Chętnie deklarujemy, że cenimy u polityków kompetencje i uczciwość, ale głosujemy na krętaczy. Czy współczesną demokrację można pogodzić z cnotą?
okładka Magazyn 18 października 2019 r / Dziennik Gazeta Prawna
Pamiętacie jeszcze hasło „Nie świruj – idź na wybory”, które polscy celebryci wygłaszali na zabawnych (cóż, przynajmniej dla niektórych) youtubowych filmikach? Pytam, bo niektóre tematy żyją w wyborczej gorączce bardzo krótko. Brak co prawda dowodów, że to akurat dzięki tej akcji ludzie istotnie poszli głosować, jak na Polskę, rekordowo tłumnie. W wyborach wzięło udział niemal 62 proc. uprawnionych obywateli, o 11 pkt proc. więcej niż w 2015 r. i o 13 pkt proc. więcej niż w 2011 r.
Eksperci popierający zwycięzców będą teraz zachwycać się rozkwitem polskiej demokracji (jaki mądry naród!), eksperci związani ideowo z nową i „nową starą” opozycją będą płakać nad jej upadkiem (jaki głupi naród!). Ale w tym artykule nie o bieżącej polityce, PiS, KO, PSL, Konfederacji, Lewicy, lecz ogólnie – o demokracji samej i mitach, które sobie na jej temat opowiadamy. Wiara w mity zdegenerowała ten ustrój w kakistokrację, czyli rządy najgorszych. Zdegenerowała? Tak. To proces już zakończony i właśnie dlatego kolejne wybory przypominają wymienianie siekierki na kijek czy – jak powiedziałby Stefan Kisielewski – mieszanie łyżeczką w niesłodzonej herbacie. Co gorsza, degeneracja nie dotyczy tylko Polski, lecz także niemal całego Zachodu. Potrzeba zmiany fundamentalnej, bo bez odbudowy demokracji nie ma mowy o sprawiedliwym świecie i skutecznej polityce z właściwie ułożonymi priorytetami. Żadne międzynarodowe szczyty i protokoły nie pomogą.

Kłamcy, wszędzie kłamcy albo złodzieje

Najpierw porzućmy antydemokratyczne mity. Jednym z nich jest ten dotyczący frekwencji wyborczej – że im wyższa, tym lepiej dla demokracji, bo sygnalizuje wzmożoną troskę obywateli o los państwa. Choć troska może motywować wyborców, przynajmniej w ich własnym mniemaniu, to koniec końców w obecnym systemie i tak zagłosują oni na niekompetentnych, a często i skorumpowanych krętaczy. Włosi na przykład trzykrotnie wybierali partię pewnego niezbyt uczciwego bon vivanta przy frekwencji przekraczającej 80 proc. Na zastrzeżenie, że we Włoszech istnieje przymus wyborczy, odpowiedź brzmi: nikt go nie egzekwuje.
Że dramatyzuję? Z demokracją nie jest tak źle? Jasne, świat się nie wali. Ale tylko głupiec albo podpalacz bije na alarm, gdy dom już spłonął. I nie chodzi mi o falę populizmu, bo to tylko jedna z twarzy kakistokracji, a ja nie chcę być kolejnym nudnym elitarystą. Zresztą sam zabrzmię jak populista, gdy napiszę, że światem rządzą kłamcy. Bo naprawdę rządzą.
Oto prezydent największego mocarstwa na świecie kłamie równie często, co tweetuje. Była już premier dawnej potęgi kolonialnej ściemniała z premedytacją, że bez względu na wszystko wyprowadzi ją z Unii Europejskiej. Ściemnianie w tym samym guście, ale z większą jeszcze swadą, kontynuuje jej następca. Liderzy ojczyzny zespołu Rammstein z kolei powtarzają od dekad, że zależy im na bezpieczeństwie całej UE, a potem wchodzą w energetyczne deale z Rosjanami. Nie ma takiego przywódcy, któremu ktoś prędzej czy później jednoznacznie nie udowodni mijania się z prawdą. Nawet słynący z pięknych jezior północny sąsiad USA ma u władzy małego kłamczuszka.
