Wzmożenie demokratów nie przekłada się na osłabienie prezydenta.
Pierwsze publiczne przesłuchania świadków w ramach przygotowań do impeachmentu Donalda Trumpa najbardziej zawiodły stacje telewizyjne. Nawet jak na czasy, w których śledzenie wieczornych wiadomości dawno przestało być doświadczeniem narodowym, wyniki oglądalności były bardzo rozczarowujące. W pierwszym tygodniu łącznie ok. 13 mln Amerykanów śledziło grillowanie urzędników znających kulisy osławionej rozmowy prezydenta USA z przywódcą Ukrainy Wołodymyrem Zełenskim.
Ta telefoniczna pogawędka z gratulacjami z okazji wyborczego zwycięstwa Zełenskiego miała nieoczekiwanie przerodzić się z 30-minutowe negocjacje w sprawie transakcji wiązanej, o czym zaalarmował Kongres anonimowy pracownik CIA. Demokraci zdobyli dzięki temu dowody, że Trump nie tylko kłamie, mataczy i prowadzi odrażającą w ich oczach politykę. W stenogramie rozmowy z ukraińskim liderem dopatrzono się znamion próby skorumpowania zagranicznego przywódcy. Co stało się przyczynkiem do rozpoczęcia pod koniec września formalnej procedury postawienia gospodarza Białego Domu w stan oskarżenia.
Magazyn DGP 22 listopada 2019 r. Okładka / Dziennik Gazeta Prawna
Szef administracji USA rzekomo naciskał na Zełenskiego, aby zdobył haki na jego najpoważniejszego rywala w wyścigu o prezydenturę w 2020 r., byłego wiceprezydenta Joego Bidena. Syn Bidena, Hunter, w przeszłości pełnił funkcję dyrektora w ukraińskim koncernie energetycznym Burisma. Jego rola była podobna do tej, jaka zwykle przypada znanym nazwiskom w firmach należących do wschodnich oligarchów: miał podrasować wizerunek spółki, ułatwiać kontakty za granicą, przyciągnąć inwestorów. Choć przyjęcie lukratywnej posady w firmie, nad którą wisiały zarzuty prania pieniędzy i oszustw podatkowych, wygląda co najmniej etycznie wątpliwie, nie ma dowodów na to, że Biden junior był uwikłany w proceder łapówkarski. Ani że senior wykorzystał urząd wiceprezydenta, aby wyciszyć aferę syna – a tak właśnie twierdzi Trump. Nie umie też zrozumieć, co było niewłaściwego w tym, że poprosił przywódcę obcego państwa o osobistą przysługę. A już zwłaszcza zaprzecza, aby uzależnił uruchomienie pomocy wojskowej dla Kijowa i zaproszenie Zełenskiego do Białego Domu od wszczęcia dochodzenia w sprawie kryminalnej aktywności Bidenów na Ukrainie, jak mu się zarzuca.

Trump się trzyma

Ponieważ cała prezydentura Trumpa była dotąd idealnym materiałem do infotainmentowej obróbki, wielu spodziewało się, że przesłuchania dyplomatów przed komisją Izby Reprezentantów będą jak jeden z finałowych odcinków popularnego reality show. Tymczasem okazało się, że najlepsze momenty miały jednak miejsce na początku sezonu, kiedy kreatywność producentów była na wznoszącej. W czerwcu 2017 r. senackie przesłuchania byłego dyrektora FBI Jamesa Comeya, który stracił funkcję, gdy odmówił umorzenia śledztwa w sprawie powiązań Trumpa z Rosjanami, oglądało 19,5 mln osób – ponad 6,5 mln więcej niż maglowanie biurokratów wtajemniczonych w feralną rozmowę telefoniczną. Były szef służb zrelacjonował wtedy przebieg krępującego obiadu w Białym Domu, po którym dopiero co zaprzysiężony prezydent zasugerował mu, że zostawi go na stanowisku, jeśli przyrzeknie być lojalnym.
Większą oglądalność niż przesłuchania impeachmentowe miało też wystąpienie byłego prawnika Trumpa Michaela Cohena, skazanego w styczniu 2019 r. na trzy lata więzienia za uciszenie pieniędzmi gwiazdy porno i modelki „Playboya”, które zamierzały ujawnić szczegóły swoich romansów z szefem państwa, kiedy był jeszcze tylko celebrytą milionerem (sąd orzekł m.in. naruszenie przepisów o finansowaniu kampanii wyborczych i prawa bankowego). Wyznania skruszonego Cohena, wdzięcznego za to, że w końcu mógł opowiedzieć Ameryce swoją historię, przyciągnęły 16 mln widzów.
