Były wiceprezydent USA Joe Biden jeszcze nie ma nominacji Partii Demokratycznej w kieszeni, ale wiele wskazuje, że w drugiej połowie roku to on zmierzy się z Donaldem Trumpem w wyścigu o Biały Dom.
Nie musisz tego robić, Joe. Naprawdę” – miał usłyszeć Biden od swojego byłego szefa Baracka Obamy w zeszłym roku, kiedy dyskutowali na temat szans 76-letniego wówczas polityka w wyborach prezydenckich. Brzmiało to trochę jak powtórka z rozrywki: Obama już raz odwiódł Bidena od kandydowania. W 2016 r. był przekonany, że większe szanse na zwycięstwo będzie miała Hillary Clinton.
Jak donosił w ubiegłym roku „The New York Times”, Obama nigdy nie powiedział tego Bidenowi wprost – raczej podsuwał swoją analizę wyborczego krajobrazu podczas cotygodniowych posiłków. Ponieważ metoda ta nie zadziałała, Bidena odwiedził jeden z bliskich współpracowników ówczesnego szefa administracji i wyłożył kawę na ławę. Wiceprezydent przyznał później, że diagnoza „nie była zachęcająca”.
Podobno do dzisiaj jest jednak przekonany, że w 2016 r. pokonałby Trumpa, gdyby wystartował. Dlatego na stwierdzenie Obamy, że nikomu nic już nie musi udowadniać, odparł jedynie, że nie wybaczyłby sobie, jeśli nie spróbowałby jeszcze raz. To jego trzecie podejście – o nominację starał się już w 1988 r. i w 2008 r.

Starcie siedemdziesięciolatków

Na razie wygląda na to, że się opłaciło. Momentem przełomowym okazały się prawybory w Karolinie Południowej, które odbyły się przed tygodniem. Wcześniej Biden zaliczył serię gorszych od oczekiwań wyników w Iowa, New Hampshire i Newadzie. Miażdżące zwycięstwo – prawie 30 pkt proc. przewagi nad drugim Berniem Sandersem – w tak trudnym dla demokratów stanie, jak Karolina Południowa (ostatnim razem ich kandydat wygrał tam w wyborach prezydenckich w 1976 r.) zapewniło byłemu wiceprezydentowi niesamowity impet. Potem wydarzenia potoczyły się szybko: z wyścigu wycofali się Pete Buttigieg i Amy Klobuchar – oboje wyrazili swoje poparcie dla Bidena. Ich śladem poszli inni politycy, w tym były szef demokratów w Senacie Harry Reid czy była ambasador USA przy Organizacji Narodów Zjednoczonych Susan Rice. Kulminacją tej fali był superwtorek, w którym Biden wygrał w 10 z 14 głosujących stanów.
Oczywiście w prawyborach w USA nie liczy się, kto wziął ile stanów, ale ilu zdobył delegatów (co jest funkcją odsetka głosów oddanych na danego kandydata) – osób wysyłanych z całych USA na lipcową konwencję krajową, na której wyłania się nominata partii w wyborach prezydenckich. Magiczna liczba to 1991: jeśli któremuś z biorących udział w prawyborach polityków uda się zapewnić poparcie takiej liczby delegatów, to nominacja podczas konwencji staje się tylko formalnością.
W tej klasyfikacji superwtorek dał prowadzenie Bidenowi. Były wiceprezydent zgarnął 512 delegatów i łącznie ma ich 566. Po piętach depcze mu jego najpoważniejszy konkurent Bernie Sanders, który wzbogacił swój stan posiadania o 441 osób i jego obecny dorobek to 501 delegatów. I chociaż wciąż istnieje prawdopodobieństwo, że żaden z siedemdziesięciolatków (senator z Vermont ma 78 lat) do konwencji nie przebije bariery 1991 delegatów, to podczas superwtorku ujawniło się kilka trendów, które w nadchodzących miesiącach będą sprzyjać Bidenowi.

