Wygram, albo to będzie oszustwo – przekonuje prezydent USA i na wszelki wypadek atakuje głosowanie korespondencyjne.
Dziennik Gazeta Prawna
Jakby zorganizowanie wyborów przywódcy wolnego świata podczas pandemii nie było wystarczająco dużym wyzwaniem, amerykańscy urzędnicy nagle musieli wkalkulować w szykowany na 3 listopada scenariusz kolejne ryzyko: falę oszustów mogących wypaczyć wynik głosowania. Perspektywa poważnego zakłócenia święta demokracji zawisła nad Stanami za sprawą zachęty, jaką w ubiegłym tygodniu skierował do rodaków prezydent Donald Trump. Podczas wizyty w Karolinie Północnej gospodarz Białego Domu namawiał wszystkich obywateli, którzy planują zagłosować korespondencyjnie, aby jednak na wszelki wypadek osobiście stawili się 3 listopada w lokalach wyborczych i na miejscu spróbowali jeszcze raz zaznaczyć nazwisko swojego kandydata. Mieliby w ten sposób sprawdzić, czy procedury nie są dziurawe i nie faworyzują Joego Bidena, demokratycznego rywala urzędującego prezydenta. – Jeśli system działa tak dobrze, jak się mówi, to jest jasne, że ludzie nie będą mogli oddać głosu po raz drugi. Ale jeśli okaże się, że go nie uwzględniono, to będą mogli zagłosować w lokalu – przekonywał Trump.
Prawnicy chórem alarmowali, że prezydent de facto zasugerował wyborcom, aby przeprowadzili stress test procesu wyborczego, umyślnie łamiąc prawo (samo podżeganie do nielegalnych działań również figuruje na liście czynów zakazanych przez kodeks karny). „Branie udziału w wyborach dwa razy jest nie legalne i każdy, kto podejmie taką próbę, popełni przestępstwo zagrożone karą do pięciu lat więzienia” – tak brzmiało oficjalne ostrzeżenie, które była zmuszona wydać komisja wyborcza w Karolinie Północnej, aby zapobiec chaosowi przy urnach. Jej śladem poszli prokuratorzy generalni kilku innych stanów: „Ludzie, proszę, nie słuchajcie rady Trumpa. Będziemy ścigać wszystkich, którzy spróbują – bez względu na to, na kogo głosują” – napisał na Twitterze Brian Frosh, szef prokuratury w Maryland.

System nie da się oszukać

Urzędnicy i eksperci od procedur elekcyjnych uspokajali w mediach, że szanse, aby przez tak potężną biurokratyczną machinę prześlizgnął się podwójny głos jednej osoby, są bliskie zeru. Amerykański system wyborczy jest na tyle zdecentralizowany, że zmanipulowanie go w skali kraju byłoby potwierdzeniem teorii spiskowej o istnieniu podziemnej władzy pociągającej za sznurki w USA (tzw. deep state). A na pewno byłoby znacznie trudniejsze choćby niż atak hakerski. To rządy stanowe, a nie administracja federalna, odpowiadają za organizację i nadzór nad wyborami; same też ustalają, jakie formuły głosowania są dopuszczalne na ich terytorium i na jakich zasadach. Wyborcy, którym na życzenie wysłano karty z nazwiskami kandydatów pocztą, są usuwani ze spisu uprawnionych do osobistego udziału w elekcji. Gdyby zjawili się w lokalu wyborczym i ponownie zażądali karty, system powinien to od razu wyłapać. W niektórych stanach mieszkańcy mogą nawet elektronicznie monitorować ścieżkę swojej karty wyborczej od momentu, gdy o nią wystąpią, do chwili, gdy ich głos zostanie zarejestrowany i policzony (w większości stanów liczenie głosów pocztowych zaczyna się po zamknięciu lokali).
Zarówno badania niezależnych ośrodków, jak i raporty rządowe dowodzą jednoznacznie, że oszustwa przy urnach są w USA zjawiskiem niezwykle rzadkim. Według analizy liberalnej organizacji Brennan Center for Justice takie przypadki dotyczą od 0,00004 proc. do 0,0009 proc. oddawanych głosów. Konserwatywny think tank Heritage Foundation doliczył się 206 podobnych nadużyć wyborczych od 1991 r. Mimo niezbitych dowodów prezydent jak zwykle poszedł w zaparte. Podczas kolejnego kampanijnego wystąpienia – tym razem w Pensylwanii – znowu upominał sympatyków, aby nie ufali poczcie, zachęcając, by upewnili się 3 listopada, że ich głos faktycznie będzie się liczył.
Jakby na zawołanie Trumpa republikańskie władze Georgii poinformowały w miniony wtorek, że prowadzą śledztwo w sprawie oszustw, jakie rzekomo popełniono tam podczas letnich prawyborów. Ze wstępnych ustaleń prokuratury wynika, że ok. 1 tys. osób miało w nich zagłosować dwukrotnie, za co grozi im kara do 10 lat więzienia i 100 tys. dol. grzywny. Na razie nie wiadomo, jak dokładnie doszło do nieprawidłowości. Urzędnicy sugerują, że winne mogą być braki kadrowe w komisjach wyborczych i zamieszanie związane z długimi kolejkami do urn. Przypadek Georgii może stać się teraz poręcznym argumentem zarówno dla demokratów, jak i republikanów. Z jednej strony, jeśli doniesienia o manipulacjach zostaną przekute w akty oskarżenia, demokraci będą mogli stwierdzić, że to efekt obsesyjnego podważania szacunku do najważniejszej instytucji amerykańskiej demokracji dla celów politycznych. Z drugiej strony – prezydent może twierdzić, że matactwa w Georgii potwierdzają tylko, że od początku miał rację.