Celowo pomijam nazwiska, bo nie o nie tu chodzi, a ja nie wskażę kogoś, kto przyjdzie i posprząta, jakiegoś Batmana współczesnej polityki. Ich bowiem – potencjalnych mężów stanu – nie ma, a jeśli są, to odpadają w wyborczych przedbiegach, zanim jeszcze ktoś o nich usłyszy. Zdecydowanie lepiej mają się kryminaliści. W 2016 r. „The New York Times” podawał, że co najmniej 30 byłych i obecnych stanowych kongresmenów Nowego Jorku miało od 2006 r. postawione zarzuty kryminalne, niektórym zaś udowodniono winę. Z kolei w 2014 r. w Indiach postępowania prokuratorskie toczyły się wobec aż jednej trzeciej tamtejszych posłów. Nie znam analogicznych danych z Polski, ale zachęcam dziennikarzy śledczych do podjęcia tropu. Założę się zresztą, że każdy z nas z marszu wymieni co najmniej pięć świeżych afer kryminalnych z udziałem ważnych, byłych bądź obecnych, polityków. Część z nas na nich kiedyś zagłosowało.
Ale dlaczego? Czy zostaliśmy przez nich oszukani? Byli tacy piękni, malowani, amerykańscy, a potem zrzucili maskę? Wyborcy jako ofiary politycznej gry pozorów to łatwe wyjaśnienie, ale nieprawdziwe. Bo i wyborcy winni są czynnego współudziału w budowaniu kakistokracji.
A ty? Jesteś wyborcą? Uważasz rytualne wizyty w lokalach wyborczych za swój obywatelski obowiązek? Co więcej, uważasz, że twój wybór jest przemyślany i najlepszy z możliwych?
Zatem ostatnie stwierdzenie poprzedniego akapitu musiało cię zaboleć. Wywołało wewnętrzny protest. Może nawet piszesz petycję do redaktora naczelnego DGP o usunięcie tego gryzipiórka. Masz prawo, ale uważaj – ten ból może wynikać z tego, że w głębi duszy czujesz, że coś jest na rzeczy. Większość z nas na pytanie, czy wolimy prawdę od kłamstwa albo uczciwość od oszustwa, wybierze automatycznie te pierwsze opcje. Niestety, deklaracje to co innego niż czyny.

Prawda boli

Bogata literatura psychologiczna pokazuje, że prawdę akceptujemy, jeśli jest nam z nią po drodze. Niewygodne prawdy wypieramy. Nie tylko w życiu codziennym, lecz także w polityce.
Wyobraźmy sobie uczciwego i obiektywnie kompetentnego polityka. Co taka osoba ma wyborcom do zaoferowania? Większość rzeczy, których obywatele oczekują od rządzących, jest albo skrajnie trudna do zrealizowania, albo wręcz niemożliwa. Najczęściej dlatego, że preferencje elektoratu bywają wewnętrznie sprzeczne. Klasyczny przykład to jednoczesne psioczenie na wysokie podatki i domaganie się podwyżek dla nauczycieli. Uczciwy i kompetentny polityk powie prawdę: niemożliwe jest zjeść ciastko i mieć ciastko. Odmówi też, gdy jego elektorat będzie domagał się polityki korzystnej dla jednej grupy obywateli, ale szkodzącej innym grupom. Odwoła się wówczas do poczucia sprawiedliwości, ale... jego wyborcom nie zależy na uniwersaliach tak bardzo, jak na dobru grupy, do której przynależą – emerytów, górników, rolników, przedsiębiorców. Respektują oni przede wszystkim plemienną lojalność, a dopiero potem prawdę. Cenią skuteczność rozumianą jako wysługiwanie im, nawet na czyjś koszt.
