Zestaw zabezpieczeń pozwala śledzić obywatelowi, co się dzieje z jego głosem. Pandemia przyspieszyła dyskusje nad upowszechnieniem tej metody przeprowadzania wyborów w USA. Przeciwny jest Donald Trump.
Tłumacząc specyfikę amerykańskiego systemu wyborczego, trzeba podkreślić trzy rzeczy. Po pierwsze, każdy z 50 stanów ma odrębne przepisy, jak zorganizować głosowanie na prezydenta. Po drugie, wybory głowy państwa w USA nie są bezpośrednie. Obywatele wybierają elektorów, a ci dopiero w ich imieniu gospodarza Białego Domu. Radykalnie zmienia to dynamikę kampanii, bo kandydaci nie uprawiają jej na obszarze całego kraju, tylko w tych stanach, gdzie ważą się losy tego, kto zgarnie komplet elektorów. Po trzecie zaś, do spisu wyborców nie trafia się automatycznie z uzyskaniem pełnoletniości czy naturalizacją. Trzeba się samemu zarejestrować. Wielu Amerykanów tego nie robi i z własnej woli nie uczestniczy w demokratycznych procedurach. To nas trochę różni, jeśli chodzi o zasadę powszechności.
To, czy można głosować korespondencyjnie, regulują władze stanowe, a geneza tej formy uczestnictwa w wyborach bierze się z prowadzonych przez Waszyngton wojen i wysyłania ludzi na front. Po raz pierwszy na masową skalę miało to miejsce w 1864 r., kiedy Abraham Lincoln ubiegał się o reelekcję podczas wojny domowej. 150 tys. z miliona żołnierzy walczących przeciwko Konfederacji oddało wtedy głos listownie. Nie można było zorganizować wyborów w koszarach, bo żołnierze byli obywatelami różnych stanów i ich głosy nie mogły trafić do jednej urny, a oprócz prezydenta wybierali równocześnie kongresmenów, senatorów i burmistrzów swoich miast.
Oczywiście niosło to wtedy ryzyko fałszerstwa, ale historia pokazuje, że miało ono miejsce niezwykle rzadko. Obywatel i państwo ufali sobie nawzajem i to zaufanie utrwalało się ponad 150 lat. Gdy Franklin Roosevelt walczył o IV kadencję, żołnierze z frontów w Europie i na Pacyfiku stanowili aż 7 proc. całego elektoratu. W 2016 r., czyli w ostatnich wyborach prezydenckich, listownie oddano 33 mln głosów, czyli 1/4 wszystkich. Na tę liczbę składają się tzw. absentee ballots, czyli te – jak w przypadku żołnierzy, innych obywateli przebywających poza domem oraz chorych – oddane poza komisją wyborczą oraz te ze stanów oraz hrabstw, które postanowiły, że na ich terytoriach całe głosowanie odbywa się korespondencyjnie.
Pierwszy był w 1998 r. Oregon, bo jego mieszkańcy przyjęli taką wersję wyborów w referendum. Potem dołączyły Waszyngton, Kolorado i Hawaje. Kalifornijczycy mogą wybrać tę metodę albo udać się do komisji obwodowej. Floryda jest w procesie legislacji takiego systemu hybrydowego. Z kolei Utah zdecentralizowało kwestię podejmowania decyzji i powierzyło ją władzom hrabstw. 21 z 29 zdecydowało o głosowaniu listownym. Z pozostałych stanów większość dopuszcza oddanie wspomnianej absentee ballot, jeśli obywatel uzasadni, dlaczego nie może zjawić się osobiście przy urnie.
– Pandemia przyspieszyła narodową dyskusję o tym, by jeszcze bardziej upowszechnić głosowanie listowne. Gubernator Nowego Jorku Andrew Cuomo na mocy rozporządzenia wykonawczego wpisał COVID-19 na listę chorób, jakie uprawniają do oddania absentee ballot – mówi DGP prof. Radosław Rybkowski, dyrektor Instytutu Amerykanistyki i Studiów Polonijnych Uniwersytetu Jagiellońskiego. I dodaje, że pakiet wyborczy władze muszą wysłać co najmniej miesiąc przed wyznaczoną datą wyborów. Jak pisaliśmy niedawno w DGP, 58 proc. Amerykanów chce, by w związku z sytuacją sanitarną całe wybory się w ten sposób odbyły. Przeciwny jest Donald Trump, który obawia się, że wówczas w głosowaniu wezmą udział nieuprawnieni do tego ludzie, np. nielegalni imigranci.
Demokraci ripostują, że to część jego obsesji w tej kwestii, a nie autentycznego ryzyka nadużyć. Otwarte pozostaje natomiast pytanie, czy takie wybory mogą spełniać zasadę tajności. – Oczywiście zawsze nad skreślającym nazwisko na liście może stać teściowa. Gorzej, kiedy robi to lobbysta. Ale mówiąc poważnie, nie znaleźliśmy przekonujących dowodów na to, że w ten sposób można wpływać na decyzję czy wręcz kupować głosy łatwiej niż przy tradycyjnych wyborach – stwierdza Harold Ekeh z Brennan Center for Justice, szkoły prawa New York University.
Fałszerstwa w USA zdarzają na tyle rzadko, że dyskusja o tym, czy wpływają na wynik wyborów, nie ma sensu. Między 2000 a 2012 r. oddano listownie 100 mln głosów. Oszustwa dowiedziono w 93 przypadkach. Zapobiega im wiele zabezpieczeń, takich jak kopia dokumentu tożsamości i szereg personalnych danych, które trzeba dołączyć do pakietu wyborczego, i coraz nowocześniejsze systemy kodów kreskowych, które pozwalają wyborcy i komisji wyborczej śledzić, co się dzieje z przesyłką. ©℗