Tweety z gwiazdką

Od wielu miesięcy gospodarz Białego Domu prowadzi zażartą ofensywę przeciwko głosowaniu korespondencyjnemu, utrzymując – bez żadnych podstaw – że skończy się to szeroko zakrojonymi oszustwami, które będą go kosztować wygraną. – W mojej ocenie wybory w 2020 r. będą najbardziej skorumpowanymi w historii naszego kraju – spekulował przed dwoma miesiąca podczas kampanijnej wizyty w Arizonie. O bezprecedensowe fałszerstwa posądzał „grupy wewnątrz USA albo obce siły, które nie chcą, aby Trump zwyciężył”. Za cel obrał silnie ciążącą ku demokratom Kalifornię. Raz rzucił, że „karty go głosowania dostaje tam każdy, kto oddycha”.
„New York Times” policzył, że tylko od kwietnia do czerwca prezydent ponad 50-krotnie publicznie powielał kłamliwe twierdzenia o niebezpieczeństwach wyborów pocztowych. Przesiąknięte spiskowymi teoriami tyrady swoim zwyczajem najczęściej wygłasza na Twitterze. „Nie ma żadnej możliwości, aby wybory korespondencyjne były czymkolwiek innym niż poważnym oszustwem. Skrzynki pocztowe zostaną okradzione, karty wyborcze będą podrabiane, a nawet nielegalnie drukowane i fałszywie podpisywane” – to tylko próbka antypocztowej kampanii Trumpa w social mediach. Zapalczywie budowana narracja o próbach ograbienia go z wygranej robiła w internecie takie zasięgi, że szefostwo Twittera zdecydowało się na nadzwyczajny krok: oznaczyło wpisy o rzekomym ustawieniu wyborów jako bezpodstawne insynuacje, które mogą wprowadzać wyborców w błąd, oraz załączyło linki do sprawdzonych informacji o głosowaniu listownym. Reakcja była podobna, gdy Trump obwieścił, że skrzynki pocztowe do wrzucania kart wyborczych nie są dezynfekowane i mogą się przyczynić do rozprzestrzeniania COVID-19. Moderatorzy również tym razem stwierdzili, że tweety naruszają politykę platformy. Ta zakazuje bowiem odwodzenia obywateli od udziału w wyborach. Szefowie Twittera – długo wyrozumiali wobec sposobu korzystania przez prezydenta z wolności słowa i jego metod mobilizowania zwolenników – tym razem uznali, że nie mogą się już zasłaniać neutralnością i muszą wziąć odpowiedzialność za standardy w przestrzeni publicznej, którą sami wykreowali.
Mit masowych oszustw wyborczych to trop, który ze zmiennym nasileniem nieustannie powracał przez całą kadencję Trumpa, ale fiksacja głowy państwa na tym punkcie zaczęła się jeszcze w czasach, gdy był biznesmenem i gwiazdą reality show. Przed laty, oprócz kwestionowania miejsca urodzin prezydenta Baracka Obamy, powątpiewał w jego mandat wyborczy, sugerując, że w zwycięstwie pomogło mu poparcie „udzielone” przez zmarłych. Wielokrotnie przekonywał też, że w 2016 r. jego konkurentka Hillary Clinton zdobyła prawie 3 mln więcej głosów (wygraną zapewnił mu system elektorski) tylko dlatego, że do urn masowo dopuszczono nielegalnych imigrantów. Ci zaś zaznaczali nazwisko demokratki, aby zemścić się za obiecywaną przez niego budowę muru na granicy z Meksykiem. Zaraz po wyborach Trump powołał nawet specjalną komisję do zbadania oszustw wyborczych z wiceprezydentem Mike’iem Pence’em na czele. Rok później gremium po cichu zakończyło działalność – bez żadnego dorobku w tropieniu korupcji przy urnach. Biały Dom tłumaczył się, że był zmuszony wygasić komisję, bo władze stanowe odmówiły przekazania jej ważnych informacji.