Profesor zarządzania Angus Hildreth z Uniwersytetu Cornella przebadał te kwestie eksperymentalnie przed trzema laty. Wyselekcjonował przypadkowych studentów, podzielił ich na grupy i poprosił o rozwiązanie zestawu zagadek. Za pozytywny wynik oferował nagrodę pieniężną, a była ona tym większa, im wyższa była przewaga punktowa nad innymi grupami. Badacz nie sprawdzał wyników – raportowali je sami uczestnicy eksperymentu. Studenci sądzili więc, że mogą bezkarnie kłamać w imię grupowej lojalności. Hildreth zastawił jednak pułapkę, podrzucając im zagadki niemożliwe do rozwiązania. Okazało się, że je też raportowali jako rozwikłane po to, by ich grupa zarobiła pieniądze. Kłamało aż 60 proc. uczestników badania! Odsetek ten spadł do 15–20 proc., gdy wyeliminowano konkurowanie o nagrodę z innymi grupami. Badacz doszedł do wniosku, że tego rodzaju „lojalność” to paliwo mechanizmów korupcyjnych, skandali, machinacji politycznych, konspiracji, kolesiostwa i nepotyzmu.
Badania podpierające tezę, że gdy oszust nam służy, jesteśmy skłonni oszustwo wybaczyć, opublikowali w 2017 r. Marko Klašnja, Noam Lupu i Joshua A. Tucker. W pracy „Kiedy wyborcy karzą skorumpowanych polityków?” zauważają, że o ile poparcie dla polityka faktycznie spada, gdy ktoś oskarży go o korupcję, o tyle spadek ten jest znacznie mniejszy, jeśli ów polityk wcześniej zasłużył się, przyczyniając się do stworzenia dla swojego elektoratu dodatkowych miejsc pracy. Jak ktoś oszukuje, to źle, ale jak ktoś oszukuje i nam pomaga, to dobrze. To się nazywa moralność Kalego – dobrze pamiętam?
Z tych przyczyn człowiek reprezentujący klasyczne wartości – prawdę i dobro – w oczach wyborców nie jest atrakcyjny jako polityk. Wygląda na nieudacznika, jego kompetencje przejawiające się w wiedzy o tym, co można, a czego nie można, uchodzą za niekompetencję, szczerość za szerzenie defetyzmu, arogancję albo objaw słabości. Polityków samokrytycznych, którzy publicznie przyznają się do błędów, nie cenimy. Richard Hanania z Uniwersytetu Columbia w 2015 r. opublikował badanie „Does Apologizing Work?” („Czy przeprosiny działają?”), z którego wynika, że opinia publiczna prędzej przeprosiny ukarze (np. brakiem głosów w wyborach), niż doceni. Do podobnych wniosków doszedł ekonomista behawioralny Cass R. Sunstein z Harvardu. „Publiczne przeprosiny są jak zeznanie. Sprawiają, że zły czyn jest jeszcze bardziej ostentacyjny. Czuliśmy, że jest dupkiem, teraz wiemy, że jest. Sam przyznał!” – tłumaczy Sunstein w jednym z felietonów.
Dobrze to musi rozumieć były premier Węgier Ferenc Gyurcsány. W 2006 r. wyciekły taśmy, na których przypomina kolegom z rządu, że aby wygrać wybory, „kłamali z rana, kłamali z wieczora” oraz że „w kłamstwie żaden inny rząd europejski nie posunął się tak daleko”. Po ujawnieniu nagrań na ulicach Budapesztu wybuchły zamieszki, a Gyurcsány,ego zastąpił w 2009 r. Gordon Bajnai.
W wyborcy drzemie hipokryta, który pozwala na kłamstwo, dopóki się o kłamstwie głośno nie mówi – gdy polityk szyje zbyt grubymi nićmi, wyborca znajduje nowego kłamcę, mniej ostentacyjnego. Selekcja negatywna w polityce, w ramach której wybiera się coraz gorszych kandydatów, to także nasza wina.

