższy komisariat policji. Trochę się zdziwiłam, bo wydawało mi się, że właśnie na numer inspekcji dzwonię. Tymczasem była to linia pośrednicząca między obywatelem a sanepidem i naszego zgłoszenia pani przyjąć nie mogła. Poradziła nam jednak, by dzwonić na policję – będzie szybciej, bo na kontakt z sanepidem możemy czekać nawet przez kilka dni. Wybrałam więc numer pobliskiego komisariatu policji. Zajęło to trochę czasu – zarówno samo połączenie się, jak i wyjaśnienie policjantowi, o co chodzi. Nie rozumiał, dlaczego informuję o naszych planach jego, a nie sanepid. W końcu jednak zanotował dane i pozwolił jechać. Potem wszystko odbyło się szybko, bez kolejek. Wynik należało sprawdzić w internecie, wpisując na podanej stronie internetowej laboratorium specjalny kod.

Pozytywny, czyli co robić?

Odpowiedź, czy syn jest zakażony koronawirusem, mieliśmy poznać maksymalnie do godz. 12 kolejnego dnia. Wynik był nawet wcześniej, około godz. 9 rano. Pozytywny. Najpierw zadzwoniłam do szkoły, by zawiadomić, że zagrożeni zakażeniem są koledzy syna i nauczyciele, z którymi miał kontakt. Potem na infolinię dla obywateli (tę ze strony sanepidu), by dowiedzieć, się, co mam robić. Uzyskałam tam informację, że syn przechodzi z kwarantanny w izolację domową. Czym to się różni? Dla nas niczym – kwarantanna to odosobnienie osoby zdrowej z powodu narażenia na zagrożenie, zaś izolacja to odosobnienie kogoś, czyj wynik jest dodatni. Syn miał pozostać w domu przez 10 dni, a na dwa dni przed końcem tego terminu zgłosić się do przychodni, by lekarz potwierdził, czy konieczne jest przedłużenie izolacji albo czy trzeba wykonać kolejny test. Od 2 września nie trzeba już mieć wyniku negatywnego, by móc wyjść z domu. Nie trzeba już w ogóle robić testu, jeśli objawy zniknęły i nie ma się gorączki.
Ja i mąż mieliśmy pozostać w domu dłużej, jeszcze przez 10 dni od ostatniego dnia izolacji syna, czyli prawie do końca października. I co istotne, wcale nie musimy mieć testów, bo one są tylko dla tych z objawami. Zostać w domu, obserwować się – to był najważniejszy przekaz. Co z pracą? Zdecydować z pracodawcą, przejść na system zdalny. Zaświadczenie, że jesteśmy objęci przymusową kwarantanną, otrzymamy pocztą, za kilka tygodni.

A po co to wiedzieć?

Skontaktowałam się z mamą jednego z bliskich kolegów syna. Usłyszałam od niej, że nikt na taką izolację nie jest przygotowany, że trzeba pracować, a w domu to jest trudne, że dzieci bez spotkań z kolegami się nudzą. I że dopóki ktoś z urzędu nie nakaże im siedzenia w domu, będą wychodzić i funkcjonować jak dotychczas. Jeśli kogoś przy tej okazji zakażą, to trudno. Prawie zaczęłam się czuć winna, że z tak słabymi objawami w ogóle zdecydowałam o przeprowadzeniu testu u syna. Bo po co to wiedzieć? Same kłopoty z takim pozytywnym wynikiem.
Zadzwoniła pani z sanepidu. Ta sama, która wcześniej poinformowała nas o kwarantannie. Już wiedziała o pozytywnym wyniku, czyli w systemie jednak coś się odnotowało (notabene wynik testu pochodził z laboratorium z Gliwic, my mieszkamy w Warszawie). Wypytała o ostatnie kontakty syna, kiedy był w szkole, z kim się widział, od kiedy ma objawy. Prosiła też, by dzwonić, jak coś nam się ważnego przypomni. Albo lepiej – napisać SMS, bo numer ma ciągle zajęty.
Potem zaczęło się telefoniczne odwoływanie zajęć dodatkowych syna, spotkań, wizyt w filharmonii i teatrze, wyjazdów. Słowem wszystkiego. Poinformowaliśmy pracodawców, rodzinę, znajomych. Zrobiliśmy szybki przegląd tego, co mamy w domu, by wiedzieć, czy potrzebujemy jakiejś pomocy w zakupach. W tym czasie na telefon męża zadzwoniła lekarka z przychodni, ta, która wydała skierowanie na test i która miała się do nas sama odezwać. Spytała, czy badanie się odbyło, bo nie widzi w systemie żadnej informacji. To od nas dowiedziała się, że syn jest pozytywny i o wszystkich procedurach podjętych przez sanepid. Poprosiła też o przesłanie wyniku badania e-mailem. Teoretycznie wszystko to powinna widzieć w komputerze. Na nasze pytania, czego mamy się spodziewać, gdzie szukać pomocy, jeśli (gdy) zaczniemy chorować, usłyszeliśmy tylko, że mamy się kontaktować z przychodnią, a podczas weekendu jechać na SOR.
Następnego dnia, w czwartek rano, teleporadę można było umówić dopiero na… poniedziałek wieczorem. I tego dnia mąż, już z niewielkimi objawami, dostał skierowanie na test. Internistka też się gubiła, ale poszło jej zdecydowanie szybciej niż pediatrze. Sanepid o wyjściu z domu też dało się zawiadomić bez zbędnej zwłoki.
Dokładnie tydzień po synu, we wtorek rano mąż pojechał do mobilnego punktu pobrań. Zastał ogromną kolejkę samochodów, oczekiwanie na test trwało wiele godzin i okazało się bezskuteczne. W środę kolejka była trzy razy większa. Personel ogłosił, że nie obsłuży wszystkich, mąż postanowił więc udać się do punktu pobrań w przychodni. Kiedy to piszę, czeka wśród wielu innych – być może zakażonych, być może nie.
Przez te kilka dni sytuacja bardzo się zmieniła. Ciekawe, czy gdyby każdy po drodze wiedział, co i jak ma robić, byłoby inaczej.
Prawie zaczęłam się czuć winna, że z tak słabymi objawami w ogóle chciałam, żeby syn miał test. Bo po co to wiedzieć? Same kłopoty