Nie mówię „tak”, nie mówię „nie”

Komentatorzy uważają, że dyskredytowanie głosowania pocztowego to atak wyprzedzający na wiarygodność końcowego wyniku – na wypadek, gdyby był on niekorzystny dla gospodarza Białego Domu. – Jedyna możliwość, abyśmy przegrali, jest taka, że wybory zostaną ustawione – przekonywał Trump swoich zwolennikom z Wisconsin podczas sierpniowego wiecu. Mówiąc inaczej, listopadowe głosowanie okaże się uczciwe tylko pod warunkiem, że zagwarantuje mu reelekcję. Gdy pytano go o to, czy zaakceptuje rezultat wyborczy – bez względu na to, kto zostanie zwycięzcą – odpowiadał wymijająco: „Zobaczymy, co się wydarzy. Nie mówię «tak» ani nie mówię «nie»”.
Kierownictwo demokratów całkiem poważnie liczy się z tym, że szef administracji będzie kwestionował niekorzystny dla siebie wyrok elektoratu, niezależnie od rozmiarów swojej ewentualnej porażki. Jak donosił niedawno Reuters, partyjni prawnicy we współpracy ze sztabem Joego Bidena już szykują strategię sądową na wypadek, gdyby republikańscy stronnicy prezydenta w komisjach utrudniali udział w wyborach lub pojawiła się konieczność ponownego liczenia głosów, jak to miało miejsce podczas pamiętnego starcia na Florydzie między Georgem W. Bushem a Alem Gore’em w 2000 r. Gotowa do wyjścia na ulice ma być też obywatelska przybudówka demokratów, zwłaszcza gdyby przegrany Trump odmówił złożenia urzędu – bo tego też się nie wyklucza.

