Przez ostatnie cztery lata świat stał się zdecydowanie mniej przewidywalny. I nasi przeciwnicy, i sojusznicy wykonali dwa kroki do przodu. My również, ale zrobiliśmy też kilka kroków wstecz.
Magazyn DGP. Okładka. 4 października 2019 / Dziennik Gazeta Prawna
Nieco ponad rok po agresji Rosji na Ukrainę i nielegalnym zajęciu Krymu, kilka miesięcy po spektakularnym zwycięstwie Rosjan w Debalcewie na wschodzie Ukrainy, w Polsce zmienił się rząd. Gdy 16 listopada 2015 r. urząd ministra obrony obejmował Antoni Macierewicz, sytuacja w regionie była bardzo napięta. Zachód zdał sobie sprawę, że rosyjski niedźwiedź znów się obudził, a czasy pokojowej koegzystencji z Moskwą minęły. Coraz bardziej prawdopodobne wydawało się spełnienie wizji prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który w 2008 r., podczas najazdu Rosji na Gruzję, mówił do demonstrantów w Tbilisi: „Wiemy świetnie, że dziś Gruzja, jutro Ukraina, pojutrze państwa bałtyckie, a później może i czas na mój kraj, na Polskę!”. Jednocześnie coraz bardziej złowieszczo zaczęły brzmieć słowa prezydenta Władimira Putina, który już kilka lat wcześniej stwierdził, że największą katastrofą geopolityczną XX wieku był rozpad ZSRR.
Od tej pory zmiany na świecie nie poszły w korzystnym dla nas kierunku.
– Przez ostatnie cztery lata świat stał się zdecydowanie bardziej rozdygotany, mniej przewidywalny. Sytuacja globalna w kontekście bezpieczeństwa i konkurencji amerykańsko-chińskiej oraz coraz bliższych relacji chińsko-rosyjskich negatywnie wpłynęła na nasze otoczenie bezpieczeństwa – tłumaczy Michał Baranowski, dyrektor think tanku German Marshall Fund w Polsce. – Niestety, obecnie jest znacznie więcej scenariuszy jej rozwoju niż jeszcze kilka lat temu. Na przykład spięcie Stanów Zjednoczonych i Chin w Azji Południowo-Wschodniej może sprawić, iż Rosja uzna, że ma większe szanse na poprawienie swojej sytuacji w Europie Wschodniej. Choć trzeba też zauważyć, że po agresji na Krym Sojusz Północnoatlantycki i USA w naszym regionie się wzmocniły – dodaje analityk.

Ciągle do przodu

Ogólna sytuacja na świecie jest więc gorsza, ale w naszym bezpośrednim otoczeniu, jeśli chodzi o obecność sojuszników, jest… lepiej. Proces zmian w NATO zaczął się jeszcze w 2014 r., podczas szczytu liderów krajów Sojuszu w Walii, a dwa lata później, w czasie analogicznego spotkania na Stadionie Narodowym w Warszawie, mocno przyspieszył. Mimo że organizacja zrzesza już 29 państw i można ją porównać do wielkiego statku oceanicznego, który z powodu inercji nie jest zdolny do szybkich zmian kursu, to jednak efekty widać. W 2017 r. państwa sojusznicze wysłały do Polski oraz do Litwy, Łotwy i Estonii po batalionowej grupie bojowej. Każda z nich to ok. 1 tys. żołnierzy w gotowości bojowej. U nas trzonem tej grupy są Amerykanie, a jednostka stacjonuje na północnym wschodzie, w okolicach Orzysza. Z kolei na zachodzie Polski swoją bazę wypadową ma brygadowa grupa bojowa USA (ok. 3,5 tys. żołnierzy), która ćwiczy nad Wisłą, ale również w innych krajach regionu, jak choćby Rumunia czy Bułgaria. Kolejnym wzmocnieniem amerykańskiej obecności będzie tworzona w Łasku baza dla bezzałogowców MQ-9 Reaper. Pozwoli dokładnie obserwować, co robią wojska rosyjskie, daje także możliwości uderzenia.
Być może nawet istotniejsze jest to, że NATO inwestuje w magazyny sprzętu w Powidzu. Będą one kosztować prawie 1 mld zł. Docelowo ma się tu znajdować ekwipunek dla ciężkiej brygady. To ważne, bo w razie nagłej potrzeby ludzi można przerzucić zza Atlantyku w ciągu kilkudziesięciu godzin, natomiast ciężki sprzęt płynie tygodniami. Po agresji Rosji na Ukrainę w Sojuszu zyskało na wadze hasło „mobilność wojskowa” (military mobility). Zwracał na nią uwagę m.in. dowodzący wojskami USA w Europie gen. Ben Hodges. I faktycznie wykonano pewną pracę nad zmniejszeniem biurokracji w poszczególnych krajach: np. przyspieszono procedurę wydawania zgód na przejazd wojsk sojuszniczych. W największych od lat ćwiczeniach Sojuszu o kryptonimie Trident Juncture w 2018 r., które odbyły się na północy Europy, wzięło udział 50 tys. żołnierzy – ważnym elementem było właśnie przerzucanie wojsk.
