Polityka Europy wobec Białorusi przypomina chodzenie po cienkiej linie. Z jednej strony Unia Europejska deklaruje wsparcie dla protestujących i jest gotowa pośredniczyć w rozmowach, a dla reżimu Alaksandra Łukaszenki szykuje sankcje. Z drugiej strony robi wszystko, by uniknąć oskarżeń ze strony Moskwy o ingerowanie w wewnętrzne sprawy Białorusi, przed czym zresztą Kreml już kilkukrotnie Europę przestrzegał. Dlatego na zeszłotygodniowym szczycie przywódcy wstrzymali się z deklaracjami poparcia dla opozycjonistki Swiatłany Cichanouskiej i byli dalecy od wezwania Łukaszenki do ustąpienia. Chociaż uznali wybory prezydenckie za sfałszowane, nie opowiedzieli się wyraźnie za przeprowadzeniem nowych. O tym mają zdecydować sami Białorusini.
Wiadomo, czego Unia chce, ale jeszcze bardziej jest jasne, czego za wszelką cenę próbuje uniknąć. Zgodnie z jej logiką najgorsze, co mogłoby się stać, to wysłanie sygnału, że usiłuje przejąć Białoruś i wprowadzić ją do swojego obozu. To mogłoby zostać potraktowane przez Moskwę jako wezwanie do działania.
Polityka balansu nie daje jednak zbyt dużego pola manewru. Skoro głównym narzędziem pozostają sankcje, a te są już w przygotowaniu, to powstaje pytanie, w jaki sposób Wspólnota zamierza odpowiedzieć, jeśli przemoc na Białorusi zacznie eskalować. Jeśli Europie pozostanie rozszerzanie listy sankcyjnej, to szanse na szybkie efekty są raczej niewielkie. Szef białoruskiego MSZ Uładzimir Makiej w oświadczeniu wystosowanym w piątek do swoich europejskich odpowiedników nazwał sankcje stratą czasu i stwierdził, że Białoruś sobie z nimi poradzi tak samo, jak poradziła sobie poprzednio. Pytanie, czy Makiej pokazał środkowy palec UE, mając pełne przekonanie, że Kreml czeka w pogotowiu na sygnał z Mińska, czy jest to jedynie łabędzi śpiew reżimu Łukaszenki.
Dotychczasowe doświadczenia pokazują, że w relacjach z Białorusią unijne obostrzenia miały bardziej symboliczne niż realne znaczenie. Unia Europejska po raz pierwszy nałożyła sankcje w 2004 r. Lista osób nimi objętych była potem rozszerzana, a w 2011 r. doszło do tego embargo na sprzedaż broni i sprzętu, które mogłyby zostać wykorzystane do wewnętrznych represji. Co więcej, nie nakładano ich na podmioty gospodarcze, w większości państwowe, bo pogorszenie ich kondycji mogłoby się odbić na sytuacji zwykłych ludzi. Pięć lat później, gdy Łukaszenka uwolnił więźniów politycznych, większość obostrzeń zniesiono i w relacjach nastąpiła odwilż. Tym razem sankcjami również mają zostać objęte osoby, które odpowiadają za represje lub które były zaangażowane w fałszowanie wyborów. Podmioty gospodarcze mają być nietknięte.
Na dodatkowe instrumenty decydują się kraje bałtyckie. Litwa sporządziła już listę 32 osób, które nie będą mogły wjechać do tego kraju. Na liście znajduje się Alaksandr Łukaszenka, funkcjonariusze KGB, OMON i komisji wyborczej. Sankcje wizowe wprowadzą też Łotwa i Estonia.
Polska na razie nie pójdzie tą drogą. Jak mówi DGP wiceminister spraw zagranicznych Paweł Jabłoński, żaden scenariusz nie jest w tym momencie wykluczony, ale Warszawa przede wszystkim czeka na decyzje na poziomie unijnym i zamierza skupić się na pomocy dla Białorusinów. W tym tygodniu jeszcze może zostać ogłoszona ułatwiona procedura wizowa dla represjonowanych. Polska zamierza również umożliwić przyjazd Białorusinom, którzy ucierpieli w wyniku represji i chcą u nas w kraju skorzystać z pomocy medycznej. Przygotowywana jest także pomoc finansowa dla tych, którzy z powodu zaangażowania w protesty stracą pracę.