Tak zwana niepodległość, którą Górski Karabach proklamował w 1991 r., została ogłoszona bez udziału Azerów mieszkających na tych terenach. Powinni oni móc wrócić do swoich domów. Z Anarem Cahangirlim rozmawia Michał Potocki.

Co wydarzyło się w Górskim Karabachu i dlaczego akurat teraz?
Powinniśmy spojrzeć na szerszy kontekst. Rozejm z 1994 r. doprowadził do negocjacji, które trwają do dziś. Przez te wszystkie lata w ramach grupy mińskiej OBWE spotykano się co dwa, trzy miesiące, robiono drobne, stopniowe postępy. Po pięciu, sześciu latach udawało się pewne kwestie uzgodnić i zmieniano temat na kolejny. Gdy tylko Azerbejdżan zaczynał sądzić, że zbliżamy się do całościowego rozwiązania, Armenia cofała negocjacje do punktu wyjścia. Stało się tak kilka razy, z różnych powodów. Po strzelaninie w parlamencie w Erywaniu w 1999 r. powstał nowy rząd, który wycofał się z uzgodnień czynionych przez poprzedników. Azerbejdżan zawsze przekonywał, że chce ten konflikt rozwiązać i ruszyć do przodu. Musimy to zrobić stopniowo.
Jak?
Armenia wycofuje się z siedmiu okupowanych rejonów otaczających Górski Karabach. Wtedy zaczynamy proces odbudowy zaufania. Zaczynamy handlować, Turcja otwiera granicę z Armenią, zaczynamy sobie ufać, odwiedzać się, traktować jak ludzie. Po pewnym czasie będziemy potrafili rozwiązać status Górskiego Karabachu. Tak zwana niepodległość, którą Górski Karabach proklamował w 1991 r., została ogłoszona bez udziału Azerów mieszkających na tych terenach. Powinni oni móc wrócić do swoich domów. Jeśli Armenia chce gwarancji, że Azerbejdżan nie zaatakuje Ormian z Górskiego Karabachu, można tam rozmieścić siły pokojowe. Tymczasem w 2016 r. doszło do czterodniowych starć w okolicach okupowanych miast Cabrayıl i Füzuli. Azerbejdżan posunął się o kilka kilometrów do przodu i się zatrzymał, żeby wymusić rozmowy. Trzeba też to widzieć w kontekście polityki wewnętrznej w Armenii. Rząd powstały w 2018 r. zadeklarował, że Karabach to Armenia. Dla Azerbejdżanu to oznacza groźbę aneksji i odejście od stołu rozmów.
Niektórzy azerscy politycy spodziewali się, że premier Nikol Paszinjan będzie bardziej otwarty na dialog niż poprzednicy.
Na początku rząd miał nadzieję, że negocjacje przyspieszą. Zamiast tego doszło do radykalizacji. Gdy Armenia w lipcu zaczęła nas prowokować w rejonie Tovuz/Tawusz, chodziło jej o zaangażowanie Rosji. Tovuz/Tawusz leży na granicy Armenii i Azerbejdżanu, a nie w Górskim Karabachu, więc przedstawienie tych wydarzeń jako agresji na Armenię miało wywołać reakcję Rosji. Nie udało im się to, bo nie udowodnili nam złych intencji. W ostatnią sobotę zaczęli ostrzeliwać nasze ziemie wzdłuż linii rozgraniczenia. W niedzielę Azerbejdżan rozpoczął kontrofensywę, by powstrzymać te ataki.
Jaki jest jej cel? Odzyskanie siedmiu rejonów? Czy wystarczy symboliczny sukces w postaci zajęcia któregoś z miast, np. Füzuli?
Celem jest zmuszenie Armenii do negocjacji. Wystarczy, jeśli Erywań uzna, że jest do nich gotowy. Słyszymy z ust Ormian, że ta wojna jest dla nich egzystencjalnym zagrożeniem. Nie zagrażamy Armenii ani Ormianom z Górskiego Karabachu. Uznajemy ich za obywateli i gwarantujemy przestrzeganie ich praw. Wszystko zależy od liderów Armenii.
Ormianie nie wierzą, że Azerbejdżan nie zagraża ludności cywilnej, skoro po raz pierwszy od 1994 r. kilka bomb spadło na Stepanakert/Xankandi, a jeden pocisk trafił w autobus na terenie Armenii właściwej.
Znam te argumenty, ale również Armenia ostrzelała cele cywilne w mieście Tartar. Azerbejdżan nigdy nie ostrzeliwał celowo cywilów. W Xankandi chodziło o obiekty wojskowe.
Głównym argumentem Azerbejdżanu jest integralność terytorialna. Górski Karabach w czasach sowieckich był częścią Azerbejdżanu, więc tak powinno pozostać. Armenia replikuje, że te tereny od wieków należały do Ormian i przeciwstawia integralności terytorialnej zasadę samostanowienia. Jak pan traktuje te argumenty?
