Bez względu na to, czy ktoś głosuje na lewicę, prawicę czy centrum, gdzieś z tyłu głowy ma wdrukowane, że urzędująca głowa państwa dostaje w kampanii rodzaj prezydenckiego bonusa. Może rywalizacja nie będzie dla niej spacerkiem, ale na pewno jej przewaga od początku będzie duża.
W 2000 r. Kwaśniewski wygrał wybory w pierwszej turze, a żaden z jego poważniejszych kontrkandydatów – Andrzej Olechowski czy Marian Krzaklewski – nie przekroczył 20 proc. poparcia. Przewaga związana ze sprawowanym stanowiskiem wpływała nawet na to, jak wyborcy postrzegali wygląd i kwalifikacje prezydenta. Jeden ze sztabowców Olechowskiego opowiadał kiedyś o szoku, jaki przeżył, gdy zapoznał się z wynikami badań dotyczących wizerunku poszczególnych kandydatów. – Okazało się, że w oczach Polaków Kwaśniewski był wyższy i lepiej wykształcony niż Olechowski – wspominał. Warto przypomnieć, że i Olechowski, i Krzaklewski mieli doktoraty, a Kwaśniewski nie skończył studiów. Były prezydent ma też nieco ponad 170 cm wzrostu, podczas gdy Olechowski mierzy niemal dwa metry.
Od tamtej kampanii wielu wydawało się, że wystarczy zostać prezydentem, a druga kadencja jest w zasadzie w kieszeni. Dlatego takim wstrząsem okazał się wyścig prezydencki w 2015 r., gdy Bronisław Komorowski poniósł porażkę. Nieoczekiwanie zrealizował się scenariusz, o którym mówił Adam Michnik. Gdy wydawało się, że Komorowski ma pewną wygraną w pierwszej turze, Michnik stwierdził, że musiałby przejechać zakonnicę w ciąży na pasach, by przegrać. Ale mimo wszystko przypadek ten wydawał się odstępstwem od reguły – na to zresztą liczył PiS. Partia uważała, że trudniej będzie zdobyć samodzielną większość w wyborach parlamentarnych niż zwyciężyć w wyborach prezydenckich.
Jeśli jednak spojrzymy na chłodno na ich historię, to widać, że start z urzędu nie jest tak wielkim bonusem, jak się powszechnie sądzi. Po 1989 r. wybory prezydenckie odbyły się sześć razy. Trzy razy – w 1995 r., 2000 r. i 2015 r. – rywalizowała w nich urzędująca głowa państwa (z oczywistych przyczyn należy pominąć rok 2010) – i dwa razy przegrywała. Każdy pojedynek był inny. W 1995 r. Kwaśniewski był liderem partii sprawującej władzę i startował przeciwko prezydentowi Lechowi Wałęsie, który w zasadzie nie miał żadnego poważnego zaplecza politycznego. Z kolei gdy Kwaśniewski walczył o reelekcję, miał za sobą silne w opozycji SLD oraz media publiczne, w których karty rozdawała lewica, zaś przeciwko kandydatów ze świeżo pokłóconego obozu AWS-UW (koalicyjny rząd właśnie się rozpadł). Wreszcie w 2015 r. Komorowski cieszył się wysokim poparciem, ale za to Platforma Obywatelska słabła. Jego rywalem był zdeterminowany Andrzej Duda, za którym stał PiS prący do władzy.
Efekty tegorocznego wyborczego starcia trudno więc przewidzieć – nawet wytrawnym spin doktorom. Zarówno w sztabie Andrzeja Dudy, jak i Rafała Trzaskowskiego słyszymy podobną diagnozę: w niektórych badaniach w ewentualnej drugiej turze różnica między obu kandydatami wynosi zaledwie 1–2 punkty procentowe. W dużej mierze to efekt okołopandemicznych zawirowań wyborczych, których byliśmy świadkami w ostatnich miesiącach. Jeden z polityków Zjednoczonej Prawicy zwraca nam uwagę, że tak naprawdę mieliśmy aż trzy kampanie w tym roku. W lutym i marcu głównym przeciwnikiem PiS była Małgorzata Kidawa-Błońska, którą zaplecze Andrzeja Dudy uważało za rzeczywiste zagrożenie. Wychodzono z założenia, że trudno będzie brutalnie atakować w kampanii kobietę niewywołującą szczególnych kontrowersji. Potem przyszła kampania „epidemiczna” – dziwna, na niby. Aż w końcu zaczął się czerwiec, a wraz z nim pojawił się nowy termin wyborów, nowe zasady gry i Rafał Trzaskowski.
Od tamtej pory podejście do pierwszej tury wyborów jest takie jak zwykle do drugiej. Liczy się tylko pojedynek Duda–Trzaskowski, pozostali kandydaci – choćby się dwoili i troili – pozostają jedynie tłem. Dzisiejsza silna sondażowa pozycja kandydata KO to nie tylko efekt świeżości czy większej charyzmy niż w przypadku Małgorzaty Kidawy-Błońskiej. To także efekt celowych zabiegów PiS, który wytoczył przeciwko Trzaskowskiemu wszystkie działa, skoncentrował na nim swój atak. Dlaczego? Bo to wprowadza większą polaryzację na pole gry, gdzie PiS i PO czują się dobrze. Nieraz już przecież się tam ścierali. – Chcemy mieć pewność, że na drugim miejscu będzie Trzaskowski. Co prawda polaryzacja go wzmacnia, ale za to niszczy Hołownię. Hołownia praktycznie nie ma elektoratu negatywnego, z nim druga tura to byłby dramat. Wystawienie świeżaka bez historii politycznej byłoby dla nas nie lada problemem – przyznaje osoba ze sztabu Andrzeja Dudy.