Królestwo za męża stanu

Niestety, problemem nie są tylko wyborcy. Gdyby tak było, demokracja miałaby się całkiem nieźle. Austriacki ekonomista Joseph Schumpeter (ten od „twórczej destrukcji”) przekonywał w słynnej książce „Kapitalizm, socjalizm i demokracja”, że trudno wymagać od wyborców niezaburzonej racjonalności, a także uniwersalnej definicji tego, czym jest racja stanu czy interes wspólny, bo każdy rozumie te pojęcia inaczej, w zależności od indywidualnych preferencji. To, czy demokracja się obroni, zależy – zdaniem Schumpetera – od jakości instytucji stojących na straży konkurencji politycznej. Muszą one dopuszczać duży pluralizm i umożliwiać ścieranie się ze sobą poglądów w publicznych debatach. Owszem, niektórzy liderzy będą oszukiwać, ale w końcu zostaną zdemaskowani, bo – jak mawiał Lincoln – „niemożliwością jest oszukiwać nieustannie wszystkich”. Optymizm Schumpetera wynika z przekonania, że zarówno rynkiem, jak i polityką kierują podobne społeczne mechanizmy. Tyle że rynek nie jest grą o sumie zerowej, a polityka – tak. Dwóch konkurentów ekonomicznych może powiększyć tort, a więc równocześnie się wzbogacać. W świecie polityki to niemożliwe. PiS i KO nie mogą równocześnie wygrać wyborów. O ile władzę przejmuje się, zabierając komuś elektorat, o tyle konsument może kupować zarówno Pepsi, jak i Coca-Colę.
To właśnie w różnicy między konkurencją polityczną a konkurencją rynkową oraz – ogólniej – w różnicy między rynkiem a polityką pies jest pogrzebany. Co premiuje rynek? Producentów dostarczających konsumentom wartość. Co premiuje polityka? Ludzi składających wyborcom niezobowiązujące obietnice. Premia rynkowa jest wysoka, wręcz potencjalnie nieograniczona, ale wymaga ciężkiej, prawdziwej pracy, kreatywności i talentu. Szczęścia, oczywiście, też. Uzyskanie premii politycznej bywa łatwiejsze, ale jest ona też niższa niż premia rynkowa (przynajmniej ta legalna, odbierana w formie np. diety poselskiej). Zarówno ludzie bardziej utalentowani i uczciwi, jak i ludzie mniej utalentowani i nieuczciwi mają przy tym podobne ambicje, jeśli chodzi o zarobki – mają być one jak najwyższe. To dlatego politycy często padają ofiarą pokusy nadużycia, angażując się np. w działania korupcyjne – szukają tzw. renty politycznej. Z kolei kompetentne i uczciwe jednostki wybierają karierę w sektorze prywatnym, w którym mogą liczyć na atrakcyjniejszy zarobek, zdobyty legalnymi metodami. „Obywatele o niskich kompetencjach mają «przewagę komparatywną», jeśli chodzi o kandydowanie w wyborach, ponieważ ich rynkowe wynagrodzenie jest niższe niż obywateli o wysokich kompetencjach. Podaż wysokiej jakości kandydatów jest ograniczona” – piszą w pracy „Bad Politicians” („Źli politycy”) ekonomiści Francesco Caselli z Uniwersytetu Harvarda i Massimo Morelli z Uniwersytetu Stanowego Ohio.
A jednak Timothy Besley z London School of Economics w tekście „Political Selection” („Selekcja polityczna”) twierdzi, że w przypadku niektórych ludzi istnieje jeszcze trzeci czynnik decyzyjny, poza tym stricte egoistycznym – altruistyczna potrzeba służenia dobru publicznemu. Jeśli jest ona duża, możliwe do uzyskania renty mają mniejsze znaczenie. „To, kto będzie zmotywowany bardziej do kandydowania – uczciwi czy krętacze – zależy od wskaźnika atrakcyjności (A), który oblicza się, dzieląc sumę renty politycznej i wynagrodzenia przez sumę motywacji do służenia dobru publicznemu i wynagrodzenia. Jeśli A jest niskie, baza dobrych polityków chcących kandydować rośnie, jeśli wysokie – maleje” – tłumaczy Besley.
