Wojsko Polskie często otrzymuje sprzęt nie taki, jaki powinno, tylko taki, jaki są w stanie wyprodukować nasze zakłady.
Błyski fleszy, uśmiechy i oklaski. Nie zabrakło, jak zawsze zresztą przy tego typu okazjach, pełnych patosu przemówień. – To niezwykły, historyczny moment. To wprowadzenie polskiej armii i Rzeczypospolitej Polskiej w zupełnie nowy świat supernowoczesnej technologii, nowoczesnego uzbrojenia, środków obronnych – podkreślał prezydent Andrzej Duda podczas podpisania umowy zakupu systemu Patriot w marcu 2018 r.
Kontrakt wart aż 20 mld zł jest największym i najistotniejszym w historii naszej armii. To właśnie program „Wisła”, którego elementem mają być amerykańskie baterie, ma nam zapewnić obronę przed pociskami balistycznymi i samolotami przeciwnika. Bez tej tarczy przeciwrakietowej w ciągu kilkudziesięciu minut od rozpoczęcia konfliktu stracimy kluczową infrastrukturę. Jeśli nasze samoloty nawet zdążą wystartować, nie będą już miały gdzie wylądować. Bo potencjalny przeciwnik, czyli Rosja, za priorytetowy cel do zniszczenia uzna też lotniska. Nie, nie dlatego, że nasze lotnictwo może stanowić zagrożenie, bo zdolności bojowe naszej armii w powietrzu są raczej symboliczne. Chodzi o to, by jak najbardziej spowolnić przerzut wojsk sojuszniczych.
Wśród wysokich rangą wojskowych panuje względna zgoda, że najważniejsza jest obrona nieba. W 2018 r. podpisano kontrakt na pierwszą fazę: zakup dwóch z ośmiu baterii patriotów. – Niezwłocznie przystąpimy do drugiej fazy negocjacji – stwierdził minister obrony Mariusz Błaszczak w warszawskiej hali zakładów PIT-Radwar.
To było prawie dwa lata temu. Jednak do dziś negocjacje w sprawie drugiej fazy nie ruszyły. Po pierwsze, wciąż nie podpisano wszystkich umów offsetowych do pierwszej fazy, które regulują kwestię zakupu technologii z USA. Po drugie, minister Błaszczak poświęcił ostatnio sporo energii na promowanie pomysłu nabycia samolotów F-35. W efekcie może już w przyszłym roku podpiszemy umowę kupna 32 myśliwców wielozadaniowych piątej generacji, co może nas kosztować kilkanaście miliardów złotych (w najdroższym wariancie 26 mld zł). Po trzecie, wojskowi uznali, że zamiast dalszego skupiania się na programie „Wisła” – obronie średniego zasięgu, warto w tym samym czasie rozpocząć wdrażanie programu „Narew” – obronę nieba w krótkim zasięgu.
Równoczesne tworzenie dwóch systemów wydaje się jak najbardziej sensowne. Już latem ubiegłego roku szef sztabu gen. Rajmund Andrzejczak zdecydował, że elementem „Narwi” ma być zintegrowany system kierowania dowodzeniem IBCS (Integrated Battle Command System). Kupiliśmy go przy okazji „Wisły” za – bagatela – 2 mld zł. Założenie jest takie, że radary obsługujące „Wisłę” będą mogły współdziałać także z wyrzutniami „Narwi”.
Tylko wciąż nie podpisaliśmy umowy na „Narew”. Z założenia program ten ma być kołem zamachowym rozwoju Polskiej Grupy Zbrojeniowej (PGZ) – to ona ma być liderem projektu. Przy tej okazji mamy także pozyskać technologię produkcji nowoczesnych pocisków rakietowych – w tym wyścigu prowadzą Brytyjczycy z MBDA. Do tego PIT-Radwar lobbuje za tym, by „Narew” wyposażyć w autorski system kierowania dowodzeniem klasy C2 (Command and Control). Ale nie został on jeszcze przez firmę przygotowany. Mało tego – tak zaawansowane technologicznie systemy dowodzenia na polu walki posiadają armie jedynie kilku państw świata. – Oni zwyczajnie nie są w stanie tego zrobić. Jeśli Amerykanom, i to przy ich nakładach, wdrażanie C2 zajęło wiele lat, to o czym my rozmawiamy? – denerwuje się oficer, który ma do czynienia z polskim przemysłem zbrojeniowym.
Argumenty przemysłu są m.in. takie, że decydując się na IBCS, uzależniamy się od USA, dodatkowo możemy mieć problem z pozyskaniem ludzi do obsługi sprzętu zza Atlantyku. Ale łatwo je odeprzeć: nasza armia już w wielu sprawach jest zdana na łaskę bądź niełaskę Waszyngtonu, co nikomu nie przeszkadza.
Jednak u ministra obrony to przemysł ma znacznie lepszy posłuch niż szef sztabu. Efekt jest taki, że kolejne dwa lata zmarnowano.