Po tak ekscytujących spektaklach stacje informacyjne szykowały się na to, że dochodzenie impeachmentowe będzie niekończącą się eksplozją bon motów. Nic takiego się nie wydarzyło. Dyplomaci przepytywani w ubiegłym tygodniu – m.in. była ambasador USA na Ukrainie Marie Yovanovitch i chargé d’affaires w Kijowie William Taylor – byli wiarygodni i świetnie przygotowani merytorycznie: precyzyjnie odpowiadali na pytania, nie wdawali się w spekulacje co do intencji bohaterów sprawy, szybko ucinali zaczepki obrońców prezydenta. Raczej żaden z nich nie stanie się gwiazdą wieczornych talk shows ani nie wyda biografii o patetyczno-patriotycznym tytule, jak zrobił to Comey (bestsellerowa „Wyższa lojalność” ukazała się na polskim rynku w kwietniu tego roku). Swoją postawą potwierdzili wszystko, co można wyczytać z ich zawodowych życiorysów: że są lojalnymi, apolitycznymi urzędnikami kierującymi się interesem publicznym, dla których procedury są świętością. I dlatego postępowanie prezydenta było w ich oczach czymś tak rażąco niesłusznym.
Gorzej wypadli dyplomaci grillowani w ostatnich dniach, przez wielu uważani za stronników Trumpa – specjalny wysłannik amerykańskiego rządu ds. Ukrainy Kurt Volker i ambasador USA w UE Gordon Sondland. Obaj mieli się z czego tłumaczyć: kiedy miesiąc temu zeznawali za zamkniętymi drzwiami, zapewniali, że nie wiedzieli o transakcji wiązanej negocjowanej przez Trumpa z ukraińskim przywódcą; gdy ujawniono urzędową korespondencję, z której wynikało coś przeciwnego, szybko zmienili zeznania. W środę publicznie potwierdzili, że mieli świadomość, iż chodziło o quid pro quo. Podobnie jak pozostali świadkowie, którzy stawili się już przed kongresmenami, przedstawili informacje bezpośrednio obciążające prezydenta i jego bliskich współpracowników.
A jednak gdy tylko ruszyły transmisje, po amerykańskich mediach rozeszło się zawodzenie, że walory dramatyczne wydarzenia są marne. Tak jakby to one miały rozstrzygnąć, czy Amerykanie uznają, że prezydent popełnił występek zasługujący na postawienie go w stan oskarżenia. „Ważne, ale nudne: przesłuchania impeachmentowe rozpoczęły się bez huku” – napisał w ubiegłym tygodniu reporter agencji Reuters. „Zabrakło iskry koniecznej, żeby wzniecić zainteresowanie opinii publicznej” – ocenił dziennikarz stacji NBC.
Odsetek Amerykanów popierających proces impeachmentu i usunięcie Trumpa z urzędu nie zmienił się znacząco od momentu, gdy ujawniono rzekomą próbę dealu z Zełenskim. Według większości sondaży około połowa obywateli USA jest za tym, żeby kongresmeni przeprowadzili w tej sprawie dochodzenie. Ale jeśli spojrzeć na rozkład opinii według linii podziałów partyjnych, rozstrzał między zwolennikami demokratów a republikanów jest ogromny. W tej pierwszej grupie blisko 83 proc. wyborców opowiada się za impeachmentem; wśród tych, którzy w 2016 r. oddali głos na Trumpa – zaledwie 10 proc. Co pokazuje, jak ostra jest dziś polityczna polaryzacja w Stanach. – Większość wyborców już dawno zdecydowała, po której jest stronie – podkreśla w rozmowie z DGP prof. David Hopkins z Boston College.
