Wraz z początkiem 2020 r. Rosjanie wstrzymali dostawy ropy naftowej na Białoruś, zmuszając tamtejsze rafinerie do ograniczenia produkcji do niezbędnego minimum. Po kilku dniach Białorusinom udało się co prawda zakontraktować niewielkie ilości surowca, ale nie wystarczy to, by przywrócić uprzedni poziom przerobu. Sytuacja jest poważna, jednak niebezprecedensowa.
Analogiczne kryzysy w relacjach białorusko-rosyjskich wybuchają regularnie od wielu lat. Oddziałują one przy tym nie tylko na gospodarkę Białorusi, ale także na istotne dla polskich koncernów rynki paliwowe w regionie.
Obecna sytuacja to efekt przeciągających się targów na linii Mińsk – Moskwa o subsydia w sektorze naftowo-gazowym. Oczywiście negocjacje stanowią część większej całości: brak zgody w kwestii dostaw surowców w 2020 r. uniemożliwia zarazem podpisanie forsowanych przez Rosjan porozumień integracyjnych. Mimo to kryzys wybuchłby zapewne i tak, nawet bez całej integracyjnej otoczki sporu. Co zatem uniemożliwia obu stronom wypracowanie trwałego porozumienia?
Tak jak w przypadku poprzednich tego typu kryzysów (ostatni w latach 2016–2017), chodzi o pieniądze. Białoruś tradycyjnie odbiera rosyjską ropę na preferencyjnych warunkach, sprowadzając ją z pominięciem cła eksportowego, co oznacza upusty rzędu kilkudziesięciu procent względem cen rynkowych. Sytuacja ta zmienia się jednak za sprawą realizowanych w Rosji reform, w ramach których cło stopniowo zastępuje się podatkiem od wydobycia. W rezultacie ropa dla Białorusi drożeje, a dotychczasowe subsydium topnieje o kilkaset milionów dolarów rocznie.
W efekcie prezydent Alaksandr Łukaszenka domaga się, by Rosja zagwarantowała przynajmniej częściowe rekompensaty na wzór tych przedstawianych rosyjskim rafineriom, na co naturalnie nie ma zgody Kremla. Celem prezydenta Władimira Putina nie jest bowiem wzmacnianie białoruskiej gospodarki (w tym przypadku sektora naftowo-paliwowego), ale utrzymanie jej możliwie słabej tak, by Mińsk był skazany na rosyjskie subsydia. Uciekając się do metafory, Rosjanie nie boksują, by Łukaszenka upadł, ale chcą podtrzymywać go słaniającego się na nogach.
Co mogą w obecnej sytuacji Białorusini? Z jednej strony kontynuują rozmowy, w których starają się uzyskać zgodę na pozbawienie rosyjskich dostawców premii, a więc dodatkowego narzutu na cenie surowca w ramach kontraktów, co pozwoliłoby częściowo zrekompensować skutki zmian podatkowych (premia to ok. 10 dol. za tonę, podczas gdy subsydium przy obecnych cenach ropy zmalało mniej więcej dwa razy bardziej). Oznaczałoby to jednak przerzucenie kosztów pomocy Białorusinom na rosyjskie koncerny (np. Rosnieft), co wydaje się mało prawdopodobne. Co prawda 4 stycznia Mińsk zdołał zakontraktować na takich zasadach niewielką partię surowca, ale dostawcami okazały się spółki blisko związanego z Łukaszenką rosyjskiego oligarchy Michaiła Gucerijewa, prowadzącego na Białorusi także inne biznesy.
Na razie przy niskiej rentowności białoruskich rafinerii w grę nie wchodzi także pełna dywersyfikacja dostaw. Import z alternatywnych źródeł nie może konkurować nawet z drożejącą rosyjską ropą i na dłuższą metę nie będzie opłacalny. Problemem jest zresztą logistyka: import koleją nie stanowi opłacalnej alternatywy dla dostaw rurociągowych z Rosji. Z kolei chętnie przywoływany przez Łukaszenkę scenariusz rewersu z Polski wciąż istnieje tylko na papierze: przesył na Białoruś nie jest dziś możliwy, a jego uruchomienie wymaga inwestycji. Notabene to z tego powodu w polskich magazynach wciąż znajduje się „brudna ropa”, w zagadkowy sposób skażona w Rosji chlorkami organicznymi wiosną 2019 r. Gdyby istniał rewers, mogłaby ona zostać wówczas wypompowana z powrotem do Rosji.
Jaki będzie dalszy rozwój wypadków? Można się spodziewać, że Białorusini nie zostaną zmuszeni do zupełnego wyłączenia rafinerii, skutkującego zarazem kryzysem paliwowym na tamtejszym rynku. Taki scenariusz byłby wizerunkowo niekorzystny dla Rosjan, chcących pozycjonować się jako wiarygodny dostawca surowców energetycznych. Kto wie, czy to nie dlatego Moskwa pozwoliła na ograniczone dostawy ropy od spółek Gucerijewa, dając Białorusinom szansę na zapewnienie sobie tymczasowego importu z innych źródeł na czas dalszych negocjacji. Te zaś mogą równie dobrze potrwać kilkanaście dni (Łukaszenka powinien spotkać się z Putinem w połowie stycznia) lub przeciągać o kolejne tygodnie.
Im dłużej będą trwały rozmowy, tym więcej mogą potencjalnie wygrać polskie koncerny, operujące także na tych samych rynkach, co białoruska konkurencja. Już teraz Białorusini otwarcie przyznają, że na razie nie są w stanie realizować swoich zobowiązań eksportowych. Brakujące wolumeny będą musieli zastąpić inni gracze, a w ich gronie mogą być nasze spółki.
Uciekając się do metafory, Rosjanie nie boksują, by Łukaszenka upadł, ale chcą podtrzymywać go słaniającego się na nogach