Dwie minuty za długo

To niejedyna porażka Wojska Polskiego w starciu ze zbrojeniówką. W ostatnich latach do armii trafiły samobieżne przeciwlotnicze zestawy rakietowe Poprad produkowane przez PGZ. To system bardzo krótkiego zasięgu, rażący cele w odległości do pięciu kilometrów.
Założenie jest takie, że pojazdy z wyrzutniami towarzyszą batalionom bojowym i jeśli nagle nad wzgórzami czy drzewami pojawi się np. śmigłowiec wroga, to Poprad będzie w stanie go zniszczyć. Problem w tym, że aby strzelać, pojazd musi się zatrzymać, wypoziomować i wysunąć wyrzutnię – a to zajmuje ponad dwie minuty. Jest pewne, że wcześniej śmigłowiec przeciwnika go wyeliminuje.
Amerykanie podobnym sprzętem dysponowali w latach 90. – ale ich pojazdy do oddania strzału nie musiały się zatrzymywać. Polski przemysł nie był w stanie takiego rozwiązania wprowadzić, więc borykać się z tą poważną wadą będą nasi żołnierze.
Ale, co warto zaznaczyć, Poprady świetnie wyglądają na defiladach. W 2019 r. – w którym mieliśmy nie jedną, lecz dwie – była to rzecz nie do przecenienia.

Trafiony, zatopiony

Ale nie jest tak, że przemysł przeciwdziała powiększeniu zdolności bojowej Wojska Polskiego tylko w dziedzinie obrony przeciwlotniczej – skutecznie torpeduje też plany Marynarki Wojennej.
W sierpniu 2018 r. Andrzej Duda poleciał do Australii – głównym punktem tej wizyty miało być podpisanie dokumentu o zakupie dwóch używanych fregat typu Adelaide. Odpowiednią zgodę wydali wcześniej Amerykanie – oni sprzęt wyprodukowali, więc musieli przystać na jego odsprzedanie. Ponoć rozmawiali o tym nawet prezydenci Andrzej Duda i Donald Trump.
Jednak nawet najmożniejsi tego świata nie docenili wpływu polskiego przemysłu stoczniowego. Kilka dni przed wizytą polskiej delegacji w Australii padły słowa: – Informacje, które otrzymujemy ze strony pana prezydenta oraz Ministerstwa Obrony Narodowej, są dla nas ogromnym zaskoczeniem. Nie zgadzamy się z tym, aby pozyskiwać stare jednostki australijskie i w ten sposób hamować proces budowy nowych okrętów obronnych typu korweta w ramach programów „Czapla” i „Miecznik”. Programy te zostały opracowane i powinny być realizowane – tłumaczył minister gospodarki morskiej Marek Gróbarczyk w rozmowie z serwisem Portalstoczniowy.pl. – Budowa okrętów wojennych przez skonsolidowany podmiot to jeden z koniecznych kierunków, który może w przyszłości utrzymywać polskie stocznie, i właśnie na tym zbudowaliśmy swoją koncepcję rozwoju tego sektora – podkreślał.
Gróbarczyk jest związany ze Szczecinem. I co może ważniejsze – z Joachimem Brudzińskim. Ten drugi, choć dziś jest europosłem i jego wpływy w partii nieco zmalały, rok temu był w PiS jednym z głównych rozgrywających. Tak naprawdę to ci dwaj politycy na podstawie podszeptów państwowych stoczniowców storpedowali plany kupna fregat.
Argumentacja ministra brzmi przekonująco. Ale Marek Gróbarczyk przemilczał to, że rodzime stocznie nie są i przez co najmniej najbliższe 10 lat nie będą zdolne do zwodowania takich jednostek. Oraz to, że MON programów budowy okrętów nie realizuje, bo utknęły one gdzieś na resortowej mieliźnie.
Oczywiście australijskie adelajdy nie były idealne, bo choć wyremontowane, to jednak były już wiekowe. Ale miały jedną zaletę: były. Gdybyśmy podpisali list intencyjny, to być może jeden z tych okrętów byłby już przystosowywany do naszych potrzeb i wkrótce wszedłby do służby. A jesteśmy w sytuacji, w której przemysł nie dostał zamówień, za to zniweczył szansę na poprawienie naszych zdolności bojowych na morzu. Chociażby jeśli chodzi o wypełnianie zobowiązań sojuszniczych.
W tym kontekście warto przypomnieć losy programu „Orka”, czyli zakupu okrętów podwodnych. Pierwotne plany, jeszcze za czasów PO i PSL, zakładały, że umowę podpiszemy w 2013 r. Wtedy jednak nikt z rządzących nie traktował „Orki” priorytetowo – cała energia była skierowana na zakup śmigłowców. Po dojściu do władzy PiS szef MON Antoni Macierewicz oraz wiceminister obrony odpowiedzialny za programy modernizacyjne Bartosz Kownacki rozpoczęli rozmowy z trzema możliwymi dostawcami: Niemcami, Francją i Szwecją. Duży nacisk położono na to, by część prac przy budowie okrętów była wykonana w Polsce.
Ale dobre chęci nie zaowocowały podpisaniem umowy. – Nie można powiedzieć, że nas interesuje tylko przemysł. Ale nie można myśleć tak, że liczą się tylko potrzeby Wojska Polskiego – mówił wtedy Kownacki w wywiadzie dla DGP. – Może być taka współpraca przemysłowa, która będzie powodowała, że naszym sojusznikom będzie się opłacało nas bronić z racji tego, że mają tu swoje interesy gospodarcze. W dzisiejszych czasach to potencjał gospodarczy państwa jest gwarantem jego bezpieczeństwa. Jeśli on będzie wystarczająco duży, jeśli tu w Polsce będą się krzyżowały interesy naszych sojuszników wojskowych, to dopiero wtedy będziemy mogli czuć się względnie bezpiecznie – tłumaczył.
I w sumie trudno się z tym nie zgodzić. Problem w tym, że nam się to wahadło radykalnie przechyliło w stronę myślenia o przemyśle zbrojeniowym, a tam – jak to wyjaśniał gen. Jarosław Kraszewski („Brak nam strategii”, Magazyn DGP z 6 grudnia 2019 r.) – pokutuje przekonanie, że wszystko jesteśmy w stanie zrobić własnymi siłami.
Historia „Orki” skończyła się tak, że w ostatnich tygodniach minister obrony Mariusz Błaszczak ogłosił, że negocjujemy rozwiązanie pomostowe – kupno używanego okrętu ze Szwecji. Ale w nabycie dwóch czy trzech nowych jednostek nikt już w Marynarce Wojennej nie wierzy.