Jeśli wśród zwolenników republikanów poparcie dla impeachmentu utrzyma się na tak niskim poziomie jak obecnie, to nie ma szans, że sojusznicy Trumpa na Kapitolu zaczną się wykruszać. Demokraci przeważają obecnie w Izbie Reprezentantów, która w całej procedurze pełni funkcję quasi-prokuratora – jej komisje przeprowadzają dochodzenie i opracowują artykuły impeachmentu, czyli swoisty akt oskarżenia. Gdy w głosowaniu uzyska on akceptację większości (a najpewniej tak się stanie), inicjatywę przejmie zdominowany przez republikanów Senat. Izba wyższa zamieni się wtedy w sąd, który orzeknie, czy prezydent jest winny i musi opuścić Biały Dom. Do usunięcia z urzędu szefa amerykańskiej administracji potrzeba dwie trzecie głosów senatorów (67 ze 100). W praktyce przeciwko Trumpowi musiałoby więc wystąpić przynajmniej 20 republikanów (mają łącznie 53 mandaty) zasiadających w izbie wyższej, co obecnie jest niewyobrażalne. Żaden jeszcze nie zadeklarował, że ma takie plany. – Aby republikańscy kongresmeni zmienili stanowisko, musieliby poczuć, że dalsze popieranie prezydenta może zagrozić ich reelekcji. Niektórzy wypowiadali się na jego temat krytycznie, ale nie byli ani szczególnie ostrzy w ocenach, ani stali. Nawet ci, którzy wydają się zaniepokojeni ujawnionymi dowodami czy zachowaniem Trumpa, nie czują się w obowiązku działania w kierunku usunięcia go z urzędu – tłumaczy DGP prof. Jennifer N. Victor, politolożka z Uniwersytetu George’a Masona.
Gospodarz Białego Domu na razie może być spokojny o stanowisko – po pierwszym tygodniu otwartych przesłuchań w Kongresie jego słupki poparcia i popularności nie drgnęły. W porównaniu z październikiem poszły nawet lekko w górę. Według opublikowanego w środę sondażu Gallupa 43 proc. Amerykanów ocenia pracę szefa państwa na plus, 2 pkt proc. więcej niż w miesiąc wcześniej (54 proc. nie aprobuje jego działań). Dla porównania Richard Nixon, z którym często zestawiają Trumpa jego przeciwnicy, w kulminacyjnym momencie afery Watergate mógł liczyć na poparcie zaledwie 26 proc. obywateli. – Jeśli odsetek zwolenników obecnego prezydenta spadnie do 36–37 proc., będzie to dla niego oznaczało poważne kłopoty. Może się znaleźć na krawędzi masowej utraty sojuszników wśród republikańskich kongresmenów i na stole pojawi się rezygnacja z urzędu. Ale jesteśmy jeszcze bardzo daleko od takiego rozwoju wypadków. Dziś trudno sobie wyobrazić, że poparcie dla Trumpa drastycznie spadnie w krótkim czasie. Może się tak stać, ale nie założyłbym się o to – tłumaczy dr Joshua C. Huder z Instytutu Spraw Państwowych Uniwersytetu Georgetown.

Nieznane terytorium

Zdaniem wielu republikanów na Kapitolu impeachment to misterna operacja obliczona na uderzenie w prezydenta w przeddzień jego walki o drugą kadencję w 2020 r. Jeśli nawet – operacja nieskuteczna, bo jak dotąd nic nie wskazuje, aby prawicowi wyborcy chcieli szukać innego kandydata. – Co dość niezwykłe, odsetek osób pozytywnie oceniających szefa państwa utrzymuje się mniej więcej na tym samym poziomie od początku kadencji, pomimo sporego chaosu i dużej dramaturgii na scenie politycznej. Niskie poparcie w sondażach zwykle osłabia perspektywy reelekcji, ale solidna kondycja gospodarki oraz status Trumpa jako urzędującego prezydenta mogą zniwelować ten efekt – tłumaczy prof. Jennifer N. Victor. – Nawet jeśli proces impeachmentu przedłuży się do początku przyszłego roku, czeka nas jeszcze wiele miesięcy kampanii wyborczej. Nie da się przy tym zupełnie wykluczyć, że dochodzenie przyniesie nowe rewelacje, które zaszkodzą prezydentowi, a w efekcie wpłyną na zmianę podejścia przyjaznych mu dotąd elit – dodaje prof. David Hopkins z Boston College.
Impeachment to proces polityczny w prawniczej oprawie. Konstytucja USA stwierdza, że prezydent może zostać skazany za „zdradę, przekupstwo lub inne ciężkie przestępstwa albo przewinienia”. A wybitne autorytety prawne rozmijają się w interpretacjach tego, jakie przypadki nadużycia władzy mieszczą się w tej pojemnej kategorii. Dlatego z perspektywy wielu politologów impeachment jest w istocie próbą rozstrzygnięcia konfliktu politycznego. Nie oferuje jednak adekwatnych narzędzi, aby dotrzeć do jego źródła. – Poruszamy się po nieznanym terytorium. Stany Zjednoczone przeżywają jeden z najbardziej upartyjnionych okresów w swojej politycznej historii – ocenia dr Joshua C. Huder z Uniwersytetu Georgetown.