Wreszcie Sojusz zmienia także swoją strukturę. W ostatnim czasie utworzono nowe dowództwa w Niemczech i USA, większą władzę dostał głównodowodzący w Europie.
– W moim przekonaniu jesteśmy bezpieczniejsi niż cztery lata temu. Obecność sojuszników w Polsce jest coraz silniejsza. I w sensie liczbowym, i jakościowym. To oddziały operacyjne, które stanowią realną wartość bojową – komentuje generał brygady Jarosław Kraszewski, który do niedawna był dyrektorem Departamentu Zwierzchnictwa nad Siłami Zbrojnymi w prezydenckim Biurze Bezpieczeństwa Narodowego i brał udział w rozmowach z USA.
Można więc uznać, że zarówno Amerykanie, jak i cały Sojusz wyciągnęli wnioski ze zmian w otoczeniu. Niestety, nie próżnują także Rosjanie. Choć porównanie całościowych potencjałów militarnych i ekonomicznych Moskwy oraz państw Sojuszu wypada zdecydowanie na korzyść NATO, to jednak już w Europie Środkowo-Wschodniej przewaga militarna jest zdecydowanie po stronie Rosji. Różnica jest chociażby w skali ćwiczeń, które jest ona w stanie prowadzić.
„Ćwiczenia «Centrum 2019» odbyły się w dniach 16–21 września i według danych rosyjskiego Ministerstwa Obrony wzięło w nich udział 128 tys. żołnierzy (głównie z Południowego i Wschodniego OW), 20 tys. jednostek sprzętu, w tym 600 samolotów i śmigłowców, drony i 15 okrętów. Wykorzystano systemy obrony powietrznej S-300 i S-400 oraz systemy rakietowe Iskander” – pisze w komentarzu Anna Maria Dyner, specjalistka od Rosji w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych. By zrozumieć różnicę skali, trzeba mieć w pamięci, że Wojsko Polskie nie ma nawet tylu zawodowych żołnierzy. Sprawnych myśliwców przedstawiających jakąś wartość bojową ma kilkanaście, a obrony przeciwlotniczej średniego i krótkiego zasięgu nie posiada praktycznie w ogóle.
– Militarnie Rosja zrobiła w ostatnich latach olbrzymi krok do przodu. Te zmiany zapoczątkowała wojna w Gruzji w 2008 r. Moskwa wygrała, ale armia okazała się zupełnie niegotowa do nowoczesnej wojny, niewydolna. Wtedy Moskwa zapoczątkowała wiele programów modernizacyjnych – mówi Mariusz Cielma, redaktor naczelny „Nowej Techniki Wojskowej”. – Dziś jest to o wiele bardziej efektywna struktura. W ostatnich latach Rosjanie utworzyli co najmniej dwie dywizje. Udało im się też wprowadzić dużo nowego sprzętu, armia odbiera po kilkadziesiąt nowych samolotów rocznie. Oczywiście można powiedzieć, że mają wiele problemów, np. z czołgiem Armata T14, że ich programy modernizacyjne się opóźniają, ale są i tak zdecydowanie bardziej zaawansowani sprzętowo niż my – dodaje ekspert.
Nie dość, że Rosjanie dużo ćwiczą u siebie i mają coraz lepszy sprzęt, to także sprawdzili się w boju. Na Ukrainie doskonalono m.in. użycie artylerii z wykorzystaniem bezzałogowych statków powietrznych, które dokładnie sprawdzały, gdzie trafiają pociski, dzięki czemu można było korygować ogień. Z kolei w Syrii, która dla Moskwy także stała się swego rodzaju poligonem, testowano m.in. stosowanie pocisków wystrzeliwanych z okrętów podwodnych czy wykorzystanie na szerszą skalę najemników (tzw. grupa Wagnera). To, że akurat ci ostatni ponieśli ciężkie straty i w pewnym momencie wojska amerykańskie potraktowały ich jak tarcze na strzelnicy, nie zmienia faktu, że Rosja cały czas zbiera doświadczenia i wyciąga z nich wnioski. A co najważniejsze, wciela je potem w życie. Ma przy tym umiejętność prowadzenia wojny informacyjnej – w tej dziedzinie wyprzedza Zachód o kilka długości.

