Dotąd w amerykańskiej polityce deklarowany pacyfizm kończył się zwykle razem z upływem kampanii wyborczej
Po raz pierwszy od dekad debata pretendentów do prezydentury na temat polityki zagranicznej sprowadza się nie do tego, jak wygrać toczącą się wojnę, a jak ją szybko zakończyć. Donald Trump i jego rywal Joe Biden próbują się przedstawić jako mężowie stanu, którzy zakończą amerykańskie kampanie wojenne i skupią się na sprawach krajowych. Każdy z nich nazywa się kandydatem pokoju, choć ich polityczne doświadczenie i kariera nie predestynują do takiego tytułu.
– Wycofam nasze wojska z Afganistanu. Wycofam nasze wojska z Iraku. Już jesteśmy na dobrej drodze do tego – powiedział w zeszły wtorek Trump podczas spotkania z wyborcami, które transmitowała telewizja ABC. To ostatnie zdanie można podać w wątpliwość, bo liczba zaangażowanych na obu frontach żołnierzy wzrosła, odkąd Barack Obama opuszczał Biały Dom w 2017 r. Prezydent pochwalił się też podczas wspomnianego spotkania, że dzięki niemu udało się doprowadzić do Paktu Abrahama, umowy pokojowej między Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi i Bahrajnem oraz Izraelem, co jest krokiem do wprowadzenia politycznej harmonii w regionie.
Z kolei Biden dwa dni później odpowiedział na pytanie weterana, który chciał się dowiedzieć, czy w razie zwycięstwa zakończy trwający od 19 lat konflikt w Afganistanie. – Tak zrobię – odparł były wiceprezydent, przypominając przy okazji, że kiedy był zastępcą Obamy, opowiadał się za zmniejszeniem kontyngentu pod Hindukuszem. Dodał, że zostawiłby pewną grupę żołnierzy do walki z terroryzmem, ale nie powiedział jak dużą, za to od razu uderzył w Trumpa, mówiąc, że ten wysyła tylko nowych żołnierzy na pogranicze afgańsko-pakistańskie.
Według badania Eurasia Group Foundation z początku września Amerykanie, niezależnie od preferencji politycznych, chcą, by zaprzysiężony 20 stycznia 2021 r. prezydent skupił się na sprawach wewnętrznych i kondycji demokracji. 19 lat po zamachach z 11 września ludzie są zmęczeni krwawymi i kosztownymi kampaniami na Bliskim Wschodzie i w Azji Centralnej. Głos na ten temat na łamach portalu Politico.com zabrał Matt Duss, były doradca senatora Berniego Sandersa. Sanders zajął drugie miejsce w demokratycznych prawyborach, po czym Duss przeniósł się do sztabu Bidena. – Większość obywateli chce radykalnej zmiany. Porozumienie jest w tej sprawie ponadpartyjne – powiedział.
Tymczasem w zeszły piątek Pentagon ogłosił, że wyśle do Syrii dodatkowych 100 żołnierzy, by stawić czoła rosyjskim prowokacjom, chociaż Trump tego samego dnia powiedział dziennikarzom, że armia wycofała się już z tego kraju. Biden lawiruje, bo z jednej strony głosi, że Ameryka się wycofa z wojny, a z drugiej nie chce się zgodzić na cięcia w budżecie Pentagonu, choć domaga się tego partyjna lewica. W amerykańskiej historii zdarzały się kampanie skoncentrowane na tym, by się z wojen wycofywać lub ich unikać, ale nigdy nie skończyły się zwycięstwem pacyfistów.
W 1940 r., kiedy Franklin Delano Roosevelt walczył o trzecią kadencję, dyskutowano, czy USA powinny się zaangażować w teatr wojenny w Europie. Przeważała opcja trzymania się z boku. Pod wpływem izolacjonistycznej platformy rywala tydzień przed wyborami FDR ogłosił podczas wiecu w Bostonie, że „wasi chłopcy nie będą wysłani na żaden obcy front”. Nieco ponad rok po wyborach Japończycy zaatakowali port Pearl Harbor na Hawajach i Ameryka włączyła się do II wojny światowej, bo front przestał być obcy.
Z kolei w 1968 r. republikański pretendent Richard Nixon szedł do władzy z jastrzębim, antykomunistycznym programem, ale nastroje społeczeństwa były coraz bardziej antywojenne. Dlatego rząd Lyndona Johnsona, by zaszkodzić Nixonowi, ogłosił, że zaczyna negocjacje pokojowe w Wietnamie. Republikanin spotkał się z dziennikarzami i powiedział im nieoficjalnie, że wbrew stanowczej retoryce ma plan, jak szybko zakończyć konflikt. Wkrótce w mediach zaczęły się pojawiać informacje, że istnieje rozsądna alternatywa wobec planów Johnsona. Nixon wygrał wybory, ale wojny nie zakończył. Zaangażowanie de facto skończyło się w 1975 r. za Geralda Forda, kiedy z powodu inflacji i kryzysu paliwowego zabrakło na nie pieniędzy. ©℗