Protesty na Białorusi bardziej przypominają arabską wiosnę niż polski Sierpień 1980 roku - mówi amerykański politolog David Ost.
Kiedy 40 lat po strajkach sierpniowych w Polsce przygląda się pan wydarzeniom na Białorusi, ma pan wrażenie déjà vu?
Nie mam. Dostrzegam pewne zbieżności, ale są też zasadnicze różnice. Przede wszystkim na Białorusi nie ma silnych struktur czy też sieci opozycyjnych. W ostatnich latach aktywność opozycji sprowadzała się w zasadzie do wystawiania w każdych wyborach jednego lub kilku kandydatów, których możliwość walki o głosy jest jednak ograniczana przez władze. Po wyborach ta aktywność w dużej mierze gaśnie. Nie ma żadnego odpowiednika polskiego Komitetu Obrony Robotników, a więc środowisk, które stanowiłyby łącznik między opozycją a masami ludowymi, w ogóle brakuje rozpoznawalnych, a zarazem cieszących się powszechnym uznaniem działaczy. Nie ma też formacyjnych doświadczeń porównywalnych z rokiem 1970 czy 1976. Przedstawiciele istniejących już grup opozycyjnych odegrali bardzo istotną rolę w powstaniu Solidarności, pojawiając się już na samym początku strajków i wspierając robotników swoim doświadczeniem.
2020 r. jest jednak dla Białorusi przełomowy i oddolne sieci oporu wobec reżimu powstają bardzo szybko. Można odnieść wrażenie, że proces umasowienia opozycji i zjednoczenia różnych środowisk, który w PRL trwał co najmniej paręnaście lat, na Białorusi zrealizował się niemalże z dnia na dzień.
To prawda. Wszystko dzieje się bardzo szybko, szybciej, niż ktokolwiek się spodziewał do protestów dołączyli się robotnicy. Na tyle, na ile jestem w stanie stwierdzić, obserwując wydarzenia na Białorusi, między poszczególnymi środowiskami biorącymi udział w protestach brakuje jednak koordynacji. Strajki mają jak do tej pory charakter lokalny – partnerami do rozmów są zarządzający poszczególnymi zakładami, ewentualnie urzędnicy szczebla regionalnego, a nie władze w Mińsku. Nie powstał międzyzakładowy komitet strajkowy, który reprezentowałby wszystkie zakłady, nie ma też niezależnych od władzy związków zawodowych, które mogłyby reprezentować strajkujących. Te wszystkie więzi dopiero powstają.
A jednak, mimo tych wszystkich braków, protesty nie wygasają.
W dzisiejszych warunkach, nawet na Białorusi, jest o wiele łatwiej wyprowadzać ludzi na ulice. Jest internet, sieci społecznościowe, przez które ludzie są w stanie szybko się umówić i wymienić niezbędne informacje – w tym przypadku kluczową rolę odgrywa rosyjski Telegram. Pod tym względem więcej niż z Solidarnością obecne wydarzenia na Białorusi łączy z arabską wiosną. I to właśnie doświadczenia arabskiej wiosny najlepiej obrazują podstawowy problem z tego typu zrywami: nawet jeśli uda się obalić reżim, nie bardzo wiadomo, co dalej. Parę lat temu ukazała się na ten temat świetna książka amerykańsko-tureckiej badaczki Zeynep Tufekci, „Twitter i gaz łzawiący. Siła i słabość protestu sieciowego”. W Egipcie czy Tunezji udawało się bardzo szybko organizować masowe protesty i obalać władze mimo deficytu struktur opozycyjnych, ale bardzo szybko po osiągnięciu tych celów okazywało się, że sukces ruchu protestu nie oznacza prostej drogi do demokratyzacji. Dlatego martwię się także o przyszłość Białorusi po ewentualnym obaleniu Alaksandra Łukaszenki. Stosunkowo łatwo można wyobrazić sobie scenariusz wykreowania nowego lidera, który utrzyma silnie hierarchiczny, autorytarny model ustrojowy.