Młodzi na starszego, starsi na młodszego

Byłemu wiceprezydentowi przede wszystkim bardzo przydały się wyrazy poparcia od innych polityków. Sugerują to wyniki sondażu zamówionego przez dziennik „Washington Post” i stację telewizyjną ABC News. Wynika z niego, że spośród wyborców, którzy w ostatniej chwili zadecydowali, kogo poprzeć, aż 47 proc. wskazało Bidena, zaś Sandersa tylko 17 proc. Z kolei w części elektoratu, która oddała swoje głosy wcześniej korespondencyjnie (przed niedzielą, kiedy z prawyborów zrezygnowali Buttigieg i Klobuchar), poparcie rozkładało się inaczej: 33 proc. dla senatora z Vermont i 29 proc. dla byłego wiceprezydenta.
Po superwtorku ten efekt prawdopodobnie przybierze na sile, tym bardziej że z wyścigu zrezygnowali Michael Bloomberg (przekazał jednocześnie swoje poparcie byłemu numerowi dwa w państwie ) oraz Elizabeth Warren.
Co więcej, superwtorek udowodnił, że Biden dociera do szerokich mas wyborców. „Największe wrażenie robi fakt, że udało mu się zdobyć poparcie bardzo różnych grup: wygrał nie tylko w miastach i wśród mieszkańców przedmieść – zarówno tych zamożnych, jak i wywodzących się z klasy średniej – lecz także na wsi i w Appalachach” – komentował na Twitterze Dave Wasserman z portalu Cook Political Report. Jest to ważne o tyle, że miasta i tak zagłosują na kandydata Partii Demokratycznej – o wyniku wyborów przesądzą przedmieścia i prowincja.
Byłego zastępcę Obamy tłumnie wskazują też Afroamerykanie, chociaż wśród Latynosów dotychczas znacznie lepiej radził sobie Sanders (to oni pomogli mu wygrać w Kalifornii). Senator ze stanu Vermont cieszy się też znacznie większym poparciem młodych – w grupie wiekowej 18–29 chęć oddania na niego głosu deklaruje 58 proc. elektoratu, podczas gdy na drugiego siedemdziesięciolatka – tylko 18 proc. (proporcje odwracają się na korzyść Bidena w grupie 65+). Dwudziesto- i trzydziestoparolatkowie nie kwapią się jednak do udziału w prawyborach, przez co nie są w stanie przechylić szali zwycięstwa na rzecz Sandersa; ich słaba mobilizacja mogła go zresztą kosztować zwycięstwo w Teksasie.
I chociaż do wzięcia jest jeszcze 60 proc. delegatów – tylko do końca marca prawybory odbywają się stanach, które wyślą na konwencję krajową 1091 przedstawicieli – to niektórzy eksperci już się zastanawiają, czy przypadkiem wyścig nie jest mniej więcej rozstrzygnięty. Na horyzoncie pozostało bowiem wiele stanów, w których wygraną wróży się Bidenowi (zwłaszcza teraz, kiedy broń złożył Bloomberg).