Azerowie i Ormianie przez dekady albo i wieki ignorowali wzajemnie swoje postrzeganie Karabachu. Nie badaliśmy, jak głęboko ten region tkwi w narracjach drugiej strony. Nie przeczę, że na tym terenie Ormianie żyli przez wieki. Ale i nie powiem, że nie mieszkali tam Azerowie. Chanat Karabaski był zarządzany przez dynastię o azerskim pochodzeniu. Karabaskie miasto Şuşa zbudował azerski chan w 1747 r. W 1812 r., gdy Rosja anektowała Chanat Karabaski, traktat zjednoczeniowy podpisał Ibrahim Chan, Azer. To nie znaczy, że Ormian tam nie było czy że Azerowie byli przeważającą większością. Oba narody żyły obok siebie. Ale wydarzenia sprzed setek lat nie są argumentami, których się używa w prawie międzynarodowym. System prawa międzynarodowego bazuje na Karcie Narodów Zjednoczonych z 1945 r. Armenia twierdzi, że to Stalin w latach 20. oddał Azerbejdżanowi Górski Karabach. Ale tamten dokument mówi o pozostawieniu tego terenu w granicach Azerbejdżanu, a nie o oddaniu go. Armenia twierdzi, że Górski Karabach miał takie same prawo do ogłoszenia niepodległości w 1991 r., co Armenia i Azerbejdżan. Tyle że sowieckie prawo pozwalało na secesję republikom, a nie obwodom autonomicznym, a taki status miał Górski Karabach. Niepodległość Armenii i Azerbejdżanu została potwierdzona na podstawie zasady uti possidetis, która oznacza uznanie w dotychczasowych granicach. Ta sama zasada dotyczyła innych państw federalnych, które się rozpadały. Azerbejdżan nie odrzuca prawa do samostanowienia mieszkańców Górskiego Karabachu. Mogą się nim cieszyć w ramach Azerbejdżanu z maksymalną możliwą autonomią.
Ormianin powiedziałby, że ma powody do obaw, czy tak się stanie, biorąc pod uwagę pogromy, do których doszło na przełomie lat 80. i 90., np. w Sumgaicie.
W 1987 r. pierwsi azerscy uchodźcy z Armenii zaczęli przyjeżdżać do Azerbejdżanu. Azerscy przywódcy bali się ich osiedlić w Baku. Zamiast tego wysłali ich do Sumgaitu. Słysząc historie wypędzonych, niektórzy Azerowie się wściekli. Nikt nie może być dumny z tego, co się stało. Niewinni ludzie zginęli z rąk niekontrolowanego przez nikogo tłumu. Ale ci, którzy popełnili tę zbrodnię, zostali osądzeni. Kilku skazano na karę śmierci. Poza tym z 350 tys. mieszkańców Sumgaitu Ormianie stanowili co najmniej 50 tys. Zginęło 26 Ormian – choć podkreślę, że nawet jedna śmierć to tragedia – a nie tysiące, bo wiele azerskich rodzin ratowało ich w piwnicach i mieszkaniach. Sam rozmawiałem z kilkoma ocalonymi. Pogrom był nieszczęściem, zbrodnią, ale nie określa nas jako narodu. I jeszcze jedno: proszę znaleźć jednego Ormianina, który powie to samo, co ja, o zbrodni w Xocalı albo pokazać Ormian, którzy ratowali Azerów z tamtej masakry. Co więcej, dwóch sprawców zbrodni w Xocalı zostało potem prezydentami Armenii: Robert Koczarjan i Serż Sarkysjan. Nie chcę w ten sposób wybielać tego, co się stało w Sumgaicie. To godne potępienia. Ale nie określa nas jako Azerów. Żyliśmy razem z Ormianami i jeśli politycy się pogodzą, znów będziemy tak żyć. Kulturowo nie jesteśmy sobie dalecy. Niestety najnowsza eskalacja oddaliła nas od dnia, gdy znów to będzie możliwe.
Oba narody praktycznie się ze sobą nie komunikują. Prawie już nie ma Ormian w Azerbejdżanie ani Azerów w Armenii i regionie Górskiego Karabachu. Czy w takich warunkach możliwa jest budowa zaufania?
W przeciwieństwie do Armenii, w Azerbejdżanie żyją tysiące Ormian w rodzinach mieszanych. Nikt nikogo nie prześladuje ze względów religijnych czy etnicznych. Mamy duże społeczności żydowskie i chrześcijańskie, które żyją w harmonii z resztą ludności. Ani Ormianie, ani my nie opuścimy Kaukazu. Nie ma alternatywy wobec życia obok siebie. Problem narasta przez to, że ze sobą nie rozmawiamy.
Ma pan ormiańskich przyjaciół, z którymi może spokojnie porozmawiać o tym, co się dzieje?
W USA studiowałem z ludźmi o pochodzeniu ormiańskim. Doceniam ich jako ludzi, ale osobiście nie znam nikogo, z kim mógłbym na ten temat porozmawiać w sposób, który pozwalałby na wymianę punktów widzenia.