Aby jednak atak był skuteczny, trzeba dobrze zdefiniować wroga i wiedzieć, gdzie strzelać. – Musieliśmy wykonać potężną pracę, by Trzaskowskiego jakoś spozycjonować. Wiedzieliśmy, że przy wszystkich jego zaletach wizerunkowych – aparycji, znajomości języków, kontaktach za granicą – jego potężną wadą jest bycie na lewo od poglądów większości Polaków – zdradza współpracownik Andrzeja Dudy. Jak dodaje, sztab prezydenta zamawia 5–6 badań fokusowych tygodniowo, czasem nawet dwa dziennie. Do tego dochodzą badania ilościowe, tzw. tracking polls. Wynikało z nich – twierdzi nasz rozmówca – że jeszcze miesiąc temu mało osób wiedziało cokolwiek o Trzaskowskim: o niedotrzymanych obietnicach w Warszawie, o problemach z oczyszczalnią „Czajka”, o polityce wobec mniejszości. PiS miał mało czasu na „narysowanie” wyborcom Trzaskowskiego. Ale za sprawą zmasowanego ataku – tradycyjnie wspieranego (momentami do granic absurdu) przez telewizję publiczną – operacja zasadniczo się powiodła. Andrzej Duda jest wciąż liderem sondażowym, Rafał Trzaskowski jest drugi, a dalej są tylko statyści. Co więcej, słupki we wszystkich sondażach pokazują, że w pierwszej turze poziom poparcia dla kandydatów będzie podobny do poparcia dla ugrupowań politycznych.
O tym, że mentalnie znajdujemy się już w drugiej turze wyborów, świadczyć może przebieg środowej debaty prezydenckiej w TVP. Od pierwszych minut było widać, że jej rolą nie będzie przedstawienie poglądów głównych kandydatów, lecz zaatakowanie Trzaskowskiego. Pojawiły się dziwacznie sformułowane pytania m.in. o przygotowanie dzieci do pierwszej komunii świętej w ramach lekcji religii, kwestię małżeństw homoseksualnych czy wreszcie o przyjęcie waluty euro (nieco zakurzone, biorąc pod uwagę, że temat ten nie pojawiał się w kampanii i żaden ze startujących nie proponuje pożegnania z polskim złotym). Nie było za to pytań o stan polskiej gospodarki w historycznym momencie wychodzenia z pandemii. Ich twórcy zignorowali też sprawy relacji międzynarodowych, obronności czy ustroju państwa. Pytania dotyczące tematów zastępczych miały być przede wszystkim niekomfortowe dla Trzaskowskiego, a jednocześnie być łatwą piłką do ścięcia dla Andrzeja Dudy.
Co czeka nas na finiszu kampanii i w ewentualnej drugiej turze? Sztaby obu głównych rywali deklarują, że pojawi się więcej pozytywnego przekazu i propozycji programowych. Od współpracownika Andrzeja Dudy słyszymy, że tuż po pierwszej turze (o ile wciąż nie będzie ostatecznego rozstrzygnięcia) kampania nabierze jeszcze bardziej porównawczego charakteru. Wyciągane będą mocne strony prezydenta (jego inicjatywy legislacyjne, zawetowane ustawy jako dowód niezależności, dotrzymane obietnice) w kontrze do niezrealizowanych zapowiedzi przeciwnika, najpewniej Rafała Trzaskowskiego. Do tej pory Andrzej Duda szedł mocno w prawo ze swoim przekazem, narzucając w kontrowersyjnej formie tematykę środowisk LGBT oraz obrony tradycyjnych wartości i modelu rodziny. To był ukłon w stronę twardego elektoratu PiS i próba przejęcia wyborców Konfederacji. – W kontekście przepływu elektoratów ten jest dla nas najważniejszy. Przy czym nie są to łatwi wyborcy. To elektorat negatywnie oceniający naszą politykę gospodarczą i społeczną, wszelkie programy z „plusem” w nazwie, a ostatnio rozsierdził ich bon turystyczny – przyznaje nasz rozmówca z PiS.
Obie partie nastawiają się na walkę do ostatniej minuty. Nawet sztabowcy Dudy nie liczą na to, że zwycięstwo zapewni mu prezydencki bonus. Choć istotnym wzmocnieniem urzędującej głowy państwa może być przyszłotygodniowa wizyta w Białym Domu. Jak słyszymy od konkurentów Dudy, z ich wewnętrznych badań wynika, że nawet dla wyborców PiS problemem jest to, że faworyt nie ma „prezydenckiego formatu”. – Jest obyty w świecie, zna języki i wygląda na miłego gościa. Ale tego akurat mu brakuje – mówi nam jeden z polityków Platformy.
Duda będzie pierwszą głową państwa, którą Donald Trump podejmie w gabinecie owalnym po wybuchu pandemii. Już choćby w ten sposób wizyta podkreśli wagę sojuszu Polska–USA. A wiele wskazuje na to, że prezydent wróci do kraju z konkretnymi deklaracjami dotyczącymi np. przesunięcia kontyngentu amerykańskich wojsk z Niemiec do Polski. Tuż przed wyborami Andrzej Duda ma też niebywałą okazję pokazać, że mimo przypisywanych mu słabości, jest liczącym się graczem.
To, na co tym razem powinien szczególnie uważać, to sposób, w jaki zapozuje do zdjęcia z Donaldem Trumpem.