Wielu komentatorów, także tych, którzy przyglądają się białoruskim protestom z bliska, podkreśla, że niezależnie od losu reżimu, obecne protesty i ich skala odmieniły białoruskie społeczeństwo, i każda przyszła władza będzie musiała się z tym liczyć.
Zgadzam się z tym. Społeczeństwo białoruskie jest już inne. Myślę, że ta sieciowa forma protestu ma też to do siebie, że trudno spacyfikować ją tradycyjnymi, siłowymi metodami. Można oczywiście aresztować poszczególnych liderów, zastraszać – i się to robi – ale ludzie już się policzyli i poznali. Tego się nie cofnie. A represje mają także skutek uboczny: budują autorytet i zaufanie do osób im poddanych.
Czymś, co budzi skojarzenia z historią zmagań z PRL, jest to, że przeciwko Łukaszence zwrócili się robotnicy postrzegani jako jego twardy elektorat, pracujący w najbardziej prestiżowych zakładach, relatywnie dobrze wynagradzani. Trochę jak stoczniowcy czy górnicy w PRL.
To rzeczywiście ważne zjawisko pokazujące erozję legitymizacji reżimu. Myślę też, że pokazuje ono ukryte ekonomiczne tło protestów na Białorusi. Podobnie jak w Polsce, gdzie, mimo że znaczna część postulatów podniesionych w Gdańsku miała charakter polityczny, to trudna sytuacja gospodarcza w kraju była podstawowym czynnikiem, który umożliwił masowy zryw społeczny.
Kolejną – pozorną przynajmniej – analogią jest towarzysząca protestom atmosfera napięcia – zaczną strzelać czy nie zaczną? Co zrobią Rosjanie? Wejdą czy nie wejdą?
Trudno porównywać rządy Władimira Putina do Leonida Breżniewa, ale nie da się ukryć, że obaj za wszelką cenę chcą utrzymać sferę wpływów Rosji w Europie. Dopóki Putin rządzi na Kremlu, trudno wyobrazić sobie, by Rosja pozostawiła przyszłość Białorusi w rękach Białorusinów.
Porozmawiajmy wobec tego o realistycznych scenariuszach na przyszłość. Jeśli nie rozwiązanie siłowe, to co? Okrągły stół?
Można byłoby sobie wyobrazić jakąś formę kontrolowanej sukcesji. Tylko że tu wracamy do problemu, o którym wspominaliśmy na początku – braku powszechnie szanowanych, wiarygodnych i rozpoznawalnych figur opozycyjnych. To byłby problem nawet gdyby nastawienie władz w Mińsku było kompromisowe, bo nawet jeśli uda się przekonać jakąś część opozycjonistów do rozmów, nie ma gwarancji, że protestujący im zaufają i uznają efekty takich negocjacji. No i oczywiście jest też problem po drugiej stronie – braku kandydatów do sukcesji w otoczeniu Łukaszenki. Z drugiej strony, kiedy 40 lat temu przyglądałem się strajkom sierpniowym, też wątpiłem, że dojdzie do porozumienia pomiędzy władzą a strajkującymi.
W „Klęsce «Solidarności»” opisał pan, jak elity solidarnościowe odwróciły się od świata pracy, który wyniósł je do władzy. Jakie przestrogi płyną z tej historii dla Białorusinów?
Upadek reżimu nie musi, a wręcz nie powinien oznaczać poddania się presji na szybkie i szokowe otwarcie rynku. Nie tylko władze, ale i model gospodarczy przyszłej Białorusi powinien być obrany demokratycznie. Żeby tak się stało, świat pracy musi pozostać zmobilizowany. Wielką wartością byłoby też utworzenie na fali obecnych wydarzeń niezależnych związków zawodowych. Brak tak silnego jak w przypadku Polski lat 80. przenikania się między środowiskami inteligenckiej opozycji a robotnikami to dla tych ostatnich szansa na odegranie autonomicznej roli politycznej w białoruskiej transformacji.
David Ost, amerykański politolog, autor książki „Klęska «Solidarności». Gniew i polityka w postkomunistycznej Europie”, obecnie stypendysta Institute for Advanced Study w Princeton.