„Bardzo porządni ludzie”

Najzagorzalsi krytycy impeachmentu prezydenta przekonują, że dochodzenie jest czymś znacznie bardziej demonicznym niż próbą storpedowania drugiej kadencji Trumpa. Widzą w nim raczej kolejny etap strategii delegitymizowania jego prezydentury, a wręcz pełzający pucz. Choć mocno pobrzmiewa tu myślenie spiskowe, to faktem jest, że część Partii Demokratycznej i jej zaplecza komentatorsko-celebryckiego nigdy w pełni nie zaakceptowała Trumpa jako prawomocnego przywódcy państwa. Jak napisał w portalu „Politico” prof. Thomas Pepinsky z Cornell University, podziały między partiami nie dotyczą dziś już tylko różnic politycznych, lecz obejmują także kwestionowanie zasad systemu, którego same są częścią.
Argumenty za podważaniem rządów Trumpa pojawiły się jeszcze przed zaprzysiężeniem. Po pierwsze – Hillary Clinton zdobyła w wyborach 3 mln więcej głosów, ale amerykański system elektorski dał zwycięstwo jej rywalowi. Po drugie – już przed otwarciem lokali wyborczych było wiadomo, że rosyjski wywiad ingerował w kampanię z zamiarem ułatwienia milionerowi drogi do Białego Domu. Wywołało to spekulacje co do skali manipulacji, których nie zamknęły oficjalne raporty na temat hakerskiej działalności Moskwy. Niemal wszystkie kolejne decyzje Trumpa jako prezydenta u wielu demokratów tylko umacniały przekonanie, że nie można uznawać go za normalnego przeciwnika politycznego. I że ktoś taki prędzej czy później musi polecieć z urzędu. Najpierw nie zgodził się w pełni oddać kontroli nad swoim biznesowym imperium, by uniknąć ryzyka konfliktu interesów. Zlekceważył reguły rządów prawa, usiłując nakłonić Departament Sprawiedliwości do wytoczenia postępowań swoim oponentom oraz oczekiwał od funkcjonariuszy publicznych, że lojalność wobec gospodarza Białego Domu postawią wyżej niż dobro publiczne. Wprowadził zakaz wpuszczania na terytorium USA obywateli kilku krajów muzułmańskich. Prasę obwołał „wrogiem ludu”, a sędziów zakwalifikował jako część opozycji. Kiedy dwa lata temu w Charlottesville doszło do starcia neonazistów z antyfaszystami, oświadczył, że po obu stronach znaleźli się „bardzo porządni ludzie”. W zeszłym roku autoryzował wdrożenie na masową skalę – przy sprzeciwie również wielu republikanów – polityki separowania nielegalnych imigrantów i ich dzieci (rodzice trafiali do więzienia, a nieletni do ośrodków detencyjnych, często w odległym rejonie USA). Przez trzy miesiące obowiązywania procedury rozdzielono kilka tysięcy rodzin.
W ciągu trzech lat Trump zdołał naruszyć większość norm uznawanych w amerykańskiej kulturze prawnej i politycznej, nie mówiąc o wywołaniu paniki moralnej wśród liberałów. Dla jego zwolenników był to dowód na to, że rozsadza zastane układy w biurokratyczno-medialnym establishmencie. Możliwości przypisania prezydentowi popełnienia ciężkiego przestępstwa, które pozwoliłoby postawić go w stan oskarżenia, były jednak ograniczone. Impeachment zaczęto głośno dyskutować w maju 2017 r., zaraz po zdymisjonowaniu szefa FBI – już wtedy 70 proc. sympatyków demokratów opowiadało się za wszczęciem procesu. Nazwiskiem Nixona znowu przerzucano się w programach publicystycznych, a w roli komentatorów często obsadzano znawców afery Watergate, m.in. byłego radcę Białego Domu Johna Deana i słynny duet dziennikarski Boba Woodwarda i Carla Bernsteina. Gdy ujawniono szczegóły telefonu do Zełenskiego, mieli już gotową odpowiedź, jak powinien postąpić Kongres.