Nie narażać obywateli

Innym powodem, dla którego amerykański przywódca usiłuje wybić rodakom z głowy głosowanie korespondencyjne, jest przekonanie, że forma ta sprzyja kandydatom demokratów – również w stanach, gdzie rywalizacja jest zwykle najbardziej zacięta. Co dla niego tym bardziej niebezpieczne, że ze względu na trwającą pandemię lokalne władze starają się możliwie ułatwić mieszkańcom oddanie głosu bez konieczności stania w kolejkach do urn. W dziewięciu stanach (m.in. Colorado, Utah, Kalifornii i Oregonie) oraz w Dystrykcie Kolumbii wybory korespondencyjnie będą opcją domyślną. Tam pakiety do głosowania zostaną automatycznie dostarczone wszystkim mieszkańcom do skrzynek pocztowych (lokale wyborcze na wszelki wypadek będą otwarte dla tych, którzy wolą osobiście wrzucić kartę do urny). W kolejnych 34 stanach bez żadnych formalnych wymogów i tłumaczeń można zgłosić chęć spełnienia swojego obywatelskiego obowiązku w formie listownej, a kilkanaście innych od niedawna jako usprawiedliwienie dla głosowania korespondencyjnego uznaje trwającą pandemię (wcześniej opcja ta była tam zarezerwowana m.in. dla seniorów, wojskowych czy osób podróżujących służbowo). Urzędnicy stanowi spodziewają się, że jesienią roześlą rekordową liczbę pakietów. W wyborach prezydenckich w 2016 r. prawie jedną czwartą głosów – 33 mln – oddano korespondencyjnie. Według szacunków „New York Timesa” tej jesieni liczba ta może sięgnąć nawet 80 mln (rekordy odnotowano już w czasie letnich prawyborów partyjnych).
Według ostatnich sondaży skorzystać z opcji pocztowej z obawy przed zetknięciem się z koronawirusem w lokalu wyborczym zamierza prawie dwa razy więcej wyborców Bidena niż Trumpa. Na przykład na Florydzie zwolennicy demokratów złożyli aż 2 mln wniosków o pakiety do głosowania korespondencyjnego, o ponad 600 tys. więcej niż republikanie. Politolodzy skłaniają się jednak ku tezie, że w skali kraju preferencje co do sposobu udziału w wyborach raczej nie będą mieć istotnego wpływu na wynik końcowy, a zwłaszcza na większą mobilizację elektoratu którejś z partii. Nie wskazują na to przynajmniej dotychczasowe doświadczenia stanów, które najdłużej organizują powszechne wybory pocztowe, jak Oregon czy Waszyngton (co najwyżej można zauważyć niewielkie przyrosty frekwencji, choć bez wskazania, która część elektoratu mobilizuje się bardziej). Niektórzy jednak nie wykluczają, że zniechęcanie Amerykanów do głosowania korespondencyjnego stanie się samospełniającą się przepowiednią uderzającą w republikanów.

Lepiej zniszczyć zawczasu

Trump zrobił również wiele, aby sparaliżować działalność amerykańskiej poczty (U.S. Postal Service, USPS) przed 3 listopada, gdy ta zostanie zalana milionami kart wyborczych. 245-letnia instytucja, najlepiej oceniana przez Amerykanów agencja federalna, boryka się z problemami finansowymi od lat, ale wskutek pandemii znalazła się już na krawędzi upadłości. Uchwalony w maju przez kontrolowaną przez demokratów Izbę Reprezentantów pakiet stymulacyjny dla gospodarki przewidywał też wartą 25 mld dol. pomoc dla USPS. Rządzący w Senacie republikanie i Biały Dom skutecznie ją zablokowali, a Trump otwarcie stwierdził, że sprzeciwia się ratowaniu poczty z pieniędzy publicznych, bo nie chce, aby poszły one na fundowanie wyborów korespondencyjnych. Za jej fatalną kondycję finansową obwinił złe zarządzanie i zbyt niskie stawki za przesyłki pobierane od takich gigantów jak Amazon czy UPS.
W maju, na trzy miesiące przed wyborami, wyznaczył na nowego szefa USPS osobę, która miała przewietrzyć jej model biznesowy i zoptymalizować koszty – menedżera logistyki i hojnego sponsora swojej kampanii wyborczej Louisa DeJoya. Ten od razu przystąpił do cięć: zarządził likwidację nadgodzin dla listonoszy, ograniczył godziny pracy placówek pocztowych, kazał usuwać skrzynki, które spowalniają dystrybucję, oraz maszyny do sortowania listów, a także zamroził rekrutację. W efekcie lokalna prasa w całych USA donosiła, że opóźnienia w dostarczaniu przesyłek (włączając w to leki na receptę czy emerytury) wynoszą po kilka tygodni. W połowie sierpnia poczta oficjalnie ostrzegła też władze stanowe, że z powodu zaległości i braków kadrowych może nie być w stanie dostarczyć obywatelom na czas kart do głosowania ani zagwarantować, że trafią one do komisji wyborczych do 3 listopada. W tej sytuacji DeJoy ugiął się pod presją demokratów oraz władz stanowych, ogłaszając, że zawiesza wdrażanie zmian w firmie do czasu wyborów. Przekonywał też, że poczta na pewno poradzi sobie z obsługą kilkudziesięciu milionów kart do głosowania. Trump musiał uwierzyć w te zapewnienia, bo – wbrew spiskowym teoriom o pladze okradanych listonoszy – razem z żoną Melanią złożyli wnioski o… przesłanie formularzy wyborczych pocztą.
Konserwatywny think tank Heritage Foundation doliczył się zaledwie 206 oszustw przy głosowaniu pocztą lub poza miejscem zamieszkania od 1991 r.