Czy leci z nami pilot

Jesteśmy w sytuacji, w której globalna polityka staje się coraz mniej przewidywalna. Coraz częściej mówi się o nadciągającym nieuchronnie konflikcie militarnym pomiędzy mocarstwami i poważni gracze, jak USA, NATO, Chiny i Rosja, zaczęli się na taki scenariusz przygotowywać. Jak my? Jeśli spojrzymy na oficjalne komunikaty Ministerstwa Obrony Narodowej, to sytuacja wydaje się znakomita: co rusz minister Mariusz Błaszczak podpisuje jakąś umowę na sprzęt, a co druga z nich jest „przełomowa” bądź „historyczna”. Nawet zwiększenie liczby miejsc na wojskowej uczelni w komunikatach MON urasta do rangi „przełomu”. Rzeczywistość nie skłania jednak do takiego optymizmu. Co najważniejsze, nasze zdolności bojowe w ciągu ostatnich czterech lat nie poprawiły się znacząco. Można wręcz próbować obronić tezę, że… spadły, a przynajmniej żadnego przełomu nie było.
W Wojsku Polskim w 2015 r. mieliśmy cztery rodzaje Sił Zbrojnych: Wojska Lądowe, Siły Powietrzne, Marynarkę Wojenną oraz Wojska Specjalne. Do tego w ostatniej kadencji doszły Wojska Obrony Terytorialnej, o których za moment.
Zacznijmy od Marynarki Wojennej. Nowych okrętów jest jak na lekarstwo. Ze stoczni trafił w ostatnich latach do marynarzy jedynie niszczyciel min „Kormoran”. Budowany prawie 20 lat patrolowiec „Ślązak” został zwodowany w 2015 r., ale… do służby wciąż nie wszedł – nadal trwają rozmaite testy i prace przy jednostce. Za to ze służby wycofano okręty podwodne typu Kobben. Dziś mamy de facto jeden okręt podwodny, notorycznie remontowany. Biorąc pod uwagę, że pozostałe okręty przez cztery lata w sposób oczywisty się postarzały, to trudno mówić o poprawie zdolności bojowych. Można wręcz powiedzieć o postępującej degradacji.
Nie lepiej wygląda sytuacja w Siłach Powietrznych. Mimo zapowiedzi zakupu samolotów piątej generacji F-35 (negocjacje wciąż przed nami) nasze zdolności w powietrzu spadły. Nowe samoloty trafią do Polski najwcześniej w 2026 r., a tymczasem w tym roku z powodu dwóch wypadków uziemiono ok. 30 MiG-ów 29. Z każdym tygodniem przerwy ich przywrócenie do lotów będzie trudniejsze. Jedyna nadzieja w tym, że po wyborach MON nie będzie się aż tak obawiało potencjału wizerunkowej wpadki i te statki znów wzbiją się w powietrze. Z kolei na co dzień z 48 samolotów F-16 w służbie Wojska Polskiego sprawnych jest najwyżej kilkanaście. Samoloty Su-22 mają znikomą wartość bojową, a zakupy śmigłowców (czterech dla specjalsów i czterech morskich) można potraktować jako przykład nieefektywnych finansowo strzałów PR-owych, a nie coś, co istotnie zwiększy nasze zdolności bojowe.
W naszej armii zdecydowanie najważniejsze są wojska lądowe. Minister Błaszczak ogłosił powstanie czwartej dywizji, zanim jednak osiągnie ona gotowość bojową, miną lata. I to nie dwa czy trzy, a raczej 10.
Największy zakup zbrojeniowy ostatnich lat – wart prawie 20 mld zł system Patriot, który ma chronić polskie niebo – został radykalnie okrojony. Miało być osiem baterii, kupiliśmy dwie. Na razie nie ma to i tak wpływu na nasze zdolności: dostawa planowo ma się odbyć w 2022 r.
Jedyne, co nieco zwiększyło nasze zdolności, to zakup armatohaubic Krab i moździerzy Rak. Mówimy o dostawie kilkudziesięciu sztuk. Mamy jednak problem z amunicją do czołgów – posiadamy zapas na kilka dni walki.
– Mówimy o modernizacji setek czołgów. Ale po co? Przecież nie mając amunicji, one i tak staną po kilku dniach i wtedy bez znaczenia będzie, jak dużo ich stoi – zżyma się polityk obozu rządzącego.
Wojska specjalne wciąż mamy na wysokim poziomie, ale trzeba pamiętać, że to zaledwie 1–2 proc. wszystkich żołnierzy. Pełnoskalowego konfliktu nie wygrają. Specjalsi są od chirurgicznych cięć, być może nawet na terytorium wroga, ale nie są przeznaczeni do walki z setkami wrogich czołgów.