Wybieralny vs niewybieralny

Nawet jeśli Bidenowi nie uda się dobić do 1991 delegatów podczas prawyborów, to nominację mogą mu zapewnić tzw. superdelegaci, czyli partyjna starszyzna, w tym członkowie Kongresu oraz byli prezydenci. W tym roku sposób oddawania przez nich głosów różni się od tego sprzed czterech lat, który zapewnił namaszczenie Clinton, wywołując oskarżenia o spisek establishmentu przeciw Sandersowi. Ale prawda jest taka, że establishment woli Bidena (tak jak w 2016 r. wolał Clinton), bo uważa, że były wiceprezydent jest bardziej „wybieralny”.
Przekonanie to ma swoje uzasadnienie w sposobie, w jaki w USA wybiera się prezydenta: nie liczy się całkowita liczba głosów oddanych na danego kandydata (Hillary Clinton miała przewagę 3 mln głosów w 2016 r., a mimo to nie wprowadziła się do Białego Domu), lecz zwycięstwo w Kolegium Elektorskim. A to oznacza konieczność przeciągnięcia na swoją stronę stanów, w których wyborcy niekoniecznie mają sympatie lewicowe czy centrolewicowe (jak na przykład Floryda, która cztery lata temu głosowała na Trumpa, ale wcześniej poparła Obamę).
Z tego względu wystawienie w wyborach Sandersa, który proponuje wprowadzenie powszechnego ubezpieczenia zdrowotnego, bywa postrzegane jako strzał w stopę. Oczywiście z naszej perspektywy te obawy wydają się wyolbrzymione. Ale wystarczy odwrócić perspektywę i pomyśleć, jakie reakcje wywołałaby próba wprowadzenia systemu amerykańskiego nad Wisłą. Dość przypomnieć, jak nośne okazały się być oskarżenia pod adresem Platformy Obywatelskiej, jakoby chciała prywatyzować ochronę zdrowia.
O tym, że intuicję szefostwa partii potwierdzają wyborcy, niech znów świadczą wyniki sondażu dla „Washington Post” i ABC News. Chociaż opieka zdrowotna jest oczkiem w głowie Sandersa, to i tak przegrywa z Bidenem wśród Amerykanów uważających ten obszar za najważniejszy temat (38 do 30 proc.). Co więcej, senator ze stanu Vermont nie przyciąga nawet całego elektoratu opowiadającego się za wprowadzeniem powszechnego ubezpieczenia, mimo że to jego najbardziej znany postulat.
Najważniejsze jest jednak to, że Biden gromadzi wyborców, którzy nie chcą „Medicare-for-all”. W tej grupie oddanie na niego głosu deklaruje 49 proc. Amerykanów (dla porównania Sanders może tu liczyć zaledwie na 11 proc.). Część z nich nigdy nie poparłaby Sandersa, nawet gdyby oznaczało to konieczność wskazania Trumpa. Łatka socjalisty, którą przypięto senatorowi z Vermont, zbyt poważnie mu ciąży. Co więcej, nawet gdyby mu się udało wprowadzić do Białego Domu, miałby nikłe szanse na realizację swoich postulatów (trudno byłoby im m.in. przebić się w Kongresie).
Ostatecznie, jak uważa John Harris, współzałożyciel portalu „Politico”, dynamika starcia Bidena z Sandersem oraz ewentualne zwycięstwo tego pierwszego to po prostu powtórka z historii. O ile demokraci mają tendencję do „zakochiwania się” w swoich kandydatach, o tyle republikanie wokół swoich raczej się „okopują” (z ang. „fall in love” versus „fall in line”). To oznacza, że w większości prawyborczych wyścigów „partia ostatecznie stawiała na bardziej centrowego kandydata po krótkim wiosennym flircie z kimś bardziej nietuzinkowym i ideologicznym” (tak było w przypadku Jimmy’ego Cartera w 1980 r., Waltera Mondale’a w 1984 r., Billa Clintona w 1992 r., Johna Kerry’ego w 2004 r. oraz Hillary Clinton w 2016 r.).

O tak, prawdziwy twardziel

Zdaniem publicystów demokraci, aby odbić Biały Dom, muszą utrzymać swój stan posiadania z 2016 r., a do tego powiększyć go jeszcze o kilka stanów, które cztery lata temu zagłosowały na Donalda Trumpa. Kluczowe są zwłaszcza Michigan, Pensylwania, Wisconsin, Floryda, Karolina Północna oraz Arizona. „Walka już nie toczy się o Kolorado i Virginię, bo te stany skręciły w lewo, ani o Iowa i Ohio, które skręciły na prawo” – tłumaczył Dave Wasserman z portalu Cook Political Report. Prawdopodobnie najłatwiej demokratom będzie zdobyć Michigan i Pensylwanię, które przed 2016 r. należały do nich. Mają również szanse w Wisconsin i Karolinie Północnej, gdzie ich politycy piastują stanowiska gubernatorów.
I chociaż jest jeszcze zdecydowanie za wcześnie, aby mówić, jak będzie przedstawiało się starcie między Bidenem a Trumpem, to można rzucić okiem na sondaże. Na ogół wskazują one – poza nielicznymi wyjątkami – przewagę kilku punktów byłego wiceprezydenta. Należy jednak mieć na uwadze, że cztery lata temu poparcie dla Trumpa było niedoszacowane. Co więcej, przez wzgląd na Kolegium Elektorskie słupki nie przekładają się bezpośrednio na wynik wyborów.
Można się spodziewać, że obecny lokator Białego Domu sięgnie po wszystkie znane (i lubiane przez jego elektorat) chwyty. Zaczął już nadawać swoim potencjalnym przeciwnikom protekcjonalne ksywki. Elizabeth Warren stała się „Pocahontas” (aluzja do twierdzenia, jakoby miała niewielką domieszkę krwi indiańskiej); Michaela Bloomberga ochrzcił mianem „mini-Mike’a” (aluzja do wzrostu); Biden został „Śpiącym Joe”. Parę dni temu Trump napisał na Twitterze: „Wow! Śpiący Joe nie wie, gdzie jest i co robi. Szczerze? Wydaje mi się, że nawet nie ma pojęcia, o jaki urząd się ubiega!”.
Jeśli Biden na poważnie myśli o Białym Domu, będzie musiał znaleźć sposób na takie zaczepki, bo w debatach telewizyjnych podczas republikańskich prawyborów w 2016 r. były zabójczo skuteczne. Na polityków głównego nurtu, nieprzyzwyczajonych do takiego języka, działały paraliżująco.