Polityka jest jednak powszechnie postrzegana jako nieczysta gra, w której kłamstwo i nieuczciwość są akceptowanymi metodami. A to sprawia, że kompetentni i uczciwi rzadko w ogóle myślą o angażowaniu się w nią. Nawet jeśli, to partyjni liderzy patrzą na nich niechętnie. W obecnym systemie selekcja negatywna ma miejsce jeszcze zanim dana grupa przystąpi do wyborów, w fazie formacji. Z jednej strony kompetentny i uczciwy kandydat to dobra karta w kampanii wyborczej, z drugiej – zazwyczaj nie nadaje się on do prostego wykonywania poleceń. Jest zwyczajnie nielojalny, a lojalność jest tym, co liczy się najbardziej przed i po wyborach (dyscyplina partyjna!). Dał temu wyraz Sławomir Neumann, kiedy rezygnując z funkcji szefa klubu partyjnego, powiedział, że dla niego „najważniejsza jest Platforma”. I że osób jej lojalnych będzie bronił za wszelką cenę, nawet jeśli mają zarzuty prokuratorskie.
Te smutne prawdy podsumowują w pracy „Who Runs? Honesty and Self-Selection into Politics” („Kto kandyduje? Uczciwość i chów wsobny w polityce”) Sebastian Fehler, Urs Fischbacher i Maik T. Schneider. „Osoby nieuczciwe kandydują nieproporcjonalnie częściej niż te uczciwe. Ich silniejsza motywacja wynika z większej skłonności do wykorzystywania urzędu dla własnych korzyści” – piszą ekonomiści, sugerując, że zwiększenie transparentności kandydatów i silne instytucje antykorupcyjne mogą zminimalizować to zjawisko. Jednak żadnemu liczącemu się państwu demokratycznemu – mimo istnienia tych mechanizmów – nie udało się ograniczyć negatywnej selekcji. Wybory powszechne nie służą dzisiaj, jak chciał tego Monteskiusz, budowie „naturalnej arystokracji”, czyli rządu złożonego z ludzi cnotliwych.
Kłopot z wyborami nie polega tylko na tym, że wyborcy wybierają źle, bo wybrać dobrze, jak pokazaliśmy, właściwie nie mogą. Polega on na tym, że w ogóle wybierają.

Polityczna loteria

Wybory powszechne są przeszkodą stojącą na drodze do odbudowy prawdziwej demokracji. Utrwalają kakistokratyczną nędzę i uniemożliwiają wprowadzenie prawdziwej dobrej zmiany.
Brzmi jak herezja? Możliwe, ale to dlatego że po prostu przyzwyczailiśmy się utożsamiać powszechne głosowanie z demokracją, bo tylko taki system znamy z osobistego doświadczenia. Ta tożsamość jest jednak pozorna. Demokracja może obyć się bez powszechnych wyborów. W końcu ta wzorcowa demokracja ateńska, do której wszyscy się odwołują, odbywała się bez nich. To znaczy oczywiście funkcjonowało zbierające się 40 razy w roku Zgromadzenie Ludowe, na którym decyzje podejmowano większością głosów, ale uczestniczyło w nim zaledwie ok. 12 proc. wszystkich uprawnionych. Trudno więc mówić o realnej powszechności – zwłaszcza że samych uprawnionych do udziału było zaledwie 40 tys. (dorosłych obywateli płci męskiej), a z udziału w polityce wykluczone były kobiety, 10 tys. metojków i ok. 150 tys. niewolników.
To nie demokracja bezpośrednia jest więc czymś, co można by z antyku wszczepić do współczesności. Warte uwagi jest co innego: mechanizm wyboru członków dwu innych, istotnych dla antycznej demokracji ciał – Rady Pięciuset, która zajmowała się codziennym zarządzaniem Atenami oraz dikasteria, czyli trybunały. Członkowie obu tych instytucji byli wybierani na roczną kadencję w drodze losowania spośród wszystkich obywateli polis. Każdy obywatel mógł więc, przynajmniej potencjalnie, uzyskać bezpośredni i istotny wpływ na decyzje polityczne. Przypadek nie dyskryminuje.