Wreszcie najmłodszy rodzaj sił zbrojnych, czyli Wojska Obrony Terytorialnej. Choć przypięto im łatkę wojsk Macierewicza, to dziś liczą ok. 20 tys. żołnierzy, z czego ok. 17 tys. to ochotnicy.
– Liczebność WOT-u rośnie, choć wolniej, niż chcieliśmy. Przyczyni się do tego, że przeciwnik na pewno straci nieco impet – przewiduje gen. Jarosław Kraszewski.
Bardziej sceptyczny jest inny z naszych rozmówców w mundurze.
– Trzeba sobie zadać pytanie, czemu WOT ma służyć. To świetnie, że chłopaki chwalą się poszukiwaniami zaginionych w lesie, ale czy na pewno temu ma służyć wojsko? Przecież tym powinna się zajmować obrona cywilna. Obrona terytorialna powinna być jednostką pomocniczą dla wojsk operacyjnych, a momentami można odnieść wrażenie, że jest na odwrót – stwierdza doświadczony oficer.
– Nasze wojska nie były mocne w 2015 r., zapóźnienia w sprzęcie były widoczne w trzech dywizjach. A teraz pojawiła się kolejna dywizja, z którą trzeba się dzielić i bić o zasoby. Dzisiaj jasno widać, że te kilkanaście miliardów złotych rocznie na sprzęt to za mało. WOT to kolejny podmiot, który walczy o zasoby. I często wygrywa z wojskami operacyjnymi. Dziś powiedzieć, że finansowa kołdra jest za krótka, to nie powiedzieć nic – komentuje Mariusz Cielma. – Jeśli chodzi o zdolności bojowe, to rozebrano to, co już jakoś funkcjonowało, a nowe jeszcze nie działa. Tak jest np. z przeniesieniem czołgów Leopard z zachodu do podwarszawskiej Wesołej.
Problemy Wojska Polskiego można wymieniać jeszcze długo: systemowa niezdolność do efektywnego pozyskiwania uzbrojenia, brak ciągłości instytucjonalnej, brak doświadczenia najwyższej kadry. Sprowadzając to do istoty sprawy: nic nie zapowiada, by w najbliższych latach nasze zdolności bojowe wzrosły.
Ludzie zajmujący się obronnością często mówią o tym, że bezpieczni będziemy wtedy, gdy atak na nas nie będzie się przeciwnikowi opłacać, gdy koszt agresji będzie zbyt duży. Tak wypowiadał się m.in. Tomasz Szatkowski, obecny ambasador Polski przy NATO, do niedawna wiceminister obrony. Niestety, przez ostatnie cztery lata ceny potencjalnej agresji na Warszawę nie podnieśliśmy, mimo że pożądany efekt można by osiągnąć stosunkowo niewielkim kosztem – choćby masowo inwestując w kierowane pociski przeciwpancerne czy artylerię dalekiego zasięgu, czyli wydając kilkanaście miliardów złotych. Tymczasem my cały czas chwalimy się większą obecnością sojuszników i nie przejmując się specjalnie zwiększaniem własnych zdolności bojowych, stawiamy na zakupy szczątkowe i niespójne. MON wybiera drogi sprzęt, którego nie będziemy w stanie w pełni wykorzystać (np. samolot F-35), zamiast stawiać na rozwiązania tańsze i mniej spektakularne, ale jednocześnie dla przeciwnika niewygodne.
Wypada mieć nadzieję, że Rosjanie zachowają się rozsądniejsze i przekalkulują, że starcie z członkiem Sojuszu, nawet stosunkowo słabym, jak Polska, im się zwyczajnie nie opłaca.
Warto wspomnieć o jeszcze jednym aspekcie, który trudno przyporządkować do konkretnego rodzaju wojsk.
– Ostatni atak w Arabii Saudyjskiej to probierz trzeźwości w zakresie reagowania na kryzys energetyczny. My rozmawiamy o bezpieczeństwie w wydaniu klasycznym. A co by się wydarzyło, jakby kilka takich dronów nadleciało nad nasze rafinerie? – pyta generał Waldemar Skrzypczak, były dowódca wojsk lądowych i wiceminister obrony. – Wyraźnie widać, że ci, którzy odpowiadają za bezpieczeństwo, myślą anachronicznie. Nie trzeba dziś wysyłać milionowej armii, by zadać dotkliwe straty. Wystarczy kilkanaście dobrze ukierunkowanych bezzałogowców.
I z tego też trzeba wyciągać wnioski.
MON wybiera drogi sprzęt, którego nie będziemy w stanie w pełni wykorzystać, zamiast stawiać na rozwiązania tańsze i mniej spektakularne, ale dla przeciwnika niewygodne