Niebieska fala

Demokraci muszą jednak pamiętać, że Biden nie jest też pozbawiony słabych punktów. Jeden z nich nazywa się Hunter Biden i jest jego synem. Junior znalazł się niedawno w samym sercu sporu o impeachment Donalda Trumpa.
Kiedy jego ojciec był wiceprezydentem, Hunter pracował na stanowisku doradcy w ukraińskiej spółce gazowej Burisma, inkasując 50 tys. dol. miesięcznie, mimo że nie miał żadnego doświadczenia w branży energetycznej. Oczywiście pod względem wizerunkowym wygląda to fatalnie: syn drugiej osoby w państwie obejmuje posadę w kontrolowanej przez oligarchę firmie w kraju, gdzie dopiero co doszło do zmiany władzy (Hunter Biden otrzymał ofertę po obaleniu rządów Wiktora Janukowycza) i który jak najprędzej chce zbudować doskonałe relacje z jedynym supermocarstwem mogącym ochronić przed Rosją.
Sprawa długo nie wzbudzała w Stanach Zjednoczonych większych kontrowersji. Wypłynęła dopiero przy okazji impeachmentu – Trump chciał bowiem wymusić na obecnym prezydencie Ukrainy, aby przyjrzał się dokładniej pracy młodego Bidena w Burismie. Teraz chcą to zrobić republikanie. Tuż po ogłoszeniu superwtorkowych wyników senator Ron Johnson z Wisconsin zapowiedział, że w ciągu najbliższych miesięcy przygotuje na ten temat raport. – Są pytania, na które Joe Biden dotychczas nie udzielił satysfakcjonujących odpowiedzi i gdybym był wyborcą Partii Demokratycznej biorącym udział w prawyborach, to wolałbym, żeby takie odpowiedzi padły, zanim postawię krzyżyk na najważniejszej karcie do głosowania – stwierdził polityk.
Magazyn DGP 6.03.2020 / Dziennik Gazeta Prawna
Biden i jego sztab nie mogą tego lekceważyć. Pamiętnej lekcji udzieliła demokratom kampania wyborcza z 2016 r., kiedy Trumpowi udało się zrobić znacznie więcej szumu wokół dużo mniej bulwersującej historii: afery z wykorzystywaniem przez Hillary Clinton prywatnego konta poczty elektronicznej do prowadzenia służbowej korespondencji w czasie, kiedy była sekretarz stanu.
Trump wykorzystuje mit o waszyngtońskim bagnie jeszcze w inny sposób – starając się narzucić narrację, zgodnie z którą w Partii Demokratycznej znów establishment przeprowadza zamach stanu, aby wypchnąć z wyścigu Sandersa. Takie zarzuty faktycznie pojawiały się już cztery lata temu w odniesieniu do Clinton, którą poparli superdelegaci. Celem takiego zabiegu jest zniechęcenie do głosowania młodych – ci wspierają głównie Sandersa.