Jeśli w demokracji obywatel ma być podmiotem, a naród suwerenem, to stan taki może zagwarantować właśnie losowy wybór przynajmniej części członków Sejmu, rządu czy sądów. Urządzenie takiego ślepego losowania jest dzisiaj jeszcze łatwiejsze niż w starożytności – dzięki technologiom cyfrowym. Pozwalają one (np. blockchain) zabezpieczyć się przed jakąkolwiek arbitralnością i sprawić, że wylosowane grupy będą idealnie odwzorowywały przekrój całego społeczeństwa. Obywatele demokracji, do których należałoby podejmowanie decyzji politycznych, mieliby znacznie silniejsze bodźce do zwiększania swojej wiedzy i dokonywania dobrych wyborów niż dzisiaj, gdy decyzje de facto podejmowane są za nich przez technokratów. Belgijski historyk kultury i archeolog z politologicznym zacięciem David Van Reybrouck w tekście „Why Elections Are Bad for Democracy” („Dlaczego wybory są złe dla demokracji”), opublikowanym na łamach „The Guardian”, przekonuje, że losowo dobrane gremia obywatelskie rozwiązywałyby zestawy konkretnych problemów kompetentnie, gdyż procedury decyzyjne można zaprojektować tak, by ich członkowie wcześniej rzetelnie zgłębiali te problemy. „W ramach losowania wybieramy grupę będącą przekrojem społeczeństwa, może ona działać spójniej niż społeczeństwo jako całość. Eksperymenty z takimi rozwiązaniami z sukcesem przeprowadzano w USA, Australii czy w Holandii. Najbardziej innowacyjna, jak dotąd, jest Irlandia. W 2012 r. niezależne biuro badawcze wytypowało w drodze losowania 66 osób, dbając o ich różnorodność wiekową, płciową czy miejsce pochodzenia. Tych 66 zwykłych ludzi pracowało razem z 33 politykami nad poprawkami do konstytucji. Nie robili tego sami – słuchali ekspertów i dopiero potem podejmowali decyzje, zatwierdzane w drodze referendum” – pisze Van Reybrouck.
Czy oddanie ważnych decyzji politycznych „zwykłym obywatelom” może być niebezpieczne? W amerykańskim systemie prawnym losowo wybierana ława przysięgłych decyduje o czyjejś winie, co może skutkować nawet wyrokiem śmierci. Bywa to niebezpieczne, ale nie tak jak rozwiązania rodem z Europy, gdzie wyroki hurtowo wydają przemęczeni, a czasami skorumpowani sędziowie.
Oczywiście ograniczenie roli wyborów powszechnych na rzecz wyborów drogą losowania jest zadaniem karkołomnym, gdyż najpierw właśnie w wyborach powszechnych pomysł ten musi uzyskać poparcie. Jednak skuteczna walka z kakistokracją i jej nieodrodnym bratem, kapitalizmem kolesiów, wymaga zmian gruntownych, a nie kosmetyki kilku paragrafów i personalnych roszad. Zanim zaś te zmiany nastąpią, nie można stać z założonymi rękami. Sposobem na ograniczenie zjawiska negatywnej selekcji w polityce jest np. zapewnienie pluralizmu mediów poprzez ograniczenie roli mediów rządowych. Dlaczego? Jak pokazują Simeon Djankov, Caralee McLeish, Tatiana Nenova i Andrei Shleifer w pracy w 2003 r. „Who Owns the Media?” („Do kogo należą media?”), kraje z państwowymi mediami są bardziej skorumpowane niż państwa, w których takich mediów nie ma lub mają marginalne znaczenie, a korupcja ogranicza dostęp do władzy osobom uczciwym i utrzymuje system polityczny w stanie niekorzystnej kakistokratycznej równowagi. Warto naszą demokracją trochę wstrząsnąć i z tej równowagi ją wyprowadzić, ot, choćby opowiadając się za prywatyzacją mediów publicznych.
Jeśli w demokracji obywatel ma być podmiotem, a naród suwerenem, to stan taki może zagwarantować losowy wybór przynajmniej części członków Sejmu, rządu czy sądów. Urządzenie takiego ślepego losowania jest dzisiaj jeszcze łatwiejsze niż w starożytności – dzięki technologiom cyfrowym