Utrzymać miejsca pracy

Problem polega także na tym, że ekipa Prawa i Sprawiedliwości nie uczy się na własnych błędach. Nie widzi, a raczej nie chce widzieć tego, że państwowe zakłady – mimo dużych kwot, które otrzymują z Ministerstwa Obrony – bardzo rzadko są w stanie dostarczyć wysokiej jakości produkt w umówionym terminie i rozsądnej cenie.
Dobrym tego przykładem jest podpisana w lipcu, warta prawie 2 mld zł umowa na remont czołgów T-72. – To ogromna radość, że udało się dopiąć kontrakt, który daje możliwość rozwijania naszych umiejętności i utrzymania miejsc pracy w Gliwicach dla ponad tysiąca pracowników, kooperantów oraz firm, które współpracują z Zakładami Mechanicznymi Bumar-Łabędy – mówił premier Mateusz Morawiecki.
Z punktu widzenia polityka będącego w środku kampanii wyborczej utrzymanie miejsc pracy jest kluczowe. Niestety dla Wojska Polskiego modernizacja T-72 sensu nie ma. O wiele lepszym rozwiązaniem byłaby nie częściowa modernizacja 300 czołgów, lecz przeznaczenie tej kwoty na pełne unowocześnienie np. 150 pojazdów tak, by wozy te mogły toczyć wyrównaną walkę, choćby z rosyjskimi T-72 B. O tym, że plany takiego powierzchownego remontu to „pudrowanie g…a”, już 10 lat temu mówił gen. Tadeusz Buk, który zginął w katastrofie w Smoleńsku. Choć minister Błaszczak właśnie jego wybrał na patrona nowo tworzonej dywizji zmechanizowanej, to najwyraźniej o jego słowach pamiętać nie chce.
Bulwersować może to, że w momencie ogłaszania kontraktu w Bumarze stało – i do dzisiaj zresztą stoi – kilkadziesiąt rozłożonych na części czołgów Leopard 2A4, które czekają na modernizację do wersji 2PL. I choć akurat tutaj wina nie leży tylko po stronie przedsiębiorstwa, to jednak może zastanawiać, dlaczego podmiotowi, który ma opóźnienia w modernizacji jednego typu czołgu, rząd przyznaje drugi kontrakt. O ile faktycznie, na chwilę obecną, dało się utrzymać miejsca pracy, o tyle zdolności bojowych naszych pancerniaków już nie.
Oczywiście nie jest tak, że Wojsko Polskie nie ma sobie w kwestii pozyskiwania sprzętu nic do zarzucenia. Z powodu fatalnych procedur pozyskiwania broni na wymagania sprzętowe wpływ ma kilkanaście różnych instytucji, z których każda zwraca uwagę na co innego. Kończy się więc tym, że do przetargu zgłaszane są rozwiązania w cenach kilkukrotnie przekraczających budżet zamawiającego. I do finalizacji nie dochodzi.
Ale niestety często jest też tak, że przemysł potrafi wychodzić u polityków rozwiązania z punktu widzenia rzemiosła wojskowego bezsensowne. – 17 tys. ludzi zatrudnionych w państwowej zbrojeniówce wzięło w jasyr 100-tysięczną armię – zżyma się jeden z polityków obozu rządzącego, związany z obronnością. – Przekleństwem Ministerstwa Obrony jest to, że prawdziwa weryfikacja jego działań następuje wtedy, gdy wybuchnie wojna – dodaje.
Problem w tym, że już dzisiaj widać, że tej weryfikacji nasza armia może nie przejść.