Kamala Harris, Karen Bass i Susan Rice ‒ każda z kandydatek po stronie demokratów ma epizod, który potencjalnie może pogrzebać ich szanse na karierę w Białym Domu.
Gdy demokrata Joe Biden na polu prawyborczej bitwy został sam z Berniem Sandersem, obiecał Amerykanom, że kandydatem na wiceprezydenta u jego boku na pewno będzie kobieta. Koalicja tworząca lewicę domaga się różnorodności i wobec tego kogoś, kto nie jest białym mężczyzną w wieku około osiemdziesiątki. Kryją się też za tym powody taktyczne. Bo białe kobiety z przedmieść ‒ żony i matki dotąd w wyraźnej większości głosujące na republikanów ‒ rozczarowały się Donaldem Trumpem. Jak wynika z sondaży, obecnie gotowe są zagłosować na demokratów, a Joe Biden chce o tę grupę zawalczyć.
Po tym, gdy 28 maja funkcjonariusze policji zamordowali w Minneapolis Afroamerykanina George’a Floyda, a przez Amerykę przetoczyła się fala protestów przeciwko rasizmowi ‒ Biden, chcąc wyjść naprzeciw społecznej zmianie, jeszcze bardziej zawęził kryterium wyboru kandydatki na wiceprezydenta. I ogłosił, że będzie to przedstawicielka jednej z mniejszości etnicznych, najprawdopodobniej Afroamerykanka. Przez chwilę mówiło się o burmistrzyni Atlanty Keishy Lance Bottoms. Ale kiedy oświadczyła, że zaraziła się koronawirusem i musi się skupić na własnym zdrowiu, a nie na kampanii, w zasadzie sama wycofała swoje nazwisko z giełdy.
W ostatnich dniach pojawiły się trzy nazwiska. Pierwszą postacią jest kalifornijska senator Kamala Harris, określana mianem torpedy na szpilkach (ma 156 cm wzrostu). Bukmacherzy, którzy mylą się o wiele rzadziej niż analitycy, właśnie jej dają największe szanse. Harris ma kilka niekwestionowanych atutów. Po pierwsze, umie się bić na słowa, a kandydat na wiceprezydenta musi zwykle być złym policjantem, przy którym kandydat na prezydenta wygląda na łagodnego męża opatrzności. Po drugie, jest doskonale rozpoznawalna w całej Ameryce i może porwać tłumy (choć większość jej kampanii odbywa się na Zoomie). I po trzecie wreszcie, jest uosobieniem american dream.
Harris lubi opowiadać, że dorastała, „patrząc z wózka na rozwój ruchu praw obywatelskich”. W opublikowanej półtora roku temu autobiografii „The Truth We Hold” („Prawda, którą niesiemy”) wspomina, że mama i tata ‒ ona imigrantka z Indii, on z Jamajki ‒ od najwcześniejszych lat przyprowadzali ją na wiece i demonstracje w San Francisco. Dodała też, że jej „najwcześniejsze wspomnienia to morze nóg maszerujących wzdłuż ulicy i odgłos walecznych okrzyków”. Rodzice przyszłej polityczki rozwiedli się, gdy miała siedem lat. Ona i jej o trzy lata młodsza siostra Maya, która sama zdradza ambicje polityczne, przeprowadziły się z matką do dzielnicy robotniczej w Berkeley, zamieszkiwanej wówczas głównie przez Afroamerykanów. Po jakimś czasie przeniosły się do kanadyjskiego Montrealu, gdzie matka dostała pracę w instytucie badawczym należącym do szpitala Jewish General Hospital. Harris przyznaje się, że już jako małe dziecko uczyła się języka równościowego i emancypacyjnych idei. W książce pisze, że matka Shyamala do śmierci w 2009 r. wspominała historię, że gdy pytała córkę, czego pragnie, ta odpowiadała „fweedom!” (to dziecięce uproszczenie słowa „freedom”, czyli wolność).
Z Kamalą jest jednak pewien problem i jeśli zostanie kandydatką, to sztab Trumpa to wykorzysta. Chodzi o okres jej pracy jako prokuratora generalnego Kalifornii. Ona sama twierdzi dziś, że poprzez pracę w prokuraturze chciała bronić najsłabszych.
– Bycie prokuratorem dało mi większe możliwości zmiany systemu wymiaru sprawiedliwości od wewnątrz. Wybierając, kogo oskarżać, na jakich czynach się skupiać i którym osobom dawać możliwość rehabilitacji zamiast więzienia, wpływałam na rzeczywistość. I mogłam przeciwdziałać profilowaniu rasowemu wśród innych prokuratorów – powiedziała dziennikowi „The New York Times”. Profilowanie to współczesna segregacja na podstawie koloru skóry. Pisaliśmy o tym zjawisku na łamach DGP kilkukrotnie przy okazji ostatnich protestów w USA.
W rozmowie z „NYT” Harris opowiadała, że jej koledzy prokuratorzy często dyskutowali o tym, czy oskarżyć niektórych podsądnych jako członków gangu, co sprawiłoby, że ich kara będzie surowsza. – Rozmawiali o tym, jak ci młodzi są ubrani, w jakim sąsiedztwie mieszkają, i o muzyce, której słuchają. Pamiętam, że odpowiadałam: „Hej, chłopaki, wiecie co? Członkowie mojej rodziny ubierają się w ten sposób. Dorastałam z ludźmi, którzy mieszkają w tym sąsiedztwie i nadal mam taśmę z taką muzyką w samochodzie” – mówiła.
Ale to jej wersja. Jest jeszcze inna, mniej cukierkowa. Harris była często krytykowana za przekroczenie uprawnień: nie przekazała sądowi informacji na temat technika policyjnego, który został oskarżony o sabotowanie jej pracy i kradzież narkotyków z laboratorium. Żeby się na nim zemścić, nie wydała jego obrońcom wszystkich akt. Prowadzący sprawę sędzia potępił ją za systemowe naruszanie konstytucyjnych praw oskarżonych.
W miniony weekend, wobec niechęci niektórych współpracowników Bidena do Kamali, wyraźnie zaczęły zwyżkować akcje kalifornijskiej kongresmenki Karen Bass. Ideologicznie jest ona na lewo od Harris i odgrywa teraz aktywną rolę w legislacji dotyczącej ograniczenia wszechwładzy policji. Ale szybko w internecie pojawił się filmik, na którym Bass bierze udział w uroczystościach kościoła scjentologicznego, organizacji powszechnie uznawanej w Ameryce za sektę.
Stawkę zamyka Susan Rice, szefowa Biura Bezpieczeństwa Narodowego za drugiej kadencji Obamy, z którą Biden dość blisko współpracował. Z perspektywy polskich interesów to najlepsza kandydatura. Rice miała ciepły stosunek do Warszawy, zna się na tutejszych sprawach i jest świadoma zagrożeń, jakie stwarza Kreml. Z taką wiceprezydent można by kontynuować rozmowy o wzmocnieniu amerykańskiego kontyngentu nad Wisłą.
Jednak i ona może mieć wizerunkowy problem. Dziś już wiadomo, że na trzy dni przed atakiem na amerykańskie przedstawicielstwo dyplomatyczne w Bengazi w 2012 r. funkcjonariusze libijskich służb bezpieczeństwa ostrzegali dyplomatów USA przed zagrożeniem ze strony działających w okolicy uzbrojonych grup dżihadystów. Rice utrzymywała wtedy, że Amerykanie o niczym nie wiedzieli i byli zaskoczeni